Nie jestem jakimś wytrawnym zimowym turystą. Tak po prawdzie, to do wiosny najchętniej nie wychylałabym nosa z domu. Działam na baterie słoneczne i widok zieleni, więc w czasie niedostatku ledwo starcza mi sił na podstawowe funkcje życiowe. Maksimum mojego poświęcenia to dobrowolne wylezienie na śnieg, żeby psy się nacieszyły, bo te głupole z kolei są nim zachwycone…
No ale na początku drugiego roku pandemii wyszło tak, że świąteczną przerwę (cały tydzień wolny od pracy! Rzecz w redakcji niebywała…) spędziłam, owszem, nie jak zwykle w robocie, ale też nie do końca tak, jakbym chciała – bo bez węchu i smaku. Kiedy więc „przechorowałam” w ten sposób święta – najlepsze ever, bo bez świętowania i żarcia na umór – zaczęło mnie nosić. Gdzieś by się jednak człowiek wybrał…
Nie pamiętam już, jak na to wpadłam, żeby jechać szukać śniegu. Chyba po części chciałam się przełamać i mając wreszcie przyzwoite opony, odważyć się wziąć sierrkę na śliskie i pochyłe drogi. Poza tym oczywiście góry zawsze spoko, nawet mimo temperatur na minusie, a na piesze zwiedzanie latem zwykle szkoda mi pogody, wolę jeździć, no a na takim np. Chojniku to ostatni raz byłam jako dziecko… Więc chyba to wszystko razem, zusammen do kupy, zaowocowało planem na wycieczkę.
Udało się za trzecim – dzień po dniu – podejściem. Bo jak zwykle: a to za późno wstałam, a to jeszcze tysiąc rzeczy do zrobienia przed wyjazdem… I robiła się już taka godzina, że nie było sensu nigdzie jechać. Kolejnego więc dnia (i ostatniego wolnego) w desperacji stwierdziłam, że co ma być, to będzie i jakoś chyba koło 11-12 mimo wszystko ruszyłam. Przy czym o 16-17, przypominam, robi się ciemno, a w góry mam jakieś 2 godziny drogi ;)
A propos drogi, to im bliżej Jeleniej Góry, tym wiosenniej się robiło. I weź tu zrozum, człowieku, tę pogodę… Nie przeszkodziło mi to jednak w od*baniu pewnej maniany na S3-ce, o czym wspominam ku własnej przestrodze i pamięci, żeby więcej tak nie robić ;) Stopień odśnieżenia ekspresówki w tym czasie był taki dość, powiedzmy, połowiczny – prawy pas spoko, na lewym zalegał dywanik przymarzniętego mokrego śniegu, z rzadka poprzecinany śladami śmiałków, którzy porwali się na ryzykowne wyprzedzanie. Jechałam więc grzecznie, jak bozia przykazała, w pielgrzymce na prawym pasie i nie widziałam potrzeby zmiany tego stanu rzeczy. Do czasu. Kilka aut przede mną zwolniło, dogoniwszy jakiś autobus, i o zgrozo zaczęliśmy jechać z 10 albo i 15 km/h wolniej :P Chwilę się tak turlałam, po czym wpadłam na wyśmienity pomysł, że jednak sobie ich wyprzedzę. Szybko nie jadą, więc ja też nie będę świrować na tym lewym. Akurat był kawałek mocniej wyjeżdżony, gdzieś tak na szerokość 3/4 pasa – uznałam, że mi wystarczy, sierra jest mała. Wyłoniłam się statecznie z kolejki, nabierając prędkości i wszystko szło pięknie. Ale wyjeżdżona ścieżka zaczęła się zwężać. W rozpędzie zahaczyłam o nieruszony śnieg i w kierownicy od razu dało się odczuć, że przednie koła się wściekły, tył też miał ochotę iść w tango czy innego menueta, ale coś tam skontrowałam parę razy, robiąc lekką „rybkę” i udało się ani siebie, ani nikogo innego nie uszkodzić. Po czym okazało się, że za kilometr czy dwa jest już koniec S3 i zjazd na krajówkę.
<kurtyna, bez oklasków>
Pod względem czasowym sprawdziłam, że do zamku powinnam zdążyć w godzinach czynności, więc jeszcze wcześniej po drodze postanowiłam zajechać do Pilchowic, na zaporę, gdyż dowiedziałam się skądeś, że w jej pobliżu stoi rzecz fascynująca – rzeźba pstrąga wykonana ze starych pił z pobliskiego tartaku. I ja tego jeszcze nie widziałam na własne oczy? Niedopuszczalne. Przeszłam się też górą, bo dawno nie byłam, ale aura trafiła się naprawdę rozczarowująca…
Nie wiedząc natomiast, że można na legalu zjechać autem na dół, wybrałam się tam pieszo. Przecież mam czas… :P
Autor rzeźby – dr Piotr Zieleniak, adiunkt w Zakładzie Rzeźby i Technik Szklarskich Wydziału Artystycznego UMCS – stworzył już kilka ryb w różnych częściach Polski, a obejrzeć je można w tym krótkim artykule lub szerzej poczytać w tym podsumowaniu.
Z innych, przypadkowych znalezisk – a te, jak wiadomo, cieszą bardziej – trafiłam jeszcze na stary gminny witacz (już nieistniejący niestety, niedługo potem postawili nowy), ciekawe ogrodzenie ośrodka sportu (z klasyczną, znaną z innych miejsc ikonografią) oraz sierrę mk1 przed stacją PKP.
Po tych wszystkich nieprzewidzianych przystankach doturlałam się wreszcie w okolice zamku i znalazłszy parking w miarę blisko wejścia na szlak, ruszyłam z buta żwawo pod górę. Mimo niedawnego być może/podobno złapania wirusa (nie robiłam testu, to w sumie nie wiem), szybki marsz nie poskutkował jakąś szczególną zadyszką. Wręcz przeciwnie – nawet przycięłam parę minut z przewidzianego przez mapę czasu dojścia, a to mi się nie zdarza!
Ale cały ten pośpiech zdał się na nic. Ku memu oburzeniu, parę minut po 15:00… odbiłam się od drzwi! No wiadomo, czynne do 15:30, ale ostatnie wejście trochę wcześniej. No i co, najwyżej bym pozwiedzała krócej, co im szkodziło wpuścić nawet na dziedziniec. Ale nie. Bo nie. Nadal mnie to bulwersuje :P
Pozostało mi pokręcić się wkoło murów, ale nie, żeby szczególnie było po co. Ślisko jak szlag, a widoki, ekhm… No, przypuszczalnie ładne ;D
Zajrzałam też do bufetu, który był tam jedynym gościnnym przybytkiem – dobrze, że mieli chociaż suweniry, magnes sobie kupiłam na pociechę…
Z racji, że późno się robiło, lada moment wypadało zbierać się z powrotem, żeby mnie noc nie zastała na szlaku – jak już nieraz się zdarzyło… Plułam sobie trochę w brodę za to niepowodzenie, ale przypadkiem wymyśliłam, jak przekuć tę porażkę w choćby trochę udany wypad i nagrałam serię stories na instagrama, komentując na gorąco całe to przedsięwzięcie i drogę powrotną – seans na końcu wpisu, tu jeszcze chwilę poględzę na piśmie ;)
Wybrałam się jak mieszczuch ostatni, bez żadnego zimowego ekwipunku, w „gołych” butach trekingowych, więc nie uśmiechał mi się powrót na dół tą brukowaną drogą, którą tu przyszłam, wyślizganą na całej szerokości przez tabuny ludzi. Odbicie na czarny szlak powitałam jak zbawienie. Z tym, że… strome schodki w śniegu i liściach zamiast śliskiego bruku – zamienił stryjek siekierkę na kijek, no ale dobra, przygoda!…
Powoli, krok za krokiem zeszłam ze stromizny, po to jedynie, żeby za chwilę znowu wdrapywać się pod górkę. Główną bowiem atrakcją tej trasy jest grupa skalna o jakże romantycznej nazwie – Zbójeckie Skały (wraz z jaskinią Dziurawy Kamień). Więc ponownie schodki, tym razem kamienne, wijące się teraz w dół między co większymi głazami, jeszcze stromiej niż wcześniej. Wybornie… Trochę zwątpiłam w swoje możliwości, ale trzymając się starej maksymy, że kto da radę, jak nie ja, człapałam bez pośpiechu, acz nieustępliwie. Nie wiem, jakim cudem pokonałam tę drogę, nie odnotowawszy żadnych uszkodzeń na kończynach. Więcej szczęścia niż rozumu, jak zwykle.
Dojście do głównego, czerwonego szlaku oznaczało rychły finisz spaceru, ale jeszcze nie koniec schodów… Więcej tego jest chyba tylko w drodze na Szczeliniec. Albo bieszczadzkie Rawki, ale tam to w ogóle są schody dla olbrzymów, a nie ludzi.
Zanim dotarłam do auta, rzeczywiście zrobiło się już ciemno. W samą porę sturlałam się z tej góry. Jakbym miała iść przez te skaliszcza, przyświecając sobie latarką, to chyba bym naprawdę tam siadła i płakała (a potem wstała i o wiele wolniej, ale i tak zlazła ;) ). No i tak to jest z tymi zimowymi wycieczkami. Krótki dzień, niepewna pogoda… Choć mimo wszystko dobrze wspominam tę eskapadę. Ale powtórzę ją – tym razem ze zwiedzaniem – już raczej w cieplejszej porze roku. Widziałam na jakichś zdjęciach, że pod zamkiem rosną bzy… Może więc wiosną?
Jesli chodzi o snieg, to mimo cieplejszego klimatu mam jednak latwiej – mieszkam w gorach, wiec snieg znajde zawsze na szczytach ;)
Sam snieg mi zupelnie nie przeszkadza. Jak najbardziej do przezycia.
Irytuje mnie sol drogowa. To jest rzecz, ktorej nie cierpie zima. Wzbudza wrecz we mnie obrzydzenie.
A na zamku pisanym przez „Ch” zdaje sie, chyba nawet bylem – jakies 30 lat temu :)
Pomijając moje osobiste antypatie, zdaję sobie sprawę, że śnieg jest nawet wskazany, żeby np. na terenach podgórskich nie zabrakło wody w ciepłych miesiącach… Ale właśnie, sól jako odpowiedź na zimową aurę i konsekwencje tego w postaci ohydnej pośniegowej brei – to jest najgorsze.
Niniejszym protestuję, bo uważam tą wycieczkę i relacje, obie, z niej, za niczym nie odbiegające od inszych. Zimowa sceneria zamku i zapory, mgła, las wokół, to już coś żywcem wyjętego z jakiegoś skandynawskiego kryminału, i nawet ten „pstrąg pancerny” jakiś tajemniczy i w ogóle. Szkoda tylko że te wejście do zamku pozostało nieudane, bo w środku też mógł być mega klimat, ale no ¯\_(ツ)_/¯. Pozostał spaceroszlak, a te skały i schody przypomniały mi Stołowe klimaty, za co dzięki :) No i szacun za samo porwanie się na taką wycieczkę zimą, kiedy te szare dni naprawdę nie nadają się do niczego innego poza siedzeniem w domu i głaskaniem ogoniastych czteronogów.
Pogoda rzeczywiście kryminalna, ale dlatego, że kryminał należy się temu, kto taką wymyślił :P A klimaty stołowogórskie czy też górsko-stołowe coraz bliżej – już mam przygotowane zdjęcia, teraz „tylko” napisać ;D