Z odwiedzonych dotychczas destynacji turystycznych, najbardziej na świecie kocham dolnośląskie pogranicze z Czechami – bardziej po tamtej stronie, wiadomo – ale i na Ziemi Kłodzkiej jest dużo pięknych miejsc oraz przyjemnych dróg. Na formalne zakończenie sezonu 2020 postanowiłam więc wybrać się w te rejony ponownie, tym razem vfrą (bo rok wcześniej poturlałam się tam małą hondką).
Przyczynkiem do tej eskapady był niedokończony objazd dookoła Dolnego Śląska z 2019 roku, a konkretnie ominięta odnoga głównej trasy prowadząca na tytułowy koniec – lecz nie świata, bo ten jak wiadomo znajduje się w Wielkopolsce ;) W tym przypadku – zwyczajny koniec drogi, ale ciągnącej się 14 km od ostatniego rozjazdu.
Pogoda tego dnia byłaby doskonała – cieplutko jak nie wiem, choć początek października – gdyby nie jedno małe „ale”… Porywy wiatru miotały jak szatan! Ale nic to, jak mawiał pan Wołodyjowski, nie co dzień trafia się wolny weekend i znośna pogoda w jednym – trza brać co jest.
Więc wzięłam i pojechałam. Bez zbędnych tym razem przystanków droga zleciała zaskakująco żwawo (i bez żadnej wywrotki, choć bywało nieprzyjemnie). Zatrzymałam się dopiero w punkcie widokowym na bocznej drodze w Boguszynie. No bo jak tu się nie zatrzymać!…
Kierowałam się oczywiście do przeprawy nad Nysą Kłodzką w Młynowie koło dawnej papierni, na mój ulubiony mostek z zakrętem – pokonany kiedyś niechcący scorpiem, a potem celowo hondką.
…lecz nie tylko tam. Dowiedziałam się bowiem, że omijałam w tej okolicy szalenie atrakcyjne miejsce, przeunikalne i jedyne takie. Niełatwo je jednak znaleźć, bo choć widać je z głównej drogi, to trzeba wiedzieć, gdzie patrzeć.
W jednym z wielorodzinnych budynków mieszkalnych w Ścinawicy jest dziura. Taka dość spora, bo właściwie tunel – choć może wyglądać jak zwykła brama. Jednak jest to dziura niezwykła!
Nigdzie indziej czegoś takiego nie ma. Tunel dla parowozów przechodzący przez środek domu! Nie wiem jak Wam, ale mi skacze tętno, jak słyszę o takich rzeczach, więc musicie zrozumieć i wybaczyć mi nadmierną może ekscytację ;D
W obecnym anturażu może szału nie robi, ale wyobraźcie sobie to dawniej: dołem tory, zbliżający się w obłokach czarnego dymu kolos i te senne zabudowania w małej wsi. Przecież to się kupy nie trzyma ;) A jednak. Tory były tu nieprzypadkowo – bocznicą podążały składy towarowe z Kłodzka do wspomnianej papierni. A czemu tak idiotycznie, zdawałoby się, ludziom pod oknami? Względy terenowe – po jednej stronie droga, a po drugiej koryto rzeczki. Albo więc tędy, albo wcale. Wyobrażacie sobie dzisiaj? Przecież mieszkańcy rozkręciliby taką inbę z protestem, że sprawa oparłaby się o Europejski Trybunał Praw Człowieka co najmniej :P
Teren, choć ogólnodostępny, jest zasadniczo prywatny, toteż i spodziewałam się konieczności tłumaczenia, po co ja tu i na co, i co to za fotografowanie, heloł, ale miałam dobrą i nawet prawdziwą wymówkę, że zwiedzam rodzinne strony mojego dziadka, który swego czasu pracował w owej papierni. Lokalny interlokutor zainteresował się bliżej tematem, niestety nazwisko dziadka nic mu nie mówiło, ale dzięki temu rozstaliśmy się w pokojowych okolicznościach.
Tuż obok jest nie mniej ciekawy wiadukcik nad drogą prowadzącą do budynku „w dołku”. Niezwykłe miejsce, kto by się tu spodziewał takiej historii? Więcej zdjęć i informacji na ten temat można znaleźć na polska-org.pl oraz w Ogólnopolskiej Bazie Kolejowej.

Zaspokoiwszy turystyczną ciekawość, podążyłam w stronę Kłodzka, żeby zatankować i wciągnąć jakieś śniadanie (o 16… Lepiej późno niż później). Stamtąd nadal bocznymi drogami zamiast obwodnicą i wciąż na południe. Kolejnym celem do obadania były znów rodzinne okolice, ale tym razem mojego szefa (już byłego). Ponieważ on planuje tam w bliższej lub dalszej przyszłości wybudować agroturystykę, a ja mam zrobić logo dla tego interesu, pomyślałam więc, że poszukam inspiracji w terenie.
Zasadniczo jak w polskim filmie – nic się nie dzieje. Kapliczka, barany, droga na Bystrzycę… ;) I koszmarny! Tragiczny! Uwłaczający godności człowieka stan asfaltu. Dla terenówek i traktorów co najwyżej.
Z ulgą więc wskoczyłam na chwilę na krajówkę, by zaraz odbić na równie przyjemną dla zawieszenia szosę prowadzącą na Czarną Górę. Tak, tę samą, gdzie się ścigają :)
Zatrzymałam się na popas widokowy przy kapliczce – jak ją nazywam – Matki Boskiej Rajdowej ;) Pejzaże, owszem, piękne, ale wiatr wciąż dawał nieźle popalić, więc uciekłam stamtąd czym prędzej, zanim by mi przewróciło motór.
A stamtąd najpierw długa droga w dół, a potem długa kręta do Bielic. No i co mnie tam gnało? Prawdę powiedziawszy, wiele nie straciłam, omijając wcześniej ten kawałek. Asfalt niezbyt zachęcający, na końcu las i strumyk… No, bez fajerwerków :P Na jakiś parudniowy wywczas, to owszem – cisza, spokój, natura itd. Bardzo przyjemnie, nie powiem. Ale atrakcji drogowych zero ;)
Ale żeby nie było, że tylko dla tego strumyka i lasu tyle się telepałam, ryzykując lądowaniem w rowie (właśnie na koniec wiatr się najbardziej rozhulał). Miałam jakieś mgliste skojarzenie, że gdzieś po drodze jest atrakcyjny opuszczony ośrodek wypoczynkowy. Nie sprawdzałam jednak szczegółów przed wyjazdem, bo po cichu liczyłam, że na niego po prostu wpadnę albo będą migające neony w formie strzałek, jak zwykle :P
Nic takiego oczywiście nie miało miejsca, ale może i dobrze, że nie podjęłam bardziej zdecydowanych prób odnalezienia go, bo podobno wcale nie jest tak łatwo dostępny i w ogóle lepiej go sobie pooglądać na instagramie ;)
Dotarłszy do końca, nie pozostało nic innego jak zawrócić. Pogoda i słabe nawierzchnie wymęczyły okrutnie, więc na postoju na orlenie w Ząbkowicach rozmyślałam nad sensem życia i czekającą mnie nocną jazdą ;) Nie było wyjścia, samo się do domu nie dojedzie, ale większość drogi do eski snułam się za samochodami, żeby dzięki ich światłom lepiej widzieć kolejne zakręty… Wiadomo, lepiej i przyjemniej byłoby z noclegiem, ale to z kolei kusiłoby nie do powrotu następnego dnia, tylko jeszcze dalszego eksplorowania okolic ;) Może innym razem…
W końcu mogę powiedzieć, że przeczytałem o „znajomym” miejscu, wszak Kłodzko ;)
Ta dziura to faktycznie kosmos jakiś, naprawdę uruchamia się wtedy wyobraźnia. Co tam ci ludzie przeżywali kiedy przejeżdżał parowóz – Bóg jeden wie ;) Było też jak widać spotkanie z lokalsem, co też jest ciekawym przeżyciem. Strumyk i las bardzo malownicze, by tam fajerwerki od razu chcieli :P Może i ta niedostępność ośrodka to jednak zaleta, bo na tych fotach wygląda niesamowicie – tam nawet stoją jeszcze kubki na stole :O Fajnie jednak byłoby to zobaczyć w Twojej fotorelacji – może kiedyś?
Zacny trip, i dobrze że wiater bardziej nie dokuczył!
A będzie jeszcze „znajomiej”, bo wpis o Pasterce nabiera mocy urzędowej :P Kiedyś powstanie ;) Natomiast urbeksowa relacja z ośrodka raczej nie, wolę to zostawić kompetentnym osobom ;)
No to nieśmiało popędzam ku finalizacji pasterkowego wpisu ;)