Góra z górą się nie zejdzie, ale człowiek z człowiekiem zawsze. A najlepiej, gdy spotkanie nastąpi z górami w tle ;)
Przez większość mojej „kariery” blogowej nie miałam zbyt wielu okazji, żeby poznać na żywo kogoś z Szanownych tu zgromadzonych, czytających i/lub komentujących to, co okazjonalnie napiszę. A spotkania takie są ogromnie miłe, choć jako dziecko internetu równie wysoko potrafię sobie cenić czysto wirtualną formę znajomości – czy to z ludźmi, których na oczy nie widziałam, czy z przyjaciółmi, których rozrzuciło po świecie, tak jak i mnie.
Niektóre z takich spotkań mają zupełnie zaskakującą genezę oraz okoliczności i taka właśnie sytuacja miała miejsce niedługo po poprzedniej, opisanej tu wycieczce. Tak jak wspomniałam w owym wpisie – wróciłam w rejon Gór Stołowych po wielu, wielu latach, po czym w efekcie przypadkowej rozmowy, pojawiłam się tam ponownie… dwa tygodnie później.
Wiedziałam, że jeden z wiernych Czytelników bloga – kryjący się pod inicjałem K., więc tak też go przedstawię – poza podobnym typem turystyki, jaki tu promuję, ma też w wachlarzu swoich zainteresowań gatunek koci, zarówno w postaci żywej i osierścionej, jak i każdej innej. Kiedy więc natrafiłam w Pasterce na nietypowy pomnik ku czci kotów, poczułam się w obowiązku poinformować kolegę o tym fakcie, dostarczając poniższy materiał zdjęciowy.
I wtedy nastąpił plot twist – okazało się bowiem, że K., który zasadniczo pochodzi z drugiego krańca Polski, zamierza w najbliższym czasie znaleźć się w celu zawodowym dokładnie w Pasterce. No więc klamka zapadła – takiej okazji nie można przepuścić.
Z jakiegoś powodu – ale konkretnie jakiego, nie przypomnę sobie, bo rzecz działa się prawie 3 lata temu – pojechałam najpierw do Wrocławia, do babci, po czym w piątkowy wieczór wyruszyłam w kierunku gór. Tradycyjnie z koszykiem pełnym wiktuałów, z którymi nie bardzo wiedziałam, co potem pocznę, ale babci nie da się wyperswadować, że nie chcę brać ze sobą zapasów jedzenia. I rzeczywiście był z tym potem problem, jako że w schronisku PTTK nie udało się skorzystać z lodówki (bo przepisy sanitarne, bo coś tam…), ale złapałam na parkingu ludzi w kamperze, którzy zgodzili się przechować tę nieszczęsną gastronomię (dziękuję i pozdrawiam, choć nie pamiętam kim byliście!).
Całą drogę gadałam z przyjaciółką przez telefon, więc czas szybko zleciał i jakoś przed 2 w nocy dotarłam na koniec cywilizowanego świata, gdzie powitała mnie tablica ze znajomą nazwą.
Rozbijanie namiotu o takiej porze mijało się z celem, więc nawet nie pchałam się stromą ścieżką pod schronisko, tylko znalazłam jakieś miejsce do zaparkowania na dole i przekimałam w aucie.
DZIEŃ 1.
Nocleg zakończył się, jak zwykle w takich przypadkach, wraz z pierwszym światłem dnia i o godzinie 7 namiot był już po bożemu rozstawiony na kawałku terenu koło schroniska. Wtedy też okazało się, że ponownie trafiłam – tak jak gdy byłam tu za pierwszym razem – na imprezę biegową. Już wiedziałam, z czym to się wiąże…
Udałam się do wnętrza schroniska w celu podjęcia śniadania i spotkania z K., który tu właśnie realizował wspomniany cel zawodowy (trochę zazdrościłam, ale trochę nie, bo to jednak ciężka robota, mimo że w tak pięknym miejscu). Żeby jednak nie przeszkadzać, zapakowałam wkrótce swoją osobę do samochodu i udałam się na zwiedzanie. Miałam w planach szerzej zakrojony niż poprzednio patrol po okolicy, ze szczególnym uwzględnieniem kolejnych dzwonniczek alarmowych, choć tym razem w większości po czeskiej stronie.
Na pierwszy rzut poszła jednak lokalizacja rekreacyjno-wypoczynkowa, tj. Zalew Radkowski. Woda w otoczeniu gór to najlepsze co może być, nawet jeśli w takiej mikroskali jak tutaj.

Przespacerowałam się wzdłuż brzegu, rozglądając się za znajdującymi się tu rzekomo, malowniczo położonymi domkami typu Brda (międzynarodowo znanymi jako A-frame). Znalazłam jednak tylko te bliżej położone, które są w prywatnych rękach, zaś te, które kojarzyłam z instagrama @maciejdusiciel są jeszcze dalej, ale tam nie dotarłam – nie tym razem.
Co jeszcze znalazłam? Tabliczkę o kuszącej treści, wskazującą drogę na taras widokowy w pobliżu. Niepomna na swój mało wspinaczkowy ubiór (spódnica, japonki…), oczywiście rozpoczęłam wędrówkę pod górkę. Stromą górkę…
Żeby ktoś nie pomyślał, że jestem takim kompletnym gamoniem, to oczywiście wzięłam na ten wyjazd buty trekkingowe. Ale cóż, gdy zostały w aucie – przecież nie będę wracać taki kawał, gdy tu już szlak woła i nęci obietnicą wspaniałych pejzaży na górze. Co, że ja nie dam rady? ;)
W ten sposób odkryłam moją złotą miejscówkę, której lokalizacją szczodrze się później dzieliłam z tymi, którzy jej nie znali (taras udostępniono dopiero we wrześniu 2019). A właściwie nawet nie tyle lokalizacją – bo na mapach googla jest zaznaczona, każdy znajdzie – co trasą dojazdu. Tak właśnie, dojazdu, ponieważ drugą rzeczą, którą odkryłam po tej karkołomnej wspinaczce, był fakt istnienia asfaltowej drogi, która tam prowadzi z drugiej strony góry. Komentarz w tej sprawie w pełni wyraża moja mina na tym pamiątkowym selfie:
Chcąc nie chcąc, musiałam jednak wrócić tą samą ścieżką, którą się tu wdrapałam. Udało się tego dokonać bez połamania żadnej z nóg i podróż kontynuowałam już jak bozia przykazała samochodem. Cyk przez granicę i już zmierzałam wgłąb czeskiej ziemi, po lewej stronie podziwiając majestatyczne Broumovské stěny, a przed sobą mając doskonały asfalt okolony szpalerami drzew, w bardzo kojarzącym mi się „tutejszo” stylu.
Jadąc tamtędy, nie da się nie przejechać przez Broumov, ale tam też właśnie planowałam kolejny postój. Bodajże na mapie, tej papierowej, znalazłam informację, że w tejże miejscowości znajduje się najstarszy w Europie Środkowej drewniany kościół. Obecnie właściwie kaplica cmentarna, ale za to na jakim cmentarzu!… Takiego jeszcze nie widziałam. A w mrocznych czasach nastoletniości trochę owych przybytków zwiedziłam, starając się nabrać kindermetalowej posępności chyba przez osmozę ;)
Tak konkretnie to moje zdziwienie i zachwyt wzbudziły niektóre tablice na dość współczesnych nagrobkach – z prostym graficznym przekazem, czym trudnił się za życia pochowany tu człowiek lub tylko z jakimś pejzażem (o metaforycznym zapewne znaczeniu), ale wszystko w jednym, charakterystycznym stylu. Całkiem sporo ich tam było, ciekawe czy to jakiś szerszy lokalny, czy wręcz ogólnoczeski trend.
Kolejne przystanki wyznaczały mijane praktycznie w każdej wiosce dzwonniczki alarmowe, murowane i drewniane, zabytkowe i nieco bardziej współczesne. Począwszy od Polic nad Metuji, krążyłam po całej okolicy – trochę krętymi górskimi drogami bliżej skalnej dominanty tego regionu, by zaraz zjechać do lasów w dolinie rzeki Ledhuje. Piękne, sielskie tereny.
Zawsze mnie zazdrość zżera, gdy widzę co poniektóre piękne wiejskie domy i pozostaje mi tylko wyobrażać sobie, jak by się w takim mieszkało (a niestety chyba wiem jak – ocipiałabym z braku światła przy tych małych okienkach…). Z zewnątrz jednak wyglądają dla mnie jak milion dolarów (i w podobnym stopniu są osiągalne ;) ), więc kiedy tylko nadarza się okazja, przystawiam się ze sierrką, żeby mieć chociaż zdjęcie na pamiątkę, w stylu „niby że tu mieszkam…”.
Świetna jest tamtejsza droga nr 303, wijąca się przyjemnymi łukami. Mijało mnie tam wielu motocyklistów i wcale się nie dziwię, że wybierali tę trasę. Przy jednym z takich zakrętów, naprzeciwko oczyszczalni ścieków (no, mało romantyczne sąsiedztwo, ale co ja poradzę), z lasu nieśmiało wygląda nietypowa budowla. Nieduży domek z ozdobną elewacją, obok niego tabliczka – jest to jeden z punktów Geoparku Broumovsko i główną atrakcją w tym miejscu powinny być skalne progi na leśnym strumyku, niestety o tej porze roku kompletnie zarośnięte i ledwo widoczne. Jednak na stronie, do której przekierowuje QR kod, dowiedzieć się można co nieco o samym budyneczku: „(…) dom zwany chatą tyrolską, który stoi na kamiennym cokole nad Ledhujką u ujścia potoku (…). Dom wybudował tutaj włoski inżynier Bartolleti, który w latach 1873-75 kierował wykopem i budową pobliskiego tunelu kolejowego pod Velkémi Petrovicami. Do dziś dom wygląda egzotycznie ze względu na swój architektoniczny styl.”
Plan dnia miałam zupełnie nienapięty, jechałam dokąd chciałam, stawałam kiedy chciałam, mogłam się gubić i błądzić do woli – czyli dokładnie to, co uważam za najlepszy rodzaj wycieczek. A i ówczesne ceny paliwa – jakieś 3,50 zł za Pb95 – sprawiały, że ograniczeń w kilometrażu praktycznie nie było… Aż łza się w oku kręci.
Stąd też jeden z postojów wynikł np. z potrzeby zapoznania się bliżej ze strumykiem, wzdłuż którego jechałam…
Innym, równie ważkim powodem do zatrzymania i zdjęć były napotkane pola… białych maków! Z lekka surrealistyczny widok…
Tym oto sposobem – jak mawiają Czesi: cestou necestou – dotarłam do wioski na samej granicy. Malá Čermná styka się bowiem bezpośrednio z Kudową-Zdrój. Tutejsza dzwonniczka jest już nieco bardziej wystawna, że tak powiem.
Ostatnia zaś znaleziona tego dnia była dla odmiany drewniana. Żeby do niej dotrzeć, musiałam przedrzeć się bocznymi drogami w jakiejś wiosce, których przejezdność była zasygnalizowana jedynie wykoszoną trawą pomiędzy dwiema koleinami. Na niebie towarzyszyli mi „tańczący” paralotniarze. Czeski film.
Dobijała ósma godzina mojej przytomności tego dnia, uznałam więc, że przepracowałam go uczciwie i można się zwijać na bazę. Powrót nadal lokalnymi drogami – tymi najładniejszymi, prowadzącymi grzbietami pagórków, z widokiem na zieloność po horyzont albo przez urocze wioski, nieraz po kostce brukowej o 18-procentowym nachyleniu (nie chciałabym się tam znaleźć zimą…), a na koniec przez lasy i zakręty na oesie Ostra Góra-Karłów.
Dotarłszy do Pasterki, mogłam oddać się zasłużonemu chillowaniu. Coraz częściej lubię gdzieś pojechać, żeby robić nic – nie ganiać za bogowie wiedzą jakimi atrakcjami, nie zwiedzać od rana do wieczora itp. – tylko po prostu pobyć w ładnych okolicznościach przyrody i się zresetować. To już chyba starość XD Nie no, żartuję, zresztą jak widać powyżej, połowa dnia jednak musiała być wypełniona aktywną turystyką, bo bez tego to nuda trochę ;)
Tym niemniej ów długi czerwcowy popołudnio-wieczór spędziłam na błogim spacerowaniu przez okoliczne łąki – uwielbiam widok na ten płaskowyż i morze traw, i wynurzające się z niego skały Szczelińca. Trochę czasu upłynęło też na rozmowach z K., bo temat wjeżdżał za tematem, podobnie jak napoje niskoprocentowe ;) Wraz z nadejściem ciemności przenieśliśmy się do podziemnej części schroniska, gdyż tam właśnie znajduje się w miarę dźwiękoszczelne pomieszczenie typu świetlica, gdzie licznie zgromadzone towarzystwo mogło do woli oddawać się głośnym rozmowom, zamiennie z zagłuszaniem ich dudniącą z przenośnego głośnika muzyką. Niektórzy grali też w szachy ;)
Jakoś po 2 w nocy (czyli 20 godzinach na nogach) stwierdziłam, że najwyższa pora spać. W sumie to nie mogłam się już doczekać tego noclegu w namiocie, bo miał to być pierwszy po dłuższej przerwie, a dzięki zabraniu do auta tony bagaży wyspałam się w królestwie swoich kocyków i poduszek – było doskonale.
DZIEŃ 2.
Ranek powitał mnie jednak – jak to w namiocie – natychmiastową potrzebą otwarcia na oścież tego piekarnika… Przyschroniskowe pole biwakowe jest dość nasłonecznione. Zbierałam się więc do życia w lekkim trybie zombie. Zdemontowałam namiot i rozścieliłam go na aucie, żeby trochę przesechł z resztek wilgoci, a wnętrze wozu z kolei żeby się tak nie nagrzewało. Po myciu i śniadaniu stwierdziłam, że… trzeba odpocząć, więc przekimałam jeszcze trochę w aucie przy otwartych drzwiach. Dzień typu „nic nie muszę”.
W końcu jednak należało się zbierać w drogę powrotną – która też miała opiewać na objazdową turystykę. W pierwszej kolejności wstąpiłam do Sokołowska. Każdego przyciąga tam co innego. Jedni jadą w poszukiwaniu nastroju dawnego uzdrowiska i zapewne wciąż obecnych dobroczynnych własności tutejszego powietrza, inni – ze swoistych pobudek estetycznych, celem zobaczenia na własne oczy specyficznych zdobień na elewacjach budynków i w małej infrastrukturze. Od 2022 roku zaś spora rzesza turystów zaczęła tu przybywać niesiona historią z kart „Empuzjonu” Olgi Tokarczuk – niektórzy też motocyklowo.
Ja się natomiast tam zjawiłam w celu spróbowania polecanych lodów z budki :D
Niespieszny spacer samochodem przez miejscowość obfitował rzeczywiście w liczne znaleziska natury zdobniczo-architektonicznej, i to dość oryginalne, ale całość mnie jednak jakoś nie uwiodła, może spodziewałam się czegoś więcej.
Ruszyłam zatem dalej na szlak. Za Mieroszowem odbiłam na Chełmsko Śląskie, żeby przejechać widokową trasą przez górskie pasmo Zaworów. Zanim to jednak nastąpiło, w jednej z wiosek zauważyłam reklamę prywatnego zoo, reklamującego się jako „Świat lemurów”. Ogólnie mam mieszane uczucia do tego typu przybytków, ale staram się nie oceniać szybko, na ile ich istnienie wynika z miłości do zwierząt, a na ile z chęci zysku – i który aspekt napędza który bardziej.
Okazało się jednak, że lemury były w owym czasie niedostępne – nie pamiętam, chyba był jakiś remont w ich zagrodzie albo coś. Ale dopiero w miarę zwiedzania wyszło na jaw, jak ogromny jest cały teren tego przybytku. W początkowej części są mniejsze zagrody, a na „tyłach” – już ogromne pastwiska dla kopytnych. Smutny widok stanowiły zamknięte drapieżniki – wilki polarne, tygrysica czy ryś – znudzone lub rozdrażnione małą przestrzenią (albo tym, że w dzień chcą spać, a tu łażą jacyś i spokoju nie dają…).
Cóż mam powiedzieć, wyszłam stamtąd w raczej minorowym nastroju. Takie zwierzyńce są ok, jeśli funkcjonują jako azyle czy z angielska – sanktuaria. Gdzie zwierzęta mogą dożyć starości, bo z jakichś powodów nie mogą pozostać na wolności. Ale jeśli chodzi raczej o samo kolekcjonowanie egzotycznych gatunków, no to sorry… Choć z tego, co czytam – ZOO Łączna współpracuje np. z organizacją chroniącą lemury, ale w lokalnej prasie pojawiały się z kolei głosy, że małpiatki nie mają się tu dobrze. Gdzie leży prawda – nie wiem.
Trasa przez Zawory nie zawiodła, widoki były jak z obrazka. Gdzieś po drodze stanęłam nazbierać kwiatów czarnego bzu na syrop (i kwiatkoplacki), bo to ta pora, wszędzie unosił się ich zapach… Zawsze kombinuję, gdzie najlepiej je nazrywać, żeby były z jakichś czystych terenów, no ale blisko miasta to nie ma co, na wsiach z kolei nie wiadomo czym pryskają pola… Ciężki wybór.
Ostatni skok w bok nastąpił za Lubawką. Chciałam obadać, czy Zalew Bukówka jest jakiś w miarę nadający się do biwakowania i rekreacji wodnej. Objechałam go z dwóch stron, ale nic ciekawego nie znalazłam, poza drogowskazem na miejscowość Paprotki oraz malowanym przystankiem w Miszkowicach. To z kolei wysoko punktowane.
Ogólnie muzycznym motywem przewodnim tej podróży był dla mnie znany kawałek Baranovskiego „Momenty” – doskonały do cruisingu w każdej formie. Ta linia melodyczna zawsze robi mi coś w środku, budzi jakąś tęsknotę, a refren ściska za gardło, bo to jest dokładnie to, co mnie napędza – żeby doceniać chwile, migawki, które dają poczucie, że się żyje, a nie tylko egzystuje. Bo tak naprawdę to jedyne bogactwo, które z człowiekiem zostaje na zawsze.
Po zdjęciach może nie widać, ale dane z ich exifu nie kłamią – dochodziła godzina 19, a podróż, choć w leniwym tempie, dawała się już powoli we znaki. Obrałam więc stamtąd azymut na dom i bez dalszych przystanków sfinalizowałam tę eskapadę. Poziom atrakcyjności krajoznawczej oraz towarzyskiej i tak był już wystarczająco i wysoce zadowalający ;)
Świetne zdjęcia (jak zwykle) a dzwonniczki ostrzegawcze wręcz megaurocze. Co za forma i detal! Bardzo dziękuję za ten wpis, nastroił mnie nostalgicznie i cziloutowo.
Dziękuję i bardzo się cieszę, że lektura zadziałała w ten sposób, bo to jeden z istotnych celów tego pisania – żeby żyło się lepiej ;) (zwłaszcza w ten szary czas).
I pojawił się wpis o Stołowych, i jakże warto było na niego czekać :)
Mordka cieszyła mi się przez całą lekturę i momentalnie wróciły dobre fleszbeki z tego czasu. Zobaczyć (Twoim okiem, co jeszcze bardziej uatrakcyjniło te i tak niesamowite tereny) i poczuć klimat Stołowych to było to czego potrzeba mi było tej zimy, wielkie dzięki za to :D To naprawdę jakaś kraina rodem z fantasy i mogłem dzięki temu sobie o tym znów przypomnieć – a i przeczytać kierowane do siebie przypisy – mega miła rzecz :)
Faktycznie, potwierdzam, „akcja” z pomnikiem to jakiś czeski film w czystej postaci, odjaniepawlenie się zbiegów okoliczności zadziwia mnie do dziś :)
Fajnie zobaczyć też rzeczy których nie widziałem a który były w pobliżu, ten cmentarz, dzwonnice, Zalew Radkowski czy Sokołowsko. Białe maki w otoczeniu tej całej przyrody Stołowej – magia. Jedynie te zoo mogło trochę ostudzić dobre fluidy całej wyprawy, bo jak piszesz, te duże zwierzaki z terytorialnymi zapędami po prostu tam wegetują..
Piękna wyprawa i ogromne dzięki za spotkanie, rozmowy, pokazanie że dziewczyny nie wymiękają nawet przy sporym spożyciu owych napojów niskoprocentowych, a nawet za „uśmiercenie” Andrzeja Stasiuka (sto lat dla niego) :D
Zapomniałam o tym motywie ze Stasiukiem, chyba ze wstydu wyparłam z pamięci, hehe ;) Ale cieszę się, że udało mi się jakoś oddać, mimo bariery czasu, pozostałe momenty i wrażenia z tego wyjazdu – i że nie tylko ja to odbieram jako wysoko relaksujące i „ładujące baterie” wspomnienia. Natomiast nadal cierpliwie czekam na Twoją wersję wydarzeń, też chętnie zobaczę rzeczy, które mnie ominęły, np. wyprawę na Korunę :)
Tak kilka razy zabierałem się niby za to, ale te trzy tygodnie „stołowania” się tam to jest przynajmniej z parę tysięcy zdjęć do przesiania plus niewiadomo ile ślęczenia nad literami, żeby przynajmniej po części oddać fajność tych terenów, zresztą dobrze znasz ten ból ;) A u Ciebie wszystko ładnie i zgrabnie.
Znam, znam… ;) Chciałoby się wszystko szczegółowo opisać i pokazać, ale trzeba znaleźć złoty środek między własną potrzebą zarchiwizowania wspomnień, a przedstawieniem ich w takiej formie, żeby nie zanudzić Czytelników, więc ja już sporo zdjęć przesiewam i zostawiam tylko te, które mają zilustrować narrację.