W Rudawach Janowickich byłam parę razy samochodem na pieszym zwiedzaniu, ale motocyklem jakoś skrzętnie omijałam ten rejon. Raz, że jakość tutejszych asfaltów niespecjalnie zachęca; dwa, że może uznałam teren za „zaliczony” i bardziej ciekawiły mnie okolice jeszcze nieodkryte.
Tym samym i leżącą w ich sąsiedztwie słynną Dolinę Pałaców i Ogrodów potraktowałam rykoszetem po macoszemu. Zresztą to, co ma do zaoferowania, nie jest jakoś szczególnie wysoko w moim rankingu atrakcyjności turystycznej – odnowione pałace? Drogie hotele? Francja-elegancja? (nomen omen, nazywana jest „polską Doliną Loary”) Może niekoniecznie…
Zdaję sobie jednak sprawę, że może to być niepopularne podejście, więc jeślibyście jednak chcieli zagłębić się w temat, to jak najbardziej polecam, bo zwiedzania jest na ładnych parę dni, a pomóc w tym mogą następujące źródła:
- mapa i spis obiektów na oficjalnej stronie,
- jeden z przewodników Joanny Lamparskiej, bezkonkurencyjnej w temacie dolnośląskich zamków, ruin i tajemnic (w ogóle wszystko spod jej pióra warto),
- kto woli w formie słuchanej, to może łyknąć odcinek podcastu jej współautorstwa (oraz całą serię Pociąg do historii),
- jest też coś dla kinomanów (na jutubku).
Ale przyszedł czas, że w końcu objechałam Kotlinę i Pogórza dookoła po pięć razy i została tylko ta jedna biała plama na mojej mapie, niczym ostatnia galijska wioska, stawiająca opór Rzymianom… I w sumie pewnie nadal uparcie nie zwracałabym na nią uwagi, gdyby nie przypadek. Otóż, prowadząc razu pewnego znajomych po moich ulubionych kątach w okolicy, trasa wypadła nam – z Góry Szybowcowej na Sokolik – przez miejscowość Karpniki. Wieś długa jak nieszczęście (i jak tydzień przed wypłatą), ale wlokąc się przez ten niekończący się teren zabudowany, po którymś zakręcie wzrok mój przykuł niepasujący do obrazka detal. Piękny (w sensie stary i brzydki, ale dlatego piękny) metalowy szyld z literkami będącymi jakąś luźną interpretacją kroju Bauhaus. Wspaniały. Nie chcąc jednak narażać ekipy na niepotrzebne przystanki, obiecałam sobie, że wrócę tu innym razem vfrą, bo będzie się ładnie komponować na zdjęciu ;)
No a jak się już tam znalazłam, to włączył mi się tryb samochodu google street view, czyli „objechać wszystkie dróżki, którymi jeszcze nie jechałam” ;) Ale wyszło na to, że w sumie jak zrobię pętlę przez Kowary i Bukowiec z powrotem, to będzie na tyle… Dobre i to, zwłaszcza że początkowa część tej trasy wyglądała na mapie całkiem obiecująco – jakiś las, jakieś zakręty… I przeczucie mnie nie zawiodło! Najlepszy oes w okolicy! Nowy asfalt, mało wiosek, zero ruchu – no bajka!
(musicie mi wybaczyć ten monstrualny znak wodny, ale posklejałam filmik na próbę w innym programie niż zwykle i dopiero po eksporcie okazało się, że tak to wygląda… A od nowa mi się nie chciało już robić :P)
Dojechawszy do Kowar, zaczęłam się kierować ku głównej drodze, ale traf chciał, że ponownie rzucił mi się w oczy pewien szczegół. Niepozorny drogowskaz z nazwą „szpital Wysoka Łąka” albo jakoś podobnie. Momentalnie przypomniało mi się, że to miejsce również zapisałam sobie jako „must see”, ale niestety tylko w swojej pamięci, a wiadomo, że tę mam jak sito… Ucieszyłam się więc niezmiernie, że los sam mnie tu skierował, bo faktycznie i budynek, i widoki z owej wysokiej łączki takie, że klękajcie narody!
Zjeżdżając stamtąd, skręciłam jeszcze w stronę intrygującego mnie budynku, który okazał się trochę industrialną ruiną, a trochę zamieszkały. Przy okazji, gdy tam stałam, dojrzałam na drugim końcu placyku… buszujące zupełnie na widoku sarny. Uciekły dopiero, gdy podjechałam całkiem blisko. Chyba były u siebie ;)
Droga z Kostrzycy z powrotem do Karpnik nie zachwyca aż tak, ale i tutaj trafiłam na klejnot wysokiej klasy – piękny szyld dawnego geesu :D Wraz z całą witryną nieczynnego niestety sklepu stanowi smaczny kąsek dla miłośników duchologii.
Żeby nie było, że nie odwiedziłam żadnego z tutejszych „normalnych” zabytków, z czystej formalności zajechałam pod zamek w owych Karpnikach. No ładny. Nad wodą. Dużo kaczek. Ok, mogę już jechać dalej? ;)
Z racji, że chłód już mi dokuczał coraz mocniej – wyjątkowo wietrzna i zimna niedziela, jak na wrzesień – był to ostatni przystanek na zwiedzanie i skierowałam się przez dziurawą drogę koło Szwajcarki do Janowic i już prosto do domu.
Może i zimno, może i bez większego pomysłu, ale i tak uważam tę wycieczkę za wysoko punktowaną. A może po prostu mam słabość do tych ostatnich w sezonie przejażdżek i każda ma słodycz podbitą jak w lodowym cydrze z późnych, przemrożonych jabłek…