Lato 2020 rozkręcało się powoli po pierwszym uderzeniu pandemii. Nieśmiało, bo nikt nie wiedział, jakie obostrzenia rzucą na promocji w danym tygodniu i czy będzie można w ogóle wyjść z domu (chyba że z psami, dlatego ja akurat dobrze wspominam ten czas, bo na spacerach towarzyszyła mi wszechobecna cisza, spokój i brak ludzi). Lasy zamykali, potem otwierali, ale z tego, co pamiętam, to w czerwcu już chyba nawet gastronomia wracała do żywych, choć głównie na wynos. Generalnie, jeśli chodzi o jakieś wycieczki i zwiedzanie, to wskazane były kierunki mniej uczęszczane, by nie rzec odludne.

Postanowiłam wtedy wdrożyć plan, który leżał i czekał na swój czas od poprzedniego roku, gdy objeżdżałam Dolny Śląsk dookoła. Zostawiłam wtedy parę ślepych odnóg trasy na potem i jedna z nich kusiła mnie szczególnie z racji swojego położenia w Górach Stołowych. Droga, na końcu której znajduje się niewielki skansen w Pstrążnej, to jednak trochę za mało na całą wyprawę, więc dorzuciłam jeszcze poszukiwanie okolicznych zabytkowych, drewnianych dzwonniczek alarmowych oraz wejście na Szczeliniec, który ostatnio miałam okazję widzieć w wieku bardzo małoletnim.

Ciśnie mi się na usta sformułowanie, że na pierwszy ogień poszły… Ale może to jednak niezbyt szczęśliwy dobór słów w kontekście architektury drewnianej ;) Pozostańmy więc przy mniej kwiecistym stwierdzeniu, że zwiedzanie tego dnia zaczęłam od tych najmniejszych rozmiarem atrakcji, czyli pochowanych po wioskach dzwonniczek. Wypatrzyłam kiedyś na mapie nietypowe oznaczenie i okazało się, że cała okolica po obu stronach granicy obfituje w takie właśnie budowle, co jest w moim mniemaniu super atrakcją, bo lubię takie lokalne smaczki.

Pierwsza była łatwa do znalezienia, zaraz przy drodze, choć na prywatnej posesji. Niestety kadr szpecił z jednej strony wyborczy plakat, a z drugiej druty.

Z drugą nie było już tak łatwo. Założyłam, że będzie również widoczna z głównej drogi, ale objechałam wieś 4 razy i nic nie dostrzegłam, więc w końcu zaczęłam szukać w bocznych uliczkach. Udało się w którymś podejściu, ale miejsce było wybitnie niesprzyjające. Dość stroma gruntowa droga, na której musiałam zawrócić, robiąc przy tym raban i mieląc niechcący kołami na tym szutrze, zaś sama dzwonniczka ponownie na prywatnym terenie. Gdy więc w końcu zaparkowałam nieopodal i wyszłam, by zrobić zdjęcie zabytkowi, niemal natychmiast wyskoczyła do mnie właścicielka posesji – oczywiście, że po co, że jakie zdjęcia, że ona nie pozwala… Sięgnęłam po swoje nędzne skille interpersonalne, wspomagana aparycją młodego owczarka, niezmiennie budzącą sympatię i zaufanie – i o dziwo, udało się właścicielkę jakoś ugłaskać. Nawet aż za bardzo, bo po chwili byłam już wprowadzana w meandry jej nieszczęśliwej historii rodzinnej i osobistej, ale dowiedziałam się też co nieco o samej dzwonnicy (przeszła remont, drewno nie jest oryginalne). Rozmowa, a raczej z rzadka przerywany przeze mnie monolog pani schodził na najrozmaitsze tematy i wtedy to na przykład dowiedziałam się, że z uwielbianych przeze mnie za zapach kwiatów czarnego bzu można zrobić nie tylko syrop, ale również – jak je nazywam – kwiatkoplacki, czyli zanurzane w cieście naleśnikowym baldachy, smażone następnie jak pączki. Miód w gębie!

Zdjęcie partyzanckie, ale i tak okupione opier**lem ;)

W owych Jerzykowicach Wielkich zrobiłam jeszcze jeden postój, bo krążąc poprzednio w tę i nazad, wzrok mój przykuła zarośnięta już dość srogo chata. Gdy widzę różne takie ładnie położone budynki, lubię sobie wyobrażać, jak by to było sobie w nich mieszkać (ale raczej tylko latem, zimą chyba nie potrafiłabym funkcjonować na takim końcu świata), więc dla stworzenia pozorów robię czasem zdjęcie sierry zaparkowanej niby-że-przed-moją-posesją ;)

Kolejny z zaplanowanych przystanków był znowuż banalnie prosty – dzwonnica stoi przy wylocie z Kudowy na Szosę Stu Zakrętów – czyli wypadł mi dokładnie po drodze. W samym mieście odszukałam jeszcze robiącą wrażenie rzeźbę Leśnego Luda.

Stamtąd skierowałam się już prosto do skansenu. Oficjalnie placówka nosi nazwę Muzeum Kultury Ludowej Pogórza Sudeckiego. Ekspozycja obejmuje kilkanaście mniejszych i większych budynków i choć z zewnątrz prezentuje się niepozornie, to wnętrza urządzone są „na bogato”, a wszystko jest szczegółowo opisane, więc etnograficzne ciekawostki same wchodzą do głowy. A propos wchodzenia, to skansen jest pięknie położony na zboczu wzgórza, na którym stoi wiatrak-koźlak, więc jeśli chce się i tam dotrzeć, należy ująć w planach lekką zadyszkę ;)

W sercu skansenu znajduje się jego symbol – oczywiście drewniana dzwonnica. Wszystkie budynki zostały tu przeniesione z okolicznych wsi, jedynie chyba ten pierwszy, w którym jest kasa i kuźnia, jest „tutejszy”.

A skoro mowa o tutejszych, to z Pstrążną wiąże się nie lada ciekawostka. Ogólnie tereny te nazywane były „kłodzkim czeskim kątkiem/zakątkiem„, z racji tego, że „za Niemca” w kilku sąsiadujących wioskach mieszkali głównie Czesi. Potem nastała Czechosłowacja, ale Ziemia Kłodzka przypadła Polsce. Większość autochtonów wyjechała do „ojczyzny” bliższej ich sercu – czy to czesko-, czy niemieckojęzycznej – ale jedna osoba została. Urodziła się tu i całe swoje życie, mimo narodowościowych przewałek, chciała pozostać w swojej wsi, będąc ostatnią Czeszką na tych ziemiach – jak sama o sobie mówi(ła): z czeskim sercem, głową niemiecką i polskimi dokumentami. Powstał o niej ciekawy reportaż, polecam się zapoznać (fragment od 24. minuty).

Również na wystawie w skansenie można się dowiedzieć nieco o historii tutejszych Czechów.

Miejsce to jest zdecydowanie warte odwiedzenia, acz pozostaje chyba nieco w cieniu pobliskich Błędnych Skał czy kaplicy czaszek w Czermnej. Dopiszcie je jednak koniecznie do listy, planując wizytę w tych okolicach.

Po tej jakże edukacyjnej części wycieczki, udałam się ku sentymentalno-krajobrazowej. Pokonując kolejne zakręty, dotarłam do Karłowa, skąd prowadzi najbardziej chyba znany szlak na Szczeliniec – ale pamiętałam, że tędy właśnie niegdyś wchodziłam, więc postanowiłam zajechać tym razem od „dupy strony”. Jadąc boczną odnogą w stronę Pasterki, dociera się na parking na tyłach Szczelińca. Niewielki skrawek jest oczywiście zapchany do granic możliwości, więc jeśli nie chcecie ryzykować, zaparkujcie jednak w Karłowie albo wręcz w Pasterce, o ile dłuższy spacer Wam niestraszny. Mi się jednak udało jakoś upchnąć sierrkę w jedyne wolne miejsce i mogłam ruszyć po skalistej ścieżce pod górę.

Jeszcze zanim dotrze się do samego schroniska, ale już na szczycie, ścieżka wije się między skałami o niesamowitych kształtach. Zaczyna się magia.

W schronisku bufet już działał, ale w trybie wydawki, co w niczym jednak nie przeszkadzało, bo chyba i tak wszyscy wolą odpoczywać na tarasie widokowym, gdzie nawet zwykłe naleśniki smakują niebiańsko.

Zdobycie szczytu i podbicie schroniskowych pieczątek na pamiątkę to jednak nie wszystko. Tak naprawdę tu się dopiero zaczyna zwiedzanie, ma tu bowiem swój początek trasa turystyczna, tzw. labirynt, po wierzchowinie tej ogromnej skały.

Większość skał ma swoje nazwy, z reguły dość obrazowe. Jest więc m.in. charakterystyczny Małpolud, Wielbłąd czy Fotel Pradziada. Trasa prowadzi też przez mogącą budzić niemałe emocje szczelinę Piekiełko.

Ktoś powie – ot, skały, nic wielkiego… Jednak skoro czytacie ten wpis, to mogę chyba uznać, że też „czujecie klimat” i przyznacie, że to miejsce rozbudza wyobraźnię. Moją nawet bardzo ;)

Chciałoby się tam wędrować i błądzić bez końca, lecz trasa jest ściśle wytyczona i kończy się milionem schodów prowadzących w dół do Karłowa. Stamtąd można okrężnym szlakiem „po płaskim” wrócić na tylny parking.

To nie wszystkie atrakcje w okolicy, bo można jeszcze wstąpić do Pasterki (co też uczyniłam), odwiedzić kolejny labirynt w Błędnych Skałach czy przejść szlaki po drugiej stronie Szosy w stronę Dusznik czy Polanicy, a to i tak nie wszystko…

Można też po prostu powtórzyć trasę, którą opisałam powyżej i zaręczam Wam, że naoczne wrażenia przebiją to, co widać na zdjęciach :)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *