W czasach, gdy największym życiowym zmartwieniem niektórych było zamknięcie lasów, do rangi głośnego wydarzenia w polskim grajdołku urosło ich otwarcie (polecam materiał informacyjno-satyryczny na ten temat). Odbiło się to na tyle szerokim echem, że i mi udzielił się ten powszechny entuzjazm, mimo że nie odczułam początków pandemii jakoś dotkliwie, bo też i nie miałam jak realizować postulatu #zostańwdomu z racji pracy w miejscu pracy, a nie w tymże postulowanym domu niestety, oraz z powodu wyprowadzania psów na niezbędnie długie spacery (podkreślam – niezbędnie).
Tym niemniej świętować postanowiłam na całego. Wycieczką w góry, a co! Akurat jakoś wtedy, jak zwykle przypadkowo, trafiłam na informację o najwyżej w Polsce położonym zamku. Ruinach tegoż wprawdzie, no ale mimo wszystko. Co by nie mówić, takie info robi wrażenie. Zamek ów znajduje się nie gdzie indziej, lecz na Dolnym Śląsku i całkiem niedaleko mojej niegdysiejszej trasy dookoła województwa. Wyśmienity splot okoliczności.
Ruszyłam zatem w kierunku Wałbrzycha, który – mam wrażenie – ma tyluż zwolenników, co niezwolenników i nie pozostawia nikogo obojętnym wobec swej turpistycznej urody (a żeby przeciągnąć niezdecydowanych nieco bliżej aprobaty dla tego miasta, polecam świetny przewodnik po architekturze regionu). Przedostawszy się przez jego wiecznie remontowane centrum (co jest niemałym sukcesem, bo to istny trójkąt bermudzki, zawsze się tam gubię), dalsza droga prowadziła przez słynną filmową dzielnicę Podgórze (słynną w sumie tylko z jednego filmu, ale za to wybitnego: „Sztuczki„) dokładnie pod malowniczym wiaduktem kolejowym.
Kolejny przystanek, już docelowy, to parking przed schroniskiem PTTK Andrzejówka. Lasy wówczas otwarto, ale gastronomii jeszcze nie, więc nie miałam czego szukać w budynku i udałam się prosto na szlak.
Jak widać na powyższym zdjęciu, Góry Suche i generalnie cały park krajobrazowy, mimo pewnej kameralności, mają wiele do zaoferowania – przede wszystkim „liczne szlaki, malownicze krajobrazy”, ale kuszą również ruiny zamków, wieże widokowe, bliskość Czech… ;)
Kierunek, który obrałam, poza niezaprzeczalnymi walorami historycznymi, oferował również możliwość przejścia pętlą, żeby nie wracać po własnych śladach – wszak po co iść drugi raz znaną drogą, jak można pójść nieznaną :> Toteż ruszyłam łagodnie wijącym się żółtym szlakiem. W powietrzu dało się czuć nawet nie tyle nieśmiałe kwietniowe ciepło, co zapowiedź letniej suszy. Środek lasu nie pachniał ani gramem wilgoci, tylko dusznym pyłem, rozgrzanym wiosennym przecież jeszcze słońcem…
O tym, jaką właściwie mamy porę roku, przypominała jedynie pojawiająca się gdzieniegdzie kwiecistość.
Wyjątkowo odludne to góry. Po dłuższym marszu dźwięk ludzkich głosów może wręcz przestraszyć, zwłaszcza gdy dobiegają od kilkuosobowej męskiej grupy, a ja idę im naprzeciw sama… Jakoś w wyższych górach zawsze miałam takie większe poczucie bezpieczeństwa, a tutaj jakoś niekoniecznie… Może że nisko i blisko do miejscowości, i nie wiadomo kto się przypałęta? Czy że właśnie mały ruch na szlaku? Paradoksalnie, bo przecież w bardziej popularnych miejscach trafia się więcej „elementu”, zwłaszcza tego śmiecącego wokół siebie.
Ze spotkań zatem, poza ową grupką, minęłam na początku parę starszych turystów/spacerowiczów, a na koniec przed samym zamkiem minął mnie rozpędzony… rowerzysta. Po czym zaraz za Skalną Bramą zawrócił i pomknął z powrotem w dół. I kto ich zrozumie…
Przed samym szczytem robi się już bardzo skaliście i dość stromo. W połączeniu z bezlistnymi drzewami i ostrym słońcem rozgrywa się przez to istny spektakl cieni.
Po pokonaniu tej koziej ścieżki zdobywam zamek. Hmm, choć „zamek” to może zbyt szumne określenie… :P
Widoki piękne, trzeba przyznać, jednak niezmiennie zadziwia mnie, jak ci ludzie po pierwsze funkcjonowali na takim wygwizdowie, a po drugie – jak tu wjeżdżali konno, gdy pieszo nawet nie jest to takie łatwe…
Przyjemne miejsce, żeby w ciszy powygrzewać stare kości lub też, jak było widać po śladach ogniska, może nawet zanocować z namiotem. Ja wybrałam to pierwsze, w kwestiach piknikowych poprzestając na konsumpcji zasłużonego wafelka. Gdy już obejrzałam wszystkie atrakcyjne widoki oraz „styrty” kamieni, pozostało tylko zbierać się z powrotem.
I o ile w tę stronę trasa nie przysporzyła większych kłopotów, to z powrotem wszystko szło gładko przez jakieś… pierwsze 100 metrów ;D Do Skalnej Bramy. Chciałam wracać niebieskim szlakiem. Który niby miał prowadzić pod górkę. Ale na moje oko, to tam była do wyboru tylko jedna droga w lewo, którą przyszłam, i druga w prawo. Obie w dół. Podumałam chwilę nad tym filozoficznym zagadnieniem i z właściwym sobie podejściem nieszukania problemów na siłę stwierdziłam, że ostatecznie i tak muszę zejść na dół, więc pójdę tą nieznaną (i nieoznakowaną) drogą w prawo i zobaczymy, gdzie mnie doprowadzi. Tak, można bić brawo. Albo zrobić facepalm, nie krępujcie się :P A niebieski szlak jeszcze nie powiedział ostatniego słowa w tej historii…
Szłam sobie więc beztrosko, podziwiając drzewa i niebo, słońce, foteczki, te sprawy…
I droga, owszem, prowadziła cały czas w dół, ale po bodajże dwóch rozwidleniach, gdzie wybierałam odnogi mniej więcej w kierunku mojego auta, zaczynała robić się coraz węższa, coraz słabiej wytyczona… O ile pamiętam, w końcu doszłam do jakiejś błotnistej polanki typu ślepy zaułek. Bardzo fajnie, i co dalej? Pomyślałam, pomyślalam – i wymyśliłam kolejne fantastyczne rozwiązanie. Trzeba wrócić na szlak :P Który najwyraźniej idzie gdzieś równolegle nade mną. Prosta sprawa. Zaczęłam więc z powrotem się wdrapywać, głównie po śladach zwierzyny (stromizna sprzyjała zjeżdżaniu jakichś dzików czy saren na ich włochatych dupkach, jak mniemam, więc wyryta ścieżka była dość jasna). Przedarłam się trochę wyżej, teren się nieco wypłaszczył, ale za to znalazłam się w jakichś bliżej nieokreślonych zaroślach. W którą teraz stronę? Na chybił trafił zaczęłam iść tam, gdzie po prostu się dało, gdzie mniej krzaczorów ;) Chwilę to trwało, wymagało też kilku korekt, gdy obrana marszruta jednak okazywała się „nieprzejezdna” – no wiadomo, nic nowego, nic nie dziwi :P
By nie przedłużać tego nieznośnego oczekiwania – tak, trafiłam na zgubiony wcześniej szlak niebieski. Ale niech go chudy byk!… Znakarze wytyczali go chyba w prima aprilis albo na złość komuś, bo nie widzę innej opcji. To nie jest szlak. To jest skandal w biały dzień. Poniżej dokumentacja zdjęciowa – ujęcia są „na wprost”, czyli którędy rzekomo należy iść…
Już mogli się nie fatygować i zostawić po prostu sam czerwony i też by było dobrze. A nawet lepiej dla wszystkich :P (w tym miejscu po raz piętnasty przewracam oczami) Poniżej dla porównania – wlot i wylot owego niebieskiego przy czerwonym:
Skan-dal. Nie polecam.
Na czerwonym to już jak na autostradzie, normalne oznaczenia, wyraźna droga, jakieś pejzaże…
Wytrwałam na nim prawie do końca, ale już niedaleko schroniska dostrzegłam odbicie w bok, ewidentnie na skróty… Oczywiście, że skorzystałam ;D Zwłaszcza że widać było w oddali jakieś żelastwo po nieczynnym (no, w kwietniu na pewno) wyciągu. Atrakcja, trzeba zatem zwiedzić.
Najbardziej atrakcyjny z tego wszystkiego okazał się płot ze starych nart. Bardzo malowniczy. Aczkolwiek w tym wiosennym anturażu na tyle nie na miejscu, aż mimowolnie nuci się „Szanta narciarska”… ;)
Z owej oślej łączki miałam już jak na dłoni widok na mój cel. Nareszcie! I oto kolejny raz udało się przeżyć!
Facepalm. Kurtyna. :P
Aż czuć ten klimacik samotności z tych zdjęć, co jest i super, ale i trochę jak w kryminale rozgrywającym się gdzieś na pustkowiu :P Mimo wszystko jednak lepsza samotność na szlaku (choć z raz na godzinę nie zaszkodzi kogoś minąć i pozdrowić ofkors) niż poruszanie się nim gęsiego, wysłuchując jeszcze gdakania małych dzieci ;)
Co do samego szlaku – ech i ach. Gotowa sceneria do filmu/serialu, a sam „zamek” na górze to przecież jakieś wiedźmińskie siedlisko, ciężko dostępne dla pospołu, co tłumaczy jego hardkorowe położenie :)
Żeby nie było za pięknie jednak, to chyba specjalnie zrobili galimatias z tym szlakiem, bo prowadził momentami faktyczni donikąd, patrząc po zdjęciach. Taki marsz na orientację :)
Wycieczka zacna :)
To fakt, w górach (czy górkach) cisza i pustka są milej widziane, dlatego pewnie jeszcze nieraz się przypałętam w te okolice – już z nieco lepszą orientacją, a przynajmniej bez elementu zaskoczenia ze strony podstępnych szlaków :P
A siedlisko nie dość, że wiedźmińskie (celne spostrzeżenie ;) ), to też z niespodziankami – ostatnio dowiedziałam się, że jest tam nawet jakaś grota czy jaskinia, dość ciężko, ale dostępna. Ale już stamtąd to relacji nie zapewnię, o nie XD
To chociaż podejdź do niej następnym razem, nie trzeba od razu zwiedzić całej, wystarczy tak kilka metrów w głąb ;)
Wykluczone, trzeba się tam czołgać i są jadowite pająki! Widziałam na zdjęciach, tyle mi wystarczy :P (a dla zaspokojenia ciekawości odsyłam na FB Uparty Raubritter ;) ).