Lato jest dla mnie trochę melancholijne, trochę dekadenckie. Czas płynie leniwie, człowiek snuje się jak zombie, byle do nocy, do chłodu. Nie chce się jeść, w sumie to nic się nie chce. I nawet jak już jest chwila wolnego, to planuje się jakiś wyjazd też bez szaleństw – ot, pojechać, nie robić nic, niech czas płynie. Leniwie.
Końcem czerwca 2021 – jak zwykle o tej porze – było już mega gorąco. Ale akurat wtedy dostałam dość niespodziewanie urlop. Długi, z wszystkimi zaległymi dniami ;) Bo akurat okoliczności sprzyjały, więc nie było dyskusji co do terminu, ale spoko. No i w obliczu tak monstrualnej ilości czasu do wykorzystania… wpadłam w panikę ;) Co robić? Jak tego nie zmarnować? Który z wiecznie odkładanych planów wyjazdowych wybrać? Człowiek oderwany od swojego pracoholizmu głupieje. Być może więc z tego powodu, a może z wrodzonej niefrasobliwości postanowiłam wybrać się znów nad morze, ale żeby było po mojemu, czyli głupio, to wymyśliłam, że zrobię to w trybie „urban survival” ;) Motocyklem już raz byłam, więc tym razem postanowiłam wziąć sierrę i udawać, że jest kamperem :P
Spakowałam na wszelki wypadek namiot z całym zestawem noclegowym, ale sierrka doskonale sprawdza się w roli mobilnego domu, więc nocowanie w niej zwykle ogranicza się do zgarnięcia rozbebeszonych rzeczy z powrotem do torby, rozłożenia tylnego oparcia i ułożenia się wygodnie z nogami w bagażniku. Tym razem nie dość, że nie chciało mi się nawet myśleć o wyciąganiu namiotu, to nie fatygowałam się też z aranżacją przestrzeni sypialnej w aucie. Raz spałam po prostu z rozłożonym oparciem przedniego fotela, a dwa razy na tylnej kanapie, mniej lub bardziej poskręcana jak krewetka. Survival, no może nie? ;D
Czemu zaś nad polskie morze, dla niektórych nudne i zazwyczaj zimne? Bo lubię je raz do roku zobaczyć; bo jak upał, to i tak najlepiej robi się nic, jak to nad morzem; oraz bo chciałam odwiedzić ośrodek wypoczynkowy „Czajka” w Juracie – czyli nazywający się jak ja ;) Do tego doszło sporo innych – znalezionych na instagramie lub podrzuconych przez znajomych – punktów w samym Trójmieście (którego na dobrą sprawę zupełnie nie znałam, bo całe moje dzieciństwo, gdy jeździliśmy do rodziny w okolicy, to zwiedzało się tylko gdańską starówkę) i wyłonił się z tego obraz co najmniej 3-dniowego krążenia po tej części wybrzeża.
DZIEŃ 0,5.
Wyruszyłam z domu wczesnym popołudniem i ledwo ujechałam ze 100 km, utknęłam w korku na autostradzie w Poznaniu. Drobna kolizja gdzieś z przodu, a zator na kilkanaście kilometrów. I upał. Co jakiś czas mijałam zagotowane pojazdy na poboczu. Mimo moich lekkich obaw, sierrolot dzielnie dawał radę i wreszcie doczekałyśmy zbawienia, ale zaraz za miejscem, gdzie się rozluźniło i tak był mój zjazd. Dalej S5, od której uwolniłam się dopiero za Bydgoszczą. Gdy nie trzeba się nigdzie spieszyć, przyjemniej jest jednak jechać wśród urozmaiconego krajobrazu, a nie ogłupiającymi ekspresówkami.
Niespieszne przemieszczanie się to główna zaleta takiego urlopu bez planu. Gdzie dojadę, to dojadę, nie muszę się martwić zarezerwowanym noclegiem, robię co chcę, nic mnie nie obchodzi. Prędkość przelotowa ok. 100 km/h, pozwalająca na jazdę z otwartymi oknami bez urywania głowy. Pełen relaks.
Natomiast jedyny mały minus tej wolności to konieczność skombinowania na własną rękę jakiejś łazienki z prysznicem. Ktoś mi powiedział – bierzesz ręcznik i wbijasz do pierwszego lepszego ośrodka jak do siebie, nikt nie zauważy. Ja jednak jestem przekonana, że zostałabym zauważona, przyłapana na tym niecnym postępku i opier… okrzyczana z góry na dół :P Tak, moja głowa jest pełna czarnych scenariuszy, w związku z czym nie porywam się na takie działania na granicy prawa i/lub przyzwoitości. To nie na moje nerwy ;)
Szczęśliwie, pierwsze podejście poszło zaskakująco łatwo, gdy na krajówce gdzieś za Gniewem oczom mym ukazał się znak drogowy informujący o stacji Lotos z prysznicami. Odświeżywszy się, pojechałam zwiedzać dalej – co z tego, że po północy. W końcu było przyjemnie i chłodno ;) Wylądowałam w nocnym Tczewie. Chodziło mi tu głównie o odnalezienie muralu z maluchem, ale też reszta miasta prezentowała się po ciemku korzystnie. Ładnie oświetlone centrum i rynek, jakiś bulwar na Wisłą. Nawet miałam chęć zatrzymać się tam na noc, żeby z rana zobaczyć – niewidoczny o tej porze niestety – ciekawy, żelazny most kratownicowy, ale jednak kręciło się tam trochę osobników w różnym stanie (nie)trzeźwości, więc ruszyłam w dalszą z grubsza zaplanowaną trasę.
Następnego dnia chciałam zacząć od zwiedzania Żuław i po odhaczeniu tego rejonu, kierować się przez Trójmiasto w stronę Helu. Doturlałam się więc do Nowego Stawu, gdzie trafiłam na rozległy ni to plac, ni to parking i tam postanowiłam przekimać.
Znalezienie miejsca na nocleg w aucie to swoją drogą też nie jest taka prosta sprawa. Trzeba wziąć pod uwagę, żeby nie było całkiem na zadupiu w lesie, gdzie nikt nie usłyszy twojego krzyku, ani też całkiem na widoku – żeby jak ktoś rano cię zobaczy, to nie uznał, że trup i trzeba służby wzywać :P Aczkolwiek jeżdżąc z gazetami w dystrubucji, wielokrotnie stawałam na drzemki przy stacjach benzynowych albo marketach i nikt się nie zainteresował. Więc może znowu to tylko moje zamartwianie się na zapas…
DZIEŃ 1.
Obudziłam się więc w sercu Żuław jakoś skoro świt, po 6:00 i do tego całkiem wyspana. Tym samym na pierwszym punkcie z listy zwiedzania zameldowałam się niewiele później, łapiąc dzięki temu fajne światło. A owym punktem była piękna, mała i opuszczona stacja benzynowa – kolejna do mojej kolekcji tego typu przybytków.
W dalszej kolejności miałam zamiar odwiedzić tak wybitne atrakcje jak na przykład malowane wrota w siedzibie którejś tutejszej ochotniczej straży pożarnej. Malowane w gustownego Żuka ;)
Rozglądając się za dogodną trasą między jedną a drugą pinezką zaznaczoną w google maps, wzrok mój padł na nazwę „Kolejowy most obrotowy„. Brzmi niecodziennie. Brzmi unikalnie. Brzmi jak ciekawostka, jadę tam!
Most ów znajduje się koło przystanku/stacyjki kolejki wąskotorowej w miejscowości Rybina. Pamiętam chyba ten wehikuł, możliwe że jechałam nim w dzieciństwie, gdy przyjeżdżałam z rodzicami pod namiot do Jantara, nieopodal. Przy tym moście byłam jednak pierwszy raz w życiu, a nawet jeśli nie, to pierwszy raz świadomie widziałam go na oczy ;) I jak szóstka w totka – gdy tam wylądowałam (przypominam: w sobotę w godzinach porannych, czyli w niezbyt turystycznej porze), trafiłam akurat na ostatni obrót (wykonywany przez obsługę ręcznie!), czyli de facto ustawienie go wzdłuż drogi wodnej, a w poprzek torów. Ostatni przed zaplanowanym remontem, który na jakiś czas unieruchomi tę konstrukcję w jednej pozycji. Ma się to szczęście :D
Drogami mniej lub bardziej podłymi (dla zawieszenia) skierowałam się następnie do wsi szumnie zwanej Żywym Skansenem Architektury Drewnianej. Może zbyt wiele sobie po tej nazwie obiecywałam, ale Żuławki, bo o nich mowa, okazały się zwykłą wsią, gdzie rzeczone drewniane domy z pięknymi podcieniami nie są jakoś specjalnie ani wyróżnione (na tablicy informacyjnej wskazano ledwie 5 z nich), ani tym bardziej udostępnione do zwiedzania. A zza płotów jakoś tak głupio mi było robić zdjęcia cudzym zagrodom.
Pozostając z pewnym niedosytem, postanowiłam skorzystać z innej atrakcji, po której również wiele sobie obiecywałam. Pomyślałam, że tak jak za dzieciaka przekroczę Wisłę w jej ujściu, na promie w Mikoszewie. Lubię promy rzeczne, to taki trochę przeżytek komunikacyjny, ale właśnie dlatego mam sentyment.
Dotarłszy do szlabanu, zobaczyłam wyczekiwany prom, który powoli odbijał od przeciwległego brzegu. Obserwując tempo, w jakim się zbliżał i sprawdziwszy, ile miałaby mnie kosztować ta przyjemność, stwierdziłam, że jednak zawrócę i pojadę normalnie mostem ;)
Tym sposobem opuściłam Żuławy i po minięciu jeszcze jednego mostu, tym razem zwodzonego, znalazłam się na Wyspie Sobieszewskiej. Po sennych porannych wioskach uderzał tutejszy tłok, gwar i wczasowy vibe.
Chciałam tu jednak przede wszystkim zobaczyć słynną mozaikę przedstawiającą plan Sobieszewa, więc zaparkowałam nieopodal – jak się się okazało – na przykościelnym parkingu, gdzie wysiadając, depnęłam prosto na monetę 5 zł. Pewnie miała być na tacę, ale przyjęłam ten dar boży z wdzięcznością XD
Uznałam, że po tak intensywnym poranku pora wreszcie na relaks. Mając zaś w pamięci swoją poprzednią wyprawę nad morze i niezbyt długie plażowanie, postanowiłam tym razem zaliczyć ten punkt programu jak najszybciej. Przeparkowałam auto bliżej ośrodka wypoczynkowego o adekwatnej nazwie i pomaszerowałam prosto na najbliższą plażę.

Przejście przez wydmy i widok morza zawsze mnie cieszy, jakbym to widziała pierwszy raz w życiu. Uwielbiam. Trochę mniej cieszyła natomiast temperatura wody, no ale innej nie było się co spodziewać. Szłam więc na zmianę trochę w lodowatej wodzie po kostki, a trochę po ciepłym już piasku, żeby przywrócić krążenie i ze zgrozą obserwowałam śmiałków, którzy – w mojej ocenie – morsowali w pełnym zanurzeniu…
Choć miałam ochotę pobyć tam dłużej, to na ten dzień przewidziałam jeszcze sporo atrakcji, a dochodziło już południe. Mimo że byłam na dokładnie przeciwnym krańcu Trójmiasta, postanowiłam najpierw odhaczyć Gdyńskie Muzeum Motoryzacji, bo inaczej dotarłabym tam na koniec dnia, pewnie już po zamknięciu. Krótka relacja poniżej:
Dojazd tam oznaczał, że musiałam nadrzucić jakieś 50 km, głównie obwodnicą. Co ciekawe, gdzieś na wysokości Sopotu czy może już Gdyni zaczęło się robić pagórkowato i całkiem malowniczo. Wygląda na to, że okolica ma wiele do zaoferowania krajobrazowo – nie spodziewałam się, że aż tyle.
Gdańsk
Po odwiedzeniu muzeum, beztrosko ominęłam wszystkie punkty do obejrzenia w Gdyni i skierowałam się z powrotem do Gdańska, żeby zachować przynajmniej pozory sensu i jakiegoś planu. Pokrążyłam najpierw po Oliwie i Przymorzu, oglądając betonowe bloki, betonowe pawilony oraz szukając zardzewiałej tabliczki wypatrzonej kiedyś na insta u @kratki_furtki_plotki. Właściwe miejsce znalazłam – bo ja wszystko znajdę na google maps, bazując na paru zdjęciach i z grubsza określonym rejonie poszukiwań – ale okazało się, że rzeczona tabliczka przeszła niestety do historii i już jej tam nie ma. Podobnie sprawa wyglądała z jedną z gdańskich sierr, której chciałam zrobić fotkę razem z moją, ale miejsce jej postoju też było już definitywnie puste.
Z pozoru nic ciekawego, ktoś powie – co tam oglądać, ale dzięki takiemu snuciu się bez większego celu przynajmniej zobaczyłam jak to miasto naprawdę wygląda poza turystycznym „sercem” – znalazłam je bardzo atrakcyjnym. Zwłaszcza w połączeniu z dzielnicami, które zobaczyłam w następnej kolejności. Kompletny misz-masz i zdawałoby się brak spójności, ale w takim wydaniu jak lubię.
Kolejny instagramowy znajomy @_dziennik_pokladowy_ podpowiedział mi, żeby zobaczyć latarnię morską w Nowym Porcie. Nawet zgrywało się to z kierunkiem, w którym planowałam się udać, więc zaczęłam od tego punktu.
Latarnia ta jest, jak się okazuje, dość wyjątkowa. W latach 90. uratowana od ruiny przez Polaka mieszkającego w Kanadzie, zresztą o bardzo ciekawej „morskiej” historii rodzinnej. Dzieje samej latarni są również niebagatelne. To stąd padły pierwsze strzały II Wojny Światowej, a na jej szczycie znajduje się jedyny na polskim Wybrzeżu i jeden z niewielu na świecie zegar z kulą czasu. Wewnątrz poznamy nie tylko historię budynku, ale poczujemy się jak prawdziwy latarnik, bo całe zabytkowe wyposażenie działa, świeci i wszystko wygląda jak w latach świetności. Warto o tym poczytać na stronie, też bardzo ładnej zresztą: latarnia.gda.pl
Stąd zamierzałam kontynuować zwiedzanie w industrialnych zakątkach miasta, zaczęłam się więc przemieszczać w kierunku stoczni, zahaczając jeszcze po drodze m.in. o słynny „falowiec” (polecam przy okazji świetny film dokumentalny „Bloki”), stary mural Baltony czy zupełnie przypadkowe ciekawostki, jak np. drewniana rzeźba dorsza ;)
Dzięki koledze z @kratki_furtki_plotki miałam namiary na mnóstwo nietuzinkowych miejscówek, z których część już opisałam, a kolejną było ogólnodostępne nabrzeże na ul. Wiślnej, gdzie można zaparkować przy samej wodzie, w bliskim sąsiedztwie stalowych gigantów i poczuć stoczniową atmosferę – w tym przypadku stoczni remontowej.
Stałam tam jakiś czas, bo okolica jest naprawdę przyjemna i zarazem spokojna. Z ludzi wokół jedynie pojedynczy wędkarze i z rzadka rowerzyści. Właśnie z ust jednego z nich padło pamiętne: „Jaki piękny stary ford!”, rzucone do kolegi na drugim bicyklu. Ucieszyło mnie to niezmiernie i wybitnie podbiło punktację wycieczki w rankingu satysfakcji.
Stamtąd chciałam udać się na polecany mi most pontonowy, ale kierowana wskazówkami googla, najpierw uderzyłam od strony stoczni, co było skazane na niepowodzenie i skończyło się szlabanem w poprzek drogi. Ale skoro to most, to można jeszcze spróbować od drugiej strony. Ruszyłam w tamtym kierunku. Wylądowałam w ten sposób przy żurawiu M3, który jest udostępniony do zwiedzania – w przeciwieństwie do mostu pontonowego, który i od tej strony był niedostępny i ogrodzony siatką. Żurawia sobie odpuściłam, bo wchodzi się o wyznaczonych godzinach, a mi się nie chciało czekać. Może innym razem. Uznałam, że na koniec jeszcze sprawdzę miejsce, które oznaczyłam pinezką na mapie, a że było w pobliżu, to stwierdziłam, że dobra, już miejmy to za sobą… Była to najlepsza decyzja tego dnia!
Okazało się, że Stocznia Cesarska, bo o niej mowa, to istny ceglano-poniemiecki raj na ziemi! Myślałam, że mi oczy wyjdą z orbit, utonęłam w zachwycie.
Dodatkowym plusem jest fakt, że teren jest częściowo sprywatyzowany i mieszczą się tu firmy, a częściowo jest umuzealniony – w każdym razie: ogólnodostępny! Mogłam zaglądać wszędzie, stawać gdzie chcę, robić zdjęcia w ilościach hurtowych…
Choć wychowałam się we Wrocławiu, w którym jest sporo takich miejsc, a kiedyś było jeszcze więcej (ceglanych, nie stoczniowych), to czegoś takiego, w takiej skali nie widziałam jak żyję. Przy okazji – przyjmę w każdej ilości rekomendacje innych takich lokalizacji (domyślam się, że powinnam odwiedzić Łódź… ;) ).
Gdynia
Dzień chylił się powoli ku końcowi, ale bardzo powoli, bo był to wszak czas najkrótszych nocy. Tym niemniej postanowiłam obrać już kierunek – ciężko stwierdzić, czy powrotny, skoro tego dnia kręciłam się w tę i nazad jak nie powiem co w czym ;) – ku Gdyni.
Zahaczyłam po drodze jeszcze o market RTV, gdyż właśnie wtedy znalazłam się w takim punkcie swojego życia, że dojrzałam do zakupu… uchwytu na telefon do auta ;) Żeby móc wygodnie patrzeć w nawigację. Bo już dość miałam sięgania co chwilę na siedzenie pasażera, żeby zerknąć na ekran. Wstyd i hańba, wiem, ale spokojnie – nadal uznaję wyższość papierowych map, jednakże tylko krowa nie zmienia zdania (podobno), toteż i ja czasem dopuszczam głos rozsądku i ustawiam trasę z punktu A do B i niech mnie prowadzi. Kiedy jest czas na błądzenie i odkrywanie, to jest, a kiedy trzeba gdzieś po prostu się przemieścić i nie zgubić, to wjeżdża google maps, no co zrobić…
Gdynia to miasto-ikona, zwłaszcza w kontekście architektonicznym, ale i historyczno-społecznym, więc być może powinnam zacząć je poznawać w Muzeum Miasta Gdyni lub podążając Szlakiem modernizmu, ale ja zawsze muszę na opak i po swojemu, więc trzymałam się doradzonych mi lub gdzieś wypatrzonych punktów o bardzo relatywnej atrakcyjności (dla mnie ogromnej, jeśli by ktoś spytał ;) ) takich jak stare motoryzacyjne murale (oczywiście) czy nietypowe pomniki bądź inne miejsca, które można zupełnie przeoczyć.
Ciekawił mnie też tutejszy dworzec kolejowy ze słynnymi socmodowymi mozaikami i malowidłami sufitowo-ściennymi. Wyjątkowe zdobienia, które uwieczniłam niestety tylko telefonem, więc nie pokażę tu nic sensownego, ale w sieci jest tego mnóstwo, jeśli chcecie pooglądać – wraz z dokładniejszym omówieniem, np. tutaj.
No dobra – zwiedzanie zwiedzaniem, artystyczne uniesienia swoją drogą, ale tak naprawdę interesował mnie tu głównie poziom -1, gdzie miały się podobno znajdować publiczne łazienki z prysznicem. I zaiste były tam obecne, podobnie jak kilkuosobowa kolejka do tego przybytku. Przewidując dłuższy czas oczekiwania, postanowiłam nie stać bezczynnie, tylko – licząc, że z czasem kolejka się zmniejszy – wyszłam jeszcze „na miasto”. Miałam stąd niedaleko do znanej kawiarni Delicje o ciekawym wystroju (bardzo retro), ale o tak niegodziwej porze lokal ten był już zamknięty. Obejrzałam więc atrakcje ogólnodostępne, m.in. pomnik Gdynian Wysiedlonych – jeden ze smutniejszych jakie znam, głównie ze względu na rzeźbę pozostawianego psa.
Podjechałam jeszcze na Skwer Kościuszki, czyli coś jakby Krupówki i warszawski plac Zamkowy w jednym. Miałam ochotę zwiedzić oceanarium (oficjalnie Akwarium), ale też już było na to za późno, więc pospacerowałam tylko po nabrzeżu, popatrzyłam na wodę, zachód słońca… Trochę chillu, żeby zrównoważyć ten survival ;)
Po powrocie na dworzec okazało się, że kolejka znikła jak sen jaki złoty i łazienka jest cała dla mnie. Nie pamiętam, ile to szczęście kosztowało, z pamięci rzucam, że w granicach 15 zł, więc nie tak źle, zwłaszcza że z nielimitowanym czasem, a nie na jakieś głupie żetony. Ogarnąwszy się, zaopatrzyłam się jeszcze w żabce w jakiś prowiant na następny dzień i byłam gotowa, by wyruszyć na poszukiwanie noclegu na Mierzei Helskiej, gdzieś w okolicach wspomnianej „Czajki”.
Opuszczałam rozświetlone latarniami, ale już ciche miasto, mijając kolejne tego dnia stoczniowe pejzaże. Nie stawałam już robić zdjęć – kosztem zachowania tych widoków tylko w pamięci, wolałam po prostu cieszyć się nastrojem nocnej jazdy.

Przemieszczałam się nocą zarówno dla przyjemności niespiesznej jazdy w mniej upalnej temperaturze, jak i z tego powodu, że w pamięci kołatało mi się wspomnienie stania w korku na Hel, za dnia. Fakt, że były to dane już nieco przeterminowane, lekko dwudziestoparoletnie… Ale wolałam uniknąć takiej ewentualności.
Za Kuźnicą napotkałam obiecujący kawałek parkingu między drogą a torami, tuż nad wodą Zatoki. Zatrzymałam się na moment, ale miejsce nie urzekło mnie na tyle, żeby tam zostać do rana – jakoś tak było, nie wiem, zbyt przy drodze? Ktoś mógł się przypałętać albo już ktoś tam parkował, w każdym razie nie podobało mi się. Udałam się więc dalej, prosto do Juraty. Znalazłam boczną ulicę, przy której znajduje się ośrodek z „Czajką”, ale średnio nadawała się do zaparkowania, rano mogłoby się okazać, że tarasuję przejazd. Bez wielkich nadziei wbiłam w mapę hasło „parking” i jedna z pinezek, mimo że w centrum, wydawała się być zachęcająco blisko morza, udałam się więc na wizję terenową. Odnalazłam właściwie parkindżek ;) ukryty na tyłach zabudowań przy głównej drodze, za torami kolejowymi – zaciszny, trzymiejscowy i pusty. Idealnie. Sąsiedztwo licznych sosen dawało obietnicę poranka w cieniu, a po otwarciu szyberdachu miałam z tylnej kanapy przepyszny widok na bujające się drzewa na tle nocnego nieba. Hotel miliongwiazdkowy :)
DZIEŃ 2.
Od wschodu słońca dzieliły mnie ze 2-3 godziny, ale postanowiłam się jednak przespać, nastawiając budzik, żeby pójść na poranny spektakl na plażę. Tradycyjnie – zadzwonił, ale mnie nie przekonał i wygramoliłam się dopiero z pół godziny później. Dochodziła 5 rano… Wlazłam najpierw na wieżę – podobno widokową – na górce za parkingiem. Nie za wiele było stamtąd widać, więc wzięłam z auta zestaw plażowy w postaci karimaty, poduszki i koca i… poszłam dospać, korzystając z faktu, że o tej porze plaża jest bezludna, a powietrze jeszcze nie skwierczy.
Obudziłam się jakieś 3 godziny później, lekko przyduszona z braku powietrza pod kocem. Na plaży pojawili się już spacerowicze, zatem koniec wylegiwania się. Wróciłam do auta, żeby się ogarnąć – wzięłam baniak z kranikiem i miskę, więc miałam nawet namiastkę łazienki w tej namiastce hotelu ;)
Nadal mając w głowie wizję zakorkowanej drogi i tryliona samochodów, postanowiłam, że wypożyczę rower i tym wehikułem zwiedzę okolicę. Nigdzie mi się nie spieszy, mogę się turlać powoli – skądś miałam w głowie informację, że w stronę Helu jest przyjemna ścieżka przez las. Podążyłam więc do wypożyczalni przy ośrodku Kaper (polecam, świetne ceny i super obsługa) i przymierzyłam parę sprzętów. Najwygodniejszy okazał się niebieski bolid klasy adventure z akcesoryjnym koszykiem (bardzo przydatna rzecz).
Na dobry początek odnalazłam swój główny cel – budynek z wielkim, oldskulowym malowidłem głoszącym, że to moje włości ;) Obowiązkowo strzeliłam sobie też klasyczne blackmetalowe selfie z tabliczką Hel(l).
Stamtąd miałam już jedyne 12 km relaksującej drogi na początek Polski. Lub koniec jak kto woli. Ścieżka rowerowa wzdłuż asfaltówki – pustej jak widać, żadnego korka nie było, pojedyncze samochody od czasu do czasu… ;) – rzeczywiście przyjemna. Szutrowa, urozmaicona, poprowadzona po górkach, dołkach, zakrętach… Mijałam też drogowskazy na rozmaite militarne atrakcje i choć wcześniej brałam pod uwagę jakieś zwiedzanie, to upał tego dnia skutecznie mnie do tego zniechęcił. Polecam Wam jednak bogato ozdjęciowane wpisy na blogu Droga jest moim celem – tam jest to wszystko ładnie pokazane (najpierw jest o fokarium, ale wcześniejsze są już o militariach).
Przez Hel przebiłam się jakoś na czuja, patrząc za drogowskazami na plażę. Zatrzymałam się jedynie przy jakimś sklepiku z pamiątkami, żeby kupić pocztówki do wysłania znajomym. W koszyku z niechcianymi suwenirami za 3 zł wykopałam sobie cudownie brzydką foczkę. Jest okropna, uwielbiam ją :D
Dotarcie do morza wymagało sporej determinacji, bo końcowy odcinek deptaka był już tak zapiaszczony, że rower musiałam pół-prowadzić, pół-ciągnąć. Ale ten tytaniczny wysiłek został nagrodzony – bowiem wzdłuż plaży zbudowano drewnianą promenadę, po której mogą wygodnie spacerować turyści z kołami wszelkiej maści oraz osoby, którym ciężko byłoby przedzierać się przez piach.
Postawiono tu też pomnik, na którym dumnie widnieje napis Kòpc Kaszëbów w tutejszym języku – nie wiem, jak można uznawać go za dialekt, skoro bliżej (najbliżej zresztą) mu do języków Łużyczan, czyli „niemieckich” Słowian, niż do języka polskiego. Kopiec Kaszubów wskazuje ów początek Polski. Dalej to już dopiero Szwecja. Pozostając jednak po tej stronie Bałtyku, drewniany chodnik zawraca dalej do miasta i dociera się nim do portu. Znów mogłam wejść w tryb zwiedzania objazdowego, a po obejrzeniu wszystkich uliczek i łodzi, zasiadłam w jednej z knajp i skusiłam się na chłodnik (wyborny był). Mieli też niezłą sezonową lemoniadę w kilku różnych smakach, jakichś nietypowych, nie pamiętam którą wzięłam. Pamiętam za to, że obsługa pozwoliła mi podładować telefon ;) Więc szczerze polecam Restaurację Porto.
W drodze powrotnej ciężar czerwcowego skwaru potęgował odczuwane już w nogach nakręcone kilometry, ale nie ma miękkiej gry – niebieski bolid miałam wypożyczony na cały dzień i nie zamierzałam się jeszcze z nim rozstawać. W ramach rekonesansu po najbliższej okolicy przekruzowałam najpierw po deptaku wzdłuż zatoki aż do molo, po czym przemieściłam się 600 m na drugą stronę półwyspu, by popatrzeć z kolei na morze. Wiedząc już, że wleczenie roweru przez piach to średnia rozrywka, przypięłam go gdzieś przy wejściu i dalej poszłam sama. Oczywiście w poszukiwaniu cienia, jak to na plaży ;) Nawet mi się to udało, jakimś cudem, więc klapnęłam na piach i na jakiś czas odpłynęłam myślami, słuchając jednostajnego szumu fal i przesypując piasek nogami. W końcu jednak podstępne słońce wychynęło zza drzew i dopadło mnie w mojej kryjówce. Opór był daremny, nie dało się wytrzymać, więc wróciłam po rower i… ruszyłam w dalszą drogę.
Zachęcona świetną jakością ścieżki na Hel, wybrałam się w przeciwną stronę – do Jastarni – ale chyba przez to, że w przyrodzie musi być równowaga (i w infrastrukturze drogowej najwyraźniej też), to tutaj już trasa rowerowa była bardzo nieświetna – stary, wygryziony dziurami asfalt, a jako alternatywa po drugiej stronie szosy ewentualnie chodnik, a raczej jego wspomnienie, obecnie składające się ze wzburzonych, powykrzywianych betonowych płyt, równie leciwych jak nawierzchnia, po której przyszło mi wytłukiwać gnaty. Tyle dobrze, że Jastarnia niedaleko.
Nie wjeżdżałam nawet do miasta, bo interesujące mnie miejsce znajduje się na jego obrzeżach – Ośrodek Wypoczynkowy Posejdon, czyli #ostatniturnus na wypasie. Mozaiki, metaloplastyka i ogólnie rzecz biorąc mocny retro vibe.
Zrobiłam kilka dupnych zdjęć telefonem, ale jak zwykle w takich miejscach, gdzie ktoś może ode mnie wymagać interakcji i tłumaczenia co tu robię i po co te zdjęcia, byłam trochę spietrana i generalnie zapomniałam nawet poszukać tego, co mnie najbardziej interesowało, czyli malowanej mapy pobrzeża. Ech…

Po tym jakże bezowocnym zwiedzaniu, wróciłam na bazę, żeby oddać rower i należało zastanowić się, jaki jest dalszy plan dnia. No, skoro urlop nad morzem, to wypadałoby zjeść rybkę i może zamoczyć coś więcej niż nogę w jakiejś wodzie. A zatem first things first – widziałam wcześniej reklamę, że na kempingu po sąsiedzku działa bistro, więc poszłam obadać temat. Owszem, lokal coś a la bar mleczny, choć ceny raczej restauracyjne. No ale ryba była przyzwoita, więc chociaż tyle. Właściciele przybytku wykazali się również humorem i kreatywnością w tym, jak obejść pandemiczne obostrzenia, co dało się przeczytać na potykaczu ;)
Ryzyko przymarcia głodem zostało zażegnane, więc punkt kolejny – czas popływać. Morze odpadało, od wczoraj nie zagrzało się ani trochę i nadal było lodowate, ale wcześniej sprawdziłam, że woda w zatoce po drugiej stronie jest dla odmiany cieplutka. Przygotowałam niezbędne wyposażenie pływackie i ruszyłam w stronę akwenu.
Strefa przybrzeżna jest tu długą płycizną, po której pływają głównie szkółki windsurfingowe, ale udało mi się znaleźć kawałek pustej wody, gdzie nikomu nie wchodziłabym na kurs kolizyjny i oddałam się słodkiemu dryfowaniu. Kiedy lekki wiatr i fale spychały mnie już dalej od brzegu w stronę deskowiczów, wstawałam w tej wodzie po kolana, brałam swoje kółko i szłam z powrotem, po czym cykl się powtarzał. Po kilkunastu razach poczułam się wypływana ;)
W sumie chętnie zostałabym na kolejną noc w tym miejscu, ale raz, że po tym moczeniu się w zatoce chętnie bym jednak wzięła normalny prysznic, a dwa – miałam plan następnego dnia uderzyć na Kaszuby, więc w sumie mogłam się już przemieścić w tamtą stronę. Nie miałam namiarów na kolejną publiczną łazienkę, ale uznałam, że skoro do tej pory tak dobrze mi szło, to coś tam się znajdzie po drodze – bo jednak jakoś mam opory, żeby np. wbić do sanitariatów w jakimś ośrodku tak na krzywy ryj, bez zameldowania. Od tego jednak momentu moje szczęście na tym wyjeździe postanowiło się wyczerpać…
Ogólnie zmierzałam w stronę Karwi, bo dostałam cynk, że gdzieś tam w okolicy są spoko miejsca na nocleg. Sama miejscowość to typowy kurort z milionem straganów przy drodze i dwoma milionami ludzi krążących bez celu między knajpami i plażą. Spytałam na jednym polu namiotowym, czy można odpłatnie skorzystać z samych łazienek, ale niemiła pani kategorycznie odmówiła i siema. Uciekłam czym prędzej z tej niegościnnej miejscowości i zaczęłam krążyć po owej okolicy. Błądziłam tak sobie aż zaczęło się ściemniać i było już zbyt późno, żeby ewentualnie niepokoić kogokolwiek w potrzebnej mi sprawie. Bez większej nadziei sprawdziłam jeszcze na pobliskim orlenie, ale nie było tam takich luksusów. Natomiast pamiętając, że pierwszej nocy poratował mnie lotos, sprawdziłam na mapie, czy nie ma tu jakiegoś gdzieś obok. Najbliższy w Pucku, kolejny w Redzie… Skierowałam się więc w całkiem przeciwną stronę niż pierwotnie planowałam. Oczywiście w żadnej z kolejno odwiedzonych lokalizacji nie było łazienek dla kierowców, więc zdruzgotana postanowiłam nie szukać dalej, tylko wrócić do sprawdzonej, dworcowej – do Gdyni. Już i tak byłam niedaleko przecież.
Pozostała natomiast jeszcze kwestia, gdzie zaparkować na nocleg. W mieście, hmm… Popatrzyłam na mapę. Miałam zaznaczone jeszcze jakieś miejsca do odwiedzenia i jedna z googlowych pinezek przyczepiona była gdzieś w okolicy Redłowa/Orłowa. Teren leśny, nie między domami, wyglądało to obiecująco. Przyjrzałam się, że jest nawet jakiś duży parking obok, więc postanowiłam tam spróbować szczęścia. Ale jak wspominałam, już mnie ono opuściło. Akurat tego wieczoru miał tam miejsce jakiś spot samochodowy. Postałam chwilę, popatrzyłam co przyjeżdża, ale nie wyglądało na to, żeby impreza miała rychło się zakończyć – wręcz przeciwnie, w pobliżu inna ekipa właśnie rozpalała ognisko – więc adres był spalony. Przypomniało mi się jednak, że po drugiej stronie tego lasu, przy klifach w Orłowie, też powinien być jakiś parking. Sto lat tam nie byłam albo z dziesięć, ale coś mi tak świtało.
Po dotarciu na miejsce rzeczywiście znalazłam sporych rozmiarów plac koło parku, sam w sobie raczej pustawy, z nielicznymi, rachitycznymi drzewkami co kilka miejsc parkingowych. Ustawiłam się pod jednym z nich, licząc na skrawek cienia za dnia, ale nie zgadniecie… Źle podstawiłam do wzoru i rano cień był w dokładnie przeciwną stronę, a słońce waliło prosto na moje auto, robiąc z niego piekarnik.
DZIEŃ 3.
Obudziłam się chyba po 7:00 – z bólem głowy i brakiem tchu. Niby miałam uchylony szyberdach, ale co to daje na nasłonecznionej patelni. Szybciej niż zapuchnięte oczy, otworzyłam drzwi na oścież, żeby trochę obniżyć temperaturę w środku i wciągnęłam naraz hurtową ilość wody z butelki. Piękny początek dnia…
Tak czy siak, stwierdziłam, że nie ma co siedzieć i się smażyć, ale do jazdy na razie się nie nadawałam. Postanowiłam przejść się na plażę i orłowskie molo, skoro już tu jestem, to może rozchodzę ten ból głowy i przy okazji znajdę jakiś sklep. Niestety, osiedle domków jednorodzinnych nie posiadało jakiegokolwiek czynnego sklepu o tej porze. Przy plaży znalazłam jedynie punkt sprzedający świeżo wędzone ryby. Wzięłam taką jeszcze ciepłą na później, jak mi apetyt może wróci.
Z lokalnych atrakcji kojarzyłam opuszczone sanatorium na górce, ze świetnym widokiem na okolicę. Ledwo żywa poczłapałam w tamtą stronę, ale drogę zagrodził mi blaszany płot i pierdylion zakazów. Nawet w sprzyjających okolicznościach psychofizycznych nie porywam się na takie włamy, a co dopiero w obecnym stanie. Odpuściłam, trudno, aż tak mi nie zależało. Miejsce jest na tyle znane, że można je dokładnie obejrzeć na jakiejkolwiek urbexowej stronie, np. tutaj: LINK.
Z górki potoczyłam się aż na plażę. Pomyślałam, żeby przejść się do zakrętu z klifem, ale słońce już dawało na tyle mocno, że piasek parzył w stopy, a po mokrym też się nie dało iść, bo leżało pełno kamieni, splątanych roślinami patyków, śmieci i piany, ogólnie fujka. Zniechęcona tym wszystkim i nieprzemijającym bólem głowy, zaczęłam iść z powrotem do auta, ale ten kawałek spaceru zmęczył mnie już na tyle, że musiałam odsiedzieć chwilę na ławce w pozie sugerującej dogłębne filozoficzne rozmyślania nad tajemnicami wszechświata.
Odechciało mi się turystyki i w ogóle wszystkiego, i pomyślałam, czy by już jednak nie wracać do domu. Obejrzałam z grubsza co chciałam, Kaszuby mogę zaliczyć przejazdem – to i tak po drodze – a potem się zobaczy.
Ustawiłam w nawigacji pierwszy cel tego dnia – wiatrak w Ręboszewie. Polecono mi go jako super widokową miejscówkę. Zapomniano tylko nadmienić, że wjazd na tę górkę jest najbardziej stromą polną drogą, jaką można spotkać w tej części kraju. A może i w całym :P
Na początku nic tego nie zapowiada, a gdy minie się pierwszy zakręt – jest już za późno na myślenie. But w podłogę albo nie podjedziesz. Sierrka ze swoimi niutami nawet się nie zasapała i po paru chwilach mogłam podziwiać rzeczywiście wspaniałe panoramy na pofalowaną polodowcowym krajobrazem okolicę.
Ku memu zdziwieniu na szczycie już stały dwa motocykle – można się domyślać, że to chętnie odwiedzane miejsce, ale nadal byłam w szoku, że ktoś może świadomie tutaj wjechać i to na moto. Towarzystwo niebawem się zwinęło i zostałam na szczycie sama. W wiatraku mieści się jakaś gastronomia, ale o takiej porze zamknięta na cztery spusty. Dobrze, że miałam tę wędzoną rybę i świeże pieczywo, bo wstąpiłam jeszcze do piekarni w jakiejś wiosce. To było doskonałe miejsce na śniadanie w trybie slow.
W trakcie konsumpcji usłyszałam znów charakterystyczny odgłos silnika i po chwili oczom mym ukazał się ostatni motocykl, jakiego bym się tutaj spodziewała – suzuki hayabusa z podwójną obsadą i bagażami. No wymarzony turystyczny sprzęt, rzeczywiście… Choć jak wiadomo, są i tacy, co nim zdobywali Syberię albo jechali w ofrołd po Ameryce Południowej. Wariatów nie brakuje na świecie ;p

Para z pomarańczowej hayki poprosiła o zrobienie im zdjęcia, pogadaliśmy chwilę. Minął ponad rok, więc nie pamiętam już imion, ale pozdrawiam z tego miejsca, jakby co ;) W drogę powrotną zebraliśmy się w miarę jednocześnie.
Dalszą trasę wybrałam częściowo śladem Drogi Kaszubskiej, a częściowo błądząc sobie wokół jezior i patrząc gdzie by się udało zrobić postój z przyjemnym zejściem do wody. Udało się przy Bramie Kaszubskiej. Musicie mi uwierzyć na słowo, że to przepiękne tereny i zasługują na lepsze pokazanie niż na poniższych zdjęciach – gdzie większość powstała w biegu, w trakcie jazdy ;) – ale wszystkie siły życiowe tego dnia wkładałam w przemieszczanie się powoli do przodu, potrzeby estetyczne zeszły na dalszy plan.
Opuściłam Kaszuby i przeskoczyłam z jednej krainy jezior w kolejną. Cudowne tereny – lasy i woda przez dziesiątki kilometrów, jeszcze gór do szczęścia by brakowało, ale nie można mieć wszystkiego ;) Kierowałam się w stronę Wdzydz Kiszewskich do słynnego skansenu. Dojechałam na miejsce już prawie zasypiając, więc pierwsze co, to zaparkowałam w cieniu, rozłożyłam oparcie fotela i postanowiłam chwilę się zdrzemnąć. Przy otwartych oknach tym razem ;) Trochę pomogło, ale nadal brakowało mi sił. Poczytałam, że zwiedzanie trwa ok. 3 godzin i uznałam, że nie dam rady, nie miałabym przyjemności z tego.
Pomyślałam, czy by nie znaleźć w tej okolicy jakiegoś pola biwakowego i przenocować, ale wszystkie zaznaczone miejscówki okazywały się być położone głęboko w lasach, z dojazdem drogami ostatniej, piaszczystej kategorii, a w zawieszeniu sierry akurat znowu odezwały się coroczne stuki. Uznałam to za znak, żeby zwijać się jednak do domu.
W tę stronę leciałam inną marszrutą, przez Piłę i na Poznań. Dzięki temu napotkałam jeden z gościńców wielkopolskich – charakterystycznych obiektów, które świetnie pokazał w cyklu swoich zdjęć Cosmoderna.
Zrobiłam tu postój na chłodzenie i odpoczynek, zjadłam coś i ruszyłam dalej. Jechałam niespiesznie, ale uparcie do przodu. Wybierałam w miarę możliwości drogi nieekspresowe, więc w pewnym momencie z letargu wyrwał mnie charakterystyczny widok. Dość szybko otrzeźwiałam i zdecydowałam, że zawracam. Minęłam właśnie opuszczoną stację benzynową. Nie lada atrakcja ;)
Sądząc po pandemicznych adnotacjach na sprzęcie, do niedawna jeszcze działała. Wstrzeliłam się najwyraźniej w odpowiednim czasie, bo gdy parę miesięcy później zobaczyłam ją na czyichś zdjęciach, dystrybutorów już nie było.
Dalsza droga upłynęła już bez większych niespodzianek, z jednym przystankiem na coś ciepłego do zjedzenia, więc ów długi dzień kończyłam nadal w trasie, żegnana widokiem pięknie zachodzącego słońca.
MImo kiepskiego finału, wyjazd uważam za bardzo udany, choć zdecydowanie do powtórki. Gdynia, Norda, skansen, Bory Tucholskie… Nazbierałoby się nawet na dłużej niż te marne trzy dni. Może teraz dla odmiany motocyklem? Poza tym, że niepraktycznie z bagażami, byłoby też bardziej niewygodnie w całokształcie, więc czemu nie. Wiadomo, że im gorzej, tym lepiej – bo z jakiego innego powodu tak dobrze wspominałabym eskapadę, którą prawie przypłaciłam zdrowiem?… ;)
Jak świetnie czytało się tą przygodę kiedy na zewnątrz temperatura oscylowała w okolicy 10 stopni a drzewa pomału zaczynały zmieniać kolor :) Aż poczuć szło powiew początku lata. Miks chyba wszystkiego – od przybytków wszelakiej maści, tych dawnych i nowocześniejszych, po przepiękną przyrodę, a wszystko to w iście kamperowym stylu, któremu przyklasnął by niejeden nomada :) Po raz kolejny skłaniam głowę za to, jak świetnie potrafisz wydobywać te małe ciekawostki na drodze, które ogromna większość minie i nawet nie zaszczyci spojrzeniem – stare murale, ośrodki wczasowe, jakieś dziwy – super się o tym czyta i ogląda na zdjęciach. Rewelacyjny trip!
Może kiedyś, siedząc w swoim przyszłym ukamperowionym busie, będę z rozrzewnieniem wspominać te początki? ;) Cieszę się, że ociepliłam trochę atmosferę – dobrze jest zostawiać w tym celu jakieś zaległe wpisy, co zresztą chyba sam wiesz? Już przeczytałam Twój, ale jeszcze nie skomentowałam, bo dostałam weny na dokończenie tego ;D
Wielkość od skromnych początków, i wtedy najlepiej się je wspomina podobno ;)
Z zaległymi wpisami za pan brat :)
Spoko :)
Foczka zaiste urocza :-)
W kwestii Stoczni Cesarskiej: pierwsza myśl – całkiem jak u nas :-) Tak więc zapraszam do Łodzi, najlepiej umówić się wcześniej z Fabrykantem – to najlepszy chyba spec od oprowadzania po Łodzi w takich ceglanych i innych klimatach ( ja się chętnie podłączę na krzywy ryj ;-)
A w okolicy Karwii żeby złapać oddech warto zajrzeć do Błot Karwieńskich – cisza spokój i zabytkowe pola osuszane niegdyś przez holendrów, do dziś poprzecinane siatką kanałów a ze względu na status właściciele działek nie mogą na nich stawiać nic na stałe. Leśną droga z Karwii jakieś 2 – 3 km , samochodem trochę dalej ale plaża spokojna nawet w godzinach okołopołudniowych – taki kurort dla dziadków z wnukami ;-)
O to to, o tych Błotach właśnie mi mówiono, ale tam mnie ten zmierzch zastał i decyzja o zawrotce. No nic, i tak zamierzam kiedyś powtórzyć te okolice, więc nic straconego…
No tak, w Łodzi to byłaby moja pierwsza myśl o Fabrykanta przewodnictwie, bo chyba ciężko o lepsze, przynajmniej ja nie znam – jeśli znalazłby czas w napiętym autorskim terminarzu między spotkaniami ;)
Słusznie! Kierunek łódzki pod kątem ceglanych zabytków fabrycznych – bardzo dobry. Ale przyznam, że choć strasznie lubię po nich łazić, to nie mam specjalnej praktyki przewodnickiej (i tzw. gadany). Można u nas zobaczyć i odnowione wypasy (Monopolis, Manufaktura) i naturalia, co to są non sunt turpia (Księży Młyn, liczne fabryczki rozsiane po centrum, zwłaszcza na ul. Wólczańskiej, najbardziej jeszcze pierwotnej i nieskażonej remontem). Zapraszam Szanownych Państwa, zwłaszcza w związku ze spotkaniami autorskimi mojego „Złotego Peugeota”. Być może na wiosnę zorganizujemy jakiś spacer przewodnicki w tej intencji.
To jest doskonała koncepcja! Będę w takim razie śledzić zapowiedzi, bo Łódź już długo mam w planach, a zawsze tylko przejazdem (albo objazdem) się bywało.
Spacer spacerem ale najlepszą opcją byłby objazd Humberem :-D
To już oczywista oczywistość :D
Aż się wzruszyłem. Raz, że nad polskim morzem nie byłem już wieki temu; dwa, że podobny wyjazd zaliczyliśmy dobre dwadzieścia lat temu rozklekotanym Maluchem. Tyle, że jechaliśmy we dwoje. Bez namiotu, którego najzwyczajniej w świecie zapomnieliśmy – został w przedpokoju. Tak, da się spać w Maluchu w dwie osoby. Zrobiliśmy wówczas trasę wzdłuż Wybrzeża, z zachodu na wschód. Jak daleko się dało. W Gdańsku podczas rutynowej kontroli okazało się, że nie mamy gaśnicy, więc zobligowani zostaliśmy do zakupienia takowej – bodajże w Realu. Gdy wyjeżdżaliśmy ze sklepu, na stromym podjeździe podziękowała za współpracę linka hamulca ręcznego. Potem okazało się, że głupim pomysłem było czekanie z tankowaniem do Władysławowa, bo wpadliśmy na stację paliw 15 minut po jej zamknięciu. W ślimaczym znaczy ekonomicznym tempie doturlaliśmy się do Helu, gdzie błądząc w poszukiwaniu paliwa wjechaliśmy w końcu na plażę. Wychodząc z założenia, że lepiej być nie może, spędziliśmy noc na piasku nam brzegiem morza. W drodze powrotnej pękł nam tłumik gdzieś na Żuławach, potem zatankowaliśmy brudne paliwo z paprochami, w związku z czym co kilkadziesiąt kilometrów mieliśmy przymusowy postój na czyszczenie gaźnika z paprochów. W ulewie pod Bydgoszczą woda dostała się do czujnika biegu wstecznego – każde jego włączenie powodowało przepalenie bezpiecznika, który jednocześnie odpowiadał za kierunkowskazy, wycieraczki i chyba sygnał dźwiękowy. Shit happens. Na zakończenie zaś przygody, pod Warszawą, poszły nam się szczekać hamulce – ale tylko z przodu. Usterkę zresztą naprawiliśmy szybko u przypadkowego rolnika na podwórku. To byli czasy.
To moje eskapady nawet się nie umywają!… Ale może to i lepiej, usterki akurat nie są pożądanym elementem przygodowości dla mnie. Już za dzieciaka wynudziłam się wystarczająco na poboczach, gdy rodzice ciągle coś naprawiali w „beczce” ;)
Jeśli patrzeć na to pod kątem usterek to tak…;)
Bo na pewno nie jeśli chodzi o zwiedzanie i organizację wycieczki. Zdjęć też oczywiście nie zrobiliśmy zbyt wiele, a jeszcze mniej się zachowało :/
Jak to tak ? Przecież beczki się nie psują.
Tamta się psuła – i to w l. 90., więc była jeszcze stosunkowo świeża… Pierwsze zachodnie auto rodziców. Może egzemplarz był zmęczony, może kwestie serwisowe, ciężko stwierdzić.