W ogóle nie planowałam Hořic w tym roku. Chęć może i miałam, ale myślałam, że w ów weekend wypadną mi obowiązki we Wrocławiu oraz że nie ogarnę finansowo tylu wyjazdów, a wiadomo, że Branná we wrześniu ważniejsza. No ale jak to mówią Anglosasi – where there’s a will, there’s a way i jakoś tak wszystko połapałam, żeby jednak się wybrać na tegoroczne czeskie TT. W sumie to całkiem niedaleko, niecałe 200 km stąd, więc nawet przy obecnych cenach paliwa nie tak źle. A ponieważ VFRa cały lipiec stała w serwisie, to teraz jeżdżę nią w opór wszędzie ;)

Wyszedł z tego oczywiście trochę spontan, bo nie miałam tak naprawdę załatwionego noclegu – znajomy powiedział „wbijaj na kemping, zawsze tu przyjeżdżam i jest spoko”, więc tego się trzymałam, jako plan B mając jedynie opcję rozwieszenia hamaka po prostu gdziekolwiek ;) Wymyśliłam, że dojadę w sobotę po południu – tak żeby zdążyć się tylko rozpakować i skoczyć do kina (o czym zaraz), a za wstęp na zawody płacić tylko w niedzielę. Był to o tyleż zasadny plan, że w poniedziałek święto, więc mogłam całą niedzielę być na miejscu, wyspać się normalnie i wracać bez pośpiechu dopiero następnego dnia.

W sobotę jak to zwykle w sobotę, ciężko się wstaje po całym tygodniu, więc zanim się doprowadziłam do stanu używalności, było po 11, a koło południa chciałam ruszać, hehe… Ale jakoś udało mi się nawet sensownie spakować i niczego tym razem nie zapomnieć, więc ruszyłam w drogę z niewielkim, zaledwie 1,5-godzinnym opóźnieniem. Pogoda nie mogła się zdecydować i utknęła na czymś pomiędzy mżawką a jej brakiem, więc trochę zmokłam, a trochę nie ;P Im bliżej granicy, tym bardziej aura określała się po stronie, że jednak coraz konkretniej pada, ale za Lubawką, już na mojej czeskiej ziemi obiecanej, wyklarowało się w kierunku przyjemnego słoneczka.

Trochę opóźniły mnie też planowane postoje, mianowicie kantor, ostatnie tankowanie przed granicą i potem przystanek w Trutnovie w informacji turystycznej, gdzie w końcu udało mi się dorwać drukowaną wersję motocyklowego przewodnika po tych terenach. Bardzo miła pani zarządzająca tym przybytkiem stwierdziła, że musi sprawdzić, czy jeszcze to mają, ale okazało się, że ma tego pół szafki i co najlepsze – można brać za darmo! Mój wewnętrzny typowy Janusz był przeszczęśliwy z tego powodu, bo jak wiadomo: gratis to uczciwa cena ;D Wzięłam od razu kilka egzemplarzy, żeby się podzielić ze znajomymi.

Do Hořic stamtąd to już rzut beretem, ale należało jeszcze zmierzyć się z pozamykanymi drogami i objazdami – no bo zawody, więc miasto odcięte od świata. Dotarłam od właściwej strony, wprawdzie klucząc wśród okolicznych pól, ale na szczęście asfaltem. Znajomi mieli obóz na kempingu przy kąpielisku Dachova, które owszem znalazłam, ale dostać się na teren nie było tak łatwo. Bramy pozamykane, parę zakazów wjazdu i właściwie żadnej informacji organizacyjnej w zasięgu wzroku. Ale namioty, kampery i cała masa motocykli już tam były obecne. Postałam chwilę dumając, w trakcie którejż to czynności minął mnie nietuzinkowy duet – stara jawa i stare kawasaki (ale już plastikowe), oba z doczepionymi przyczepkami PAV, dość komiczny widok ;) Wydawali się jednak zmierzać z dużą pewnością siebie w stronę zamkniętej bramy, spod której niedawno zawróciłam, więc przyjrzałam się, czy zaraz pojawią się na terenie kempu. No jakoś wjechali! Pozbierałam więc swoje manatki i też ruszyłam w tamtą stronę, z mocnym postanowieniem, że skoro brama zamknięta, to wjadę przez otwartą furtkę… Nie drzwiami, to oknem, wiadomo ;)

Co prawda, mimo moich zapędów, jazda terenowa nie jest przeznaczeniem VFRy, więc przez chwilę groziło nam utknięcie na betonowym „progu”, za którym był dołek i utworzył się schodek, ale jakoś powoli, przycierając pługiem owiewek, przedostałam się i triumfalnie… stwierdziłam, że nie wiem co dalej ;) Zaparkowałam więc póki co byle gdzie na środku. Podeszli do mnie – zwabieni znajomą tablicą rejestracyjną – jeszcze inni, dawno niewidziani znajomi, więc pogadaliśmy chwilę, a ostatecznie po krótkim patrolu i smsowych ustaleniach, znalazłam dwie czerwone VFRy i swój „kawałek podłogi”, a konkretnie jedyne w okolicy drzewo i słupek płotu, pomiędzy którymi mogłam idealnie rozwiesić hamak.

Założyłam więc naprędce obozowisko, żeby pozbyć się części gratów i oznajmiłam chłopakom, że jadę do kina na film o wyścigach i czy też chcą. Sami byli już po spożyciu, więc planowali kontynuować dotychczasowe zajęcie na miejscu, ale obstawiali, że w 20 minut i tak nie zdążę. Uważałam, że wręcz przeciwnie, bo optymistycznie założyłam, że przejazd przez miasto, czyli trasą wyścigu, będzie już o tej porze możliwy, ale niestety okazało się, że nadal wszystko ogrodzone i skierowano mnie na objazd przez… Miletin. Pff, no chyba niedoczekanie!… Ruszyłam na czuja i z wątłą znajomością okolicy zapamiętaną z zeszłorocznego pobytu (gdzie nawet nie byłam kierowcą) przez te same pola, którymi na skróty tu przybyłam. Intuicja terenowa i orientacja w przestrzeni ponownie mnie nie zawiodły i dojechałam do miasta od drugiej strony, dokładnie tam gdzie chciałam, po czym udałam się pod kino Biograf Na Špici, gdzie na godz. 18 zaplanowany był seans filmu. I zdążyłam :]

Film ów jest dokumentem o tutejszym zawodniku Kamilu Holánie, odnoszącym sukcesy w zawodach zarówno czeskich, jak i zagranicznych – gość wygrał bodajże w 2019 roku hill climb na Pikes Peak oraz brał udział w wyścigach na Wyspie Man. Zlituję się i nie będę Wam linkować artykułów po czesku, tu jest po angielsku do poczytania: LINK. Gdybym była odpowiedzialna za polskie tłumaczenie tytułu, który po czesku brzmi Plná 6, bez mrugnięcia okiem zaproponowałabym „Na pełnej ku…”, bo o tym właśnie jest cała rzecz ;) O jeździe na granicy możliwości podkręconych jeszcze dodatkowo motocykli, o przekraczaniu granic ludzkiej koncentracji… No i tradycyjnie – o wyścigowym nałogu; o tym, że rodzina się martwi, ale wspiera; o sukcesach, o wypadkach. Skojarzenie z TT3D: Closer to the Edge z 2011 roku jest więcej niż zasadne, zresztą grający tam główną „rolę”, czyli siebie, Guy Martin ma również cameo w czeskim dokumencie (gdy z innymi pomaga wypychać busa z błotnej topieli na padoku, fajny akcent).

Pierwszy raz byłam w zagranicznym kinie, ale w sumie z kontekstu, obrazu i czasami angielskich dialogów, bo przecież pojawia się wątek brytyjski i amerykański, szło jakoś wszystko z grubsza zrozumieć. Bardzo się cieszę, że udało mi się to obejrzeć, bo jak na razie film jest wyświetlany tylko okolicznościowo, w wybranych kinach – najbliższa okazja będzie znowu 1 września w przygranicznym Jeseníku, jak ktoś ma ochotę. Szczegóły tutaj.

Po filmie podjechałam jeszcze do marketu po jakieś zakupy na kolacjo-śniadanie (kabanosy tu nie istnieją, dramat, jak żyć?!), gdzie napotkałam pięknego peugeota 504 w kombi i hondę VF1000R. Ależ to było dobre… :) Po powrocie na kemping coś tam zjadłam i pokręciłam się chwilę wokół zabytkowego budynku „łaźni”, a tak naprawdę chyba przebieralni, rozważając – pływać dzisiaj czy nie pływać? Ale skończyło się na spacerze i wspaniałym widowisku, gdy stojąc na cichszym końcu pola, na obrzeżu basenu, miałam nad sobą i wokół kilkanaście (kilkadziesiąt?) polujących w ciszy nietoperzy. Coś pięknego, nie mogłam oderwać od nich oczu i oczywiście telefonu, którym to filmowałam ;)

Z takim zabezpieczeniem antykomarowym wiedziałam już, że nocleg bez moskitiery nie będzie tu problemem. Wzięłam prysznic i w zasadzie zapadła już ciemna noc, więc poszłam się ukokonić w hamaku, bo mimo w sumie niezbyt męczącego dnia, wolałam odpocząć przed nadchodzącym, który raz, że zapowiadał się pracowicie, a dwa – że pewnie znowu obudzę się o jakiejś chorej 5 czy 6 rano, gdy ptaki zaczną hałasować…

A w ogóle to była noc ostatniej szansy dla tego ustrojstwa hamakowego :P Dwa razy, na dwóch osobnych wyjazdach wymarzłam w tym przeokrutnie i nie mogłam się ułożyć wygodnie na skos w tym całym pierdolniku karimatowo-śpiworowym, więc stwierdziłam, że jeśli teraz będzie podobnie, to w dupie to mam, wracam do normalnych noclegów pod dachem albo kupię jakiś nieduży namiot. No i słusznie zgadujecie – wyspałam się tym razem jak dziecko, było mi wygodnie, cieplutko (mimo nocnego deszczu), zero komarów jak już wspominałam… :P Z jednej strony ewidentna złośliwość losu, ale z drugiej zdecydowanie korzystna okoliczność, skoro zamierzałam tu zostać na jeszcze jedną noc.

Pobudka rzeczywiście nastąpiła jakoś koło 6.30, ale sporo ludzi już zaczynało dzień, więc i ja wyzbierałam się powoli do pionu, spakowałam do mniejszego plecaka wszystko, co trzeba i z lekką obawą spoglądając na pozostawiany dobytek i motocykl, ruszyłam leśną ścieżką w stronę tratí, czyli „toru”, żeby przedostać się do centrum, zanim zamkną drogę.

Doczłapałam do rynku (Náměstí) i założyłam bazę śniadaniową pod płotem jednego z lokali piwnych, ale w porannej nieprzytomności nie skonstatowałam, że to nie do końca szczęśliwa miejscówka, bo miałam przed nosem Lidl, niezbyt korzystnie wypadający jako tło, a przede wszystkim druciany płot oddzielający od toru, który wybitnie przeszkadzał potem w robieniu zdjęć. A jako pierwsze jechały sidecary!… Mieli przesunięty trening z poprzedniego dnia.

Ale i tak zamierzałam zmieniać miejsce w każdej przerwie między wyścigami, żeby mieć zdjęcia z różnych punktów, więc długo tam nie zabawiłam. Skoro byłam na samym dole trasy, to gdzie bym nie ruszyła, miałam pod górkę – a nadmienię, że wzięłam doskonałe obuwie długodystansowo-wspinaczkowe, mianowicie japonki ;D Ale mi tam w nich wygodnie, całe lato w nich pociskam. Przemieściłam się zatem bardziej na obrzeża miasta, na znany mi z zeszłego roku punkt z barem w sadzie, na zakręcie (Jabloňák). Mogłam tu stanąć blisko trasy i nie było już żadnych płotów, tylko ochronne big bagi. Miałam doskonały widok na długą prostą i ostry zakręt pod górkę. Tym razem jechały supersporty.

Kolejny desant zaplanowałam niedaleko, jeden zakręt dalej (u Vodojemu). Chciałam tu obejrzeć początek kategorii Klasik 175+250 ccm i jeszcze przed następną przerwą ruszyć dalej, w kierunku wieży widokowej (Rozhledna Chlum). Wyczekałam się tam niemożebnie długo, aż mi potem szkoda było od razu iść dalej, więc zostałam gdzieś do połowy ich wyścigu.

Wstęp na wieżę jest biletowany, ale kosztuje jakieś grosze, nic natomiast nie kosztuje rozmowa z przemiłym starszym panem, który tam obsługuje i rozdaje szczodrze gratisowe materiały krajoznawcze. Są też „kupne” pamiątki, wzięłam sobie lokalny proporczyk, taki trochę retro. Na górę prowadzi milion schodów, a konkretnie to 142 – nie liczyłam, pan mi powiedział ;)

Na wieży jak to na wieży – wieje i widać daleko, ale warto tam wstąpić. Internet dobrze łapie, bo to nadajnik sieci O2 ;D A moja ciekawość została podwójnie nagrodzona, bo zszedłszy z wieży, napotkałam jeszcze zaparkowaną nieopodal… sierrkę :D W stanie raczej bliższym już kategorii Opuštěné vraky, ale i tak miła niespodzianka.

Trasa była już otwarta, więc na bezczela przedreptałam sobie asfaltem aż na Dachovské esíčko, jak mniemam. Nikt mnie nie wyganiał, chociaż teoretycznie powinno się iść lasem. Znalazłam sobie miejsce blisko zakrętu i dzięki uprzejmości grupy niemieckich kibiców usiadłam przed ich „lożą” ze składanych krzesełek – ja miałam dobry widok, oni też, wszyscy zadowoleni. W oczekiwaniu na start przeglądałam sobie jeszcze wszystkie ulotki, które nazbierałam – zainteresowali się tą dotyczącą muzeum road racingu, więc dałam im do obejrzenia, mam nadzieję, że potem je dzięki temu odwiedzili :)

Obejrzeliśmy stamtąd pierwsze, zapoznawcze kółko kategorii Superbike. Niestety gdzieś na mieście dwóch zawodników miało wtedy wypadek i bieg przerwano. Trafili do szpitala, ale bez zagrożenia życia. Pozostali jednak już nie wrócili na trasę, zarządzono dłuższą przerwę. Stwierdziłam więc, że nie ma co siedzieć na szyszkach, bo za jedyną rozrywkę miałam tam fotografowanie trzmieli w kwiatkach przed sobą – w sumie spoko, ale ileż można ;)

Byłam już blisko Dachovki, więc uznałam, że pójdę zobaczyć, czy motór stoi i czy wszystko w porządku. Spotkałam na miejscu chłopaków, którzy też wrócili z miasta i zdążyli już nawet zaliczyć basen. Ja się wolałam wstrzymać do wieczora, bo chciałam wrócić na wyścigi, kiedy je wznowią. Ale przerwa się przeciągała, więc zdążyłam jeszcze zjeść langosza w kempingowym barze i dotrzymać im towarzystwa, gdy się zbierali do wyjazdu. Wychodząc tym razem z powrotem do miasta, zostawiałam VFRę na coraz bardziej pustoszejącym kempingu.

Musiałam odczekać dłuższą chwilę, aż skończą jechać 350ki. Niestety w tym miejscu (na Dachovech) ogrodzenie jest daleko od toru, więc nawet nie wyciągałam aparatu. Pozostało mi smażenie się na słońcu – chwaliłam swoją przezorność za wzięcie czapki z daszkiem i puszki Birella dla nawodnienia organizmu… Dalszy plan zakładał dotarcie do muzeum. Wiedziałam, że wzdłuż toru mogę nie zdążyć przedostać się znowu na drugi koniec trasy, więc poszłam środkiem – najpierw przez las, mijając padok i potem przez miasto, wśród domów praktycznie odciętych na cały weekend od reszty świata. Z tego co wiem, nie wszyscy mieszkańcy są zachwyceni takim stanem rzeczy (no raczej…), ale na szczęście tutejsze zawody mają na tyle długą tradycję (już 120-letnią, o czym zresztą jest tegoroczna wystawa czasowa w muzeum), że nikt nie myśli na poważnie, żeby miały się nie odbywać w kolejnych latach. Mimo że Hořice reklamują się jako Město kamenné krásy (z racji lokalnych wyrobów rzeźbiarskich) czy stolica trubiček (specyficzne słodkie rurki z kremem), to wiadomo, że największą (i najbardziej kultową spośród czeskich eventów) atrakcją – a podejrzewam, że również najbardziej dochodową – są wyścigi dwa razy do roku, w maju i sierpniu.

Gdy kupowałam bilet w muzeum, zaczęły się kolejne przejazdy supersportów. Wyszłam jeszcze na chwilę popatrzeć, ale miejsce tam do zdjęć jest słabe, więc stwierdziłam, że wracam do środka. Zostało mi słuchanie i zerkanie przez okna na piętrze. Na relację ze zwiedzania zapraszam jednak do osobnego wpisu:

Wyszłam z muzeum i akurat zaczęła się kolejna przerwa, więc wstąpiłam do Lidla po zapas wody i coś do jedzenia, pokręciłam się chwilę po rynku i tylnymi uliczkami zaczęłam zmierzać do zakrętu pod Borkem, gdzie chciałam osiąść na czas kolejnych przejazdów, bo to spoko miejscówka do zdjęć. Na trasę ruszyły klasyczne 500ki i 750ki.

Lecz ponownie zawody dopadł pech, bo po jednym okrążeniu zaczęła się najpierw mżawka, która jednak przeszła w ulewę! Na początku zgrywałam twardziela, ale w końcu musiałam poszukać jakiejś osłony, jednak pobliskie drzewa jej kompletnie nie zapewniały, więc w końcu w obawie przed zalaniem aparatu przemieściłam się do pobliskich bloków. Na szczęście jedno z wejść było otwarte, więc razem z paroma innymi ociekającymi wodą osobami mogłam przeczekać na klatce schodowej.

Przejazdy na ten czas wstrzymano, a po ustaniu deszczu zaczęłam nasłuchiwać komunikatów z głośników. Zapadła jednak cisza, na trasie nic się nie działo, więc póki droga nie przeschła, otwarto ją dla pieszych. Stwierdziłam, że zacznę zmierzać pod górę, w stronę wieży startowej i biura zawodów, spróbuję się dowiedzieć, czy są jeszcze tegoroczne koszulki do kupienia (podobno nie, ale zapytać warto). Gdy dotarłam na miejsce, ważyły się losy już nie tylko startu przerwanej klasy, ale i całych zawodów. Potem dowiedziałam się, że poza deszczem, na trasie był gdzieś jeszcze rozlany olej, więc kaplica całkiem… W końcu więc podano oficjalnie, że z przyczyn bezpieczeństwa 29. edycję zawodów uznają za zakończoną, dziękują wszystkim, przepraszają itd., no ale finito i siema.

No przykro, bo nie pojechały aż 3 kategorie: wspomniane duże klasyki (szkoda bardzo), kolejne superbike’i oraz na koniec sidecary (jeszcze bardziej szkoda). Tyle dobrego, że udało mi się je zobaczyć rano… A koszulek już oczywiście nie było do kupienia :(

Poczłapałam więc z powrotem na kemping, bo nic innego mi nie pozostało. Licznik kroków przebił już 20 tysięcy tego dnia (gdzie moja codzienna norma to 3 w porywach do 5 tys.), ale co mi tam – odbiłam jeszcze w bok, do leśnego obmurowanego źródełka z rzeźbami, oddalonego parę minut od kąpieliska. No jest. Ładne nawet. Woda zimna. Wiele więcej ciężko o nim powiedzieć ;)

Po dotarciu na bazę z ulgą odnotowałam, że tarp nad hamakiem dobrze spełnia zadanie i wszystkie graty miałam na szczęście suche po tej ulewie. Czego nie można było powiedzieć o motocyklu… Już poprzedniego dnia nie założyłam pokrowca, bo po prostu, nie wiem, bez powodu, więc gdy wieczorem zaczęło padać, to osłoniłam motór, choć był już nieco mokry. Następnego dnia za to rozłożyłam płachtę, żeby przeschła i tak sobie leżała na ławce w trakcie deszczu, a motocykl znów pod chmurką… (tak, to jest ten moment, że można zrobić facepalm).

Ponieważ ja sama też już kwalifikowałam się do przebrania z mokrych ciuchów, uznałam, że to właściwy moment na bliższe zapoznanie się z basenem. Słońce jeszcze miło grzało, choć skłaniało się ku zachodowi, woda może nie całkiem ciepła, ale przyjemna… Idealne okoliczności. Przepłynęłam parę razy do pomostu-wyspy na środku, trochę posiedziałam z telefonem na brzegu, a potem z pół godziny co najmniej pływałam bez przerwy. Nawet nie wiedziałam, że tyle potrafię ;) Taki otwarty, naturalny basen (woda stale dopływa z lasu i tym samym wymienia się w zbiorniku, dlatego taka czysta) to jest mistrzostwo i bajka, i najchętniej nie wychodziłabym z niego jeszcze długo, ale już skóra na palcach się marszczyła… Teraz w ogóle nie mam chęci chodzić na zwykły basen sportowy, bo nuda i tłoczno, a z kolei w jeziorach są ryby, rośliny i nierzadko śmieci, więc fujka trochę. Jak teraz żyć…

Owa rozterka i filozoficzne pytanie powróciły do mnie w nocy, bowiem mimo lekkiego wyludnienia na kempingu, jedna z ekip, które pozostały, postanowiła uprzykrzyć życie całej okolicy i balangowała w najgorszym stylu „party hard”. Polacy oczywiście, zaraza… Ale żeby było sprawiedliwie, to skumali się z podobnymi sobie Czechami z drugiego końca kempingu – najpierw poleźli do nich, zwabieni pałowaniem motocykli tamtych, a potem już wespół w zespół wrócili razem na poprzednie miejsce, drąc mordy i puszczając na cały regulator losowo wybierane kawałki z kategorii „rozpierducha”, czyli wszystko jedno, byle łupało. Było więc na zmianę techno, był metal, był Rammstein, chyba nawet disco-polo… Ja wszystko rozumiem, sama lubię łomot (do tego stopnia, że miałam epizod audiofilski z gatunkiem digital hardcore), ale na wszystko jest miejsce i czas. Po 22 zaczęli do nich podchodzić ludzie każdej narodowości, próbujący przemówić im do rozumu i/lub sumienia, ale imprezowicze najwyraźniej pozbawieni byli obu tych przymiotów, bo ani argumenty ogólnospołeczne, ani te, że ktoś ma dzieci ze sobą, nie hamowały ani ich tempa, ani głośności, a wręcz mam wrażenie, że tylko ich to nakręcało. Finalnie, koło 2 w nocy, po dłuższych i wielokrotnych pożegnaniach czeski odłam poszedł do siebie, tamci jeszcze siłą rozpędu coś próbowali sami, ale zmęczenie ich pokonało, tyle że zostawili włączony głośnik z zapętlonym kawałkiem bodajże Cypisa, jeśli dobrze kojarzę. Ponieważ wszystko wskazywało, że bohaterowie polegli, ktoś z pobliskiego namiotu w końcu nie wytrzymał i wyłączył im to granie.

W mojej głowie rodziły się najpierw dość krwawe pomysły na zemstę (ale zawsze mnie jednak odstręcza wizja więzienia, bo za śmiecia idzie się siedzieć jak za człowieka), potem już tylko mniej lub bardziej chuligańskie (no ale za uszkodzenie mienia podobne konsekwencje), ostatecznie miałam pomysł, żeby zrobić im pobudkę za pomocą VFRy podstawionej koło otwartych drzwi ich kampero-busa, ale raz, że rano kurwica mi zelżała; dwa, że jednak dotknęłoby to też inne osoby, a to już trochę słabo; a trzy, że jednak szkoda było mi katować motór na zimnym. No więc rano powoli, w lekkim trybie zombie po tej ciężkiej nocy, popakowałam wszystko (jakimś cudem zmieściło się z powrotem do bagaży, choć oczywiście ledwo) i po prostu ruszyłam w drogę.

Miałam pomysł, żeby ten dzień zacząć od pobieżnego zwiedzenia miasta, zakupu tych tutejszych wafelków na pamiątkę, ale jak już wsiadłam na tego mojego objuczonego konia, to nie chciało mi się nawet zatrzymywać. Obrałam więc kurs na Jaroměř – bocznymi drogami, bo nie czułam się na siłach, żeby koncentrować się na szybszej jeździe głównymi. Moim celem była właściwie tylko Pevnost Josefov, czyli taka przyrośnięta dzielnica, która kiedyś była twierdzą, a konkretnie to chyba miastem warownym. Szybki opis z przewodnika: „powstało w XVIII w. według planów francuskich budowniczych wojskowych i stanowi wybitne dzieło europejskiej urbanistyki i sztuki fortyfikacji. Największą atrakcję turystyczną stanowią podziemne korytarze.” No to mniej więcej wiecie o co chodzi. Niektórzy mogą też kojarzyć odbywający się tu już od ćwierć wieku Brutal Assault Festival. Mnie tam bardziej interesowała część miejska, wypatrzona kiedyś na zdjęciach Mototruda. Tu można więcej pooglądać, bo ja nie za bardzo mam co pokazać. Przytłoczył mnie tamtejszy stan ruiny, biedy i monumentalnej pustki, więc zrobiłam 3 zdjęcia na krzyż, ale za to jedno z avią w ruchu ;) Najwyraźniej nic się tam nie zmieniło od 2017, przynajmniej nie na lepsze.

Dalsza część podróży to już właściwie tranzyt w stronę domu, choć w moim wydaniu oznaczało to oczywiście lekkie błądzenie, boczne drogi, objazdy i cuda wianki. Odbiłam na Kuks, bo mówię – przejeżdżam obok, to może pozwiedzam, ale kompleks z pałacem, czyli historycznym szpitalem, jest ogromny i trzeba chodzić na piechotę, więc mi się nie chciało. Trafiłam za to dalej na fajny mostek i ładną drogę.

Nie chciało mi się też wracać przez Kamienną Górę, więc w Trutnovie skierowałam się na przełęcz Okraj. Lubię tę trasę, relaksuje mnie widok tych górskich łąk w Upie. Po drodze nawet nie było źle, wyprzedziłam trochę aut, jakąś jedną „pielgrzymkę” motocyklową (trochę im współczułam, bo jak taka grupa utknie za samochodami na drodze pełnej zakrętów, to przesrane troszeczkę). Za to na przełęczy – armagedon… Droga zakorkowana i to tak, że ludzie pogasili samochody i stali obok… Pomału przeturlałam się, omijając cały ten sajgon i na samej granicy okazało się, że przyczyną tej katastrofy jest oczywiście jakaś impreza biegowo-rowerowa. Nie skomentuję, wiecie co o tym sądzę.

Paliwo zeszło mi prawie do rezerwy, więc zatankowałam się w Kowarach i zmienił mi się zamysł. Chciałam pierwotnie jechać tą ładną drogą przez Gruszków i dalej przez Janowice, ale stwierdziłam, że żal byłoby nie wstąpić na pstrąga do Mysłakowic – jeszcze w tym roku tam nie byłam. Miejscówka ta, znaleziona przypadkowo w pandemii, jest jedną z moich ulubionych, bo mają pyszną rybę z pieca z widokiem na Śnieżkę w gratisie. Tym razem spróbowałam zupy rybnej – zwykle nie byłam przekonana do tego połączenia, ale okazuje się, że też jest bardzo dobra.

Posiliwszy się, mogłam kontynuować jazdę, choć wiadomo, że już bardziej uśmiechało mi się spanko w tym momencie ;) Wyskoczyłam na krajówkę w stronę Bolkowa, prosto w powroty z długiego weekendu… Tłok kosmiczny, samochody jeden za drugim, w obu kierunkach. Przemęczyłam się tak paręnaście kilometrów i odbiłam na Lipę. Miałam bowiem w planach jeszcze jeden przystanek – w Zagrodzie Sudeckiej w Dobkowie. Tym razem nie w celu zwiedzania, lecz w zaskakująco innym – na tyle, że opowiem o tym w osobnym wpisie :)

Załatwiwszy tam, co było do załatwienia, ruszyłam pośpiesznie w dalszą drogę, bo ciemne chmury trochę straszyły obietnicą ulewy, a nie wiedziałam, w którą stronę to pójdzie. Wyszło na to, że mam trochę szczęścia w życiu, bo aż do Złotoryi jechałam najwyraźniej tuż po przejściu owych chmur – po mokrej drodze, z połamanymi gdzieniegdzie gałęziami czy piachem, który spłynął z poboczy, ale z góry już świeciło słońce. Dalej już w kratkę, trochę mżyło, trochę padało, potem przestało znowu – ogółem nie tak źle. Za to znajomy, który wracał też jakoś o tej porze, tylko S3-ką, pisał, że non stop pompa i w przeciwdeszczówce jechał do samej Zielonej Góry.

Dokonałam też ciekawej obserwacji – introspekcji właściwie. Zazwyczaj powroty były dla mnie katorgą i sądziłam, że głównie z powodu perspektywy powrotu do codziennej rutyny. Nadal jest to przykre, ale teraz wiem, że było to potęgowane zmęczeniem i jazdą na koniec dnia, często już po ciemku. Gdy wracałam tak jak teraz, że o 16 już byłam w domu, droga zdawała mi się nawet przyjemna, choć znam ją na pamięć i nie należy też do tych wybitnie komfortowych. Ot, jak to jednak podróże kształcą w niespodziewany nieraz sposób…

Summa summarum, wyjazd o bardzo znikomym planie okazał się wyjątkowo udany, ale może właśnie dzięki dużemu natężeniu pozytywnych spontanów w nim zawartych. Wszak to rzecz na wagę złota, gdy sprawy jednak idą dobrze, choć mogłyby źle… ;)

Ostatni przystanek w lesie pod Chojnowem, bo ta połatana droga daje wycisk starym kościom ;)

6 thoughts on “wycieczka: Trzy dni w Hořicach

    1. Uprzejmie dziękuję :) W Polsce nic się nie odbywa. A na pewno nie na taką skalę. Okazjonalnie zdarzają się pokazowe przejazdy, np. na motobazarze w Toruniu, parę lat temu próbowano organizować Veteran Cup, raz na poznańskim torze i raz w wersji ulicznej bodajże w Szczecinie, ale nie widzę, żeby było to kontynuowane. Wszyscy polscy solowi zawodnicy i załogi startują regularnie za granicą.

  1. Nie odbywa się bo leśne dziadki z PZM i urzędnicy rzucają takie kłody , że się największym zapaleńcom odechciewa. Powszechna w narodzie opinia , że motocykliści „jedzą dzieci i gwałcą staruszki na przejściach dla pieszych” też nie pomaga.

    1. Niestety muszę przyznać rację. Wystarczy spojrzeć choćby na listy startowe w Czechach – ilu polskich zawodników jeździ w barwach PZM, a ilu woli zrobić licencje w czeskich czy słowackich klubach… To mówi samo za siebie.

  2. Super relacja :) Zawsze warto powspominać przed kolejnymi wyścigami. W tym roku 60 rocznica i podobno szykują coś ekstra ;)
    Jak powiedział Steve McQueen „Wyścigi to życie. Wszystko przed lub po jest zaledwie czekaniem.”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *