Tak zwany sezon zaczęłam w lutym. Pod koniec miesiąca niebiosa zesłały dwa ciepłe dni – i od razu same problemy…

Nieszczęście #1: Odpalanie po zimie

Miało być tak pięknie. Trzymałam akumulatory do domu, podładowywałam, no ale prądu to ja się zasadniczo boję i nie rozumiem go, więc może coś źle robiłam, w każdym razie po zamontowaniu baterii do hondek, vfra nie dała rady, a mała ledwo…

Sprawa jednak znalazła szczęśliwy finał i następnego dnia udało się zrobić rundkę po okolicznych wioskach. Co za radość!

Nieszczęście #2: Motór jest brudny!

Zawsze powtarzam, że to jakiś skandal, jak straszliwie motocykle się brudzą podczas jazdy, a jeszcze większy, że trzeba je z tego umyć (lepiej późno niż później…). Chcąc nie chcąc zatem, przywdziałam roboczy krótki, letni dresik (przypominam, że luty) i zaopatrzona w miskę z ciepłą wodą oraz wegański płyn do naczyń o zapachu bodajże mandarynki z bazylią (polecam, również do naczyń), przystąpiłam do ablucji.

Efekt – trzeba przyznać – wart starań. Na koniec muśnięcie jakimś shine&go i vifferek gotów do… dalszego snu zimowego.

Nieszczęście #3: Pełnoletnie opony

No, jedna prawie – rocznik 2004. Druga nieco młodsza – z 2013 roku. Ogólnie, jak to określił jeden z wiernych Czytelników, mogłyby się już ubiegać o wpisanie na jakąś listę dziedzictwa kulturowo-turystycznego :P Mój błąd, że wcześniej nie sprawdziłam ich wieku, ale usłyszawszy swego czasu od „speca” (ha-tfu!), że cyt. „dla ciebie wystarczą”, tejże opinii się trzymałam. O święta naiwności…

Ale w końcu nawet ja poczułam, że już nie za bardzo nadają się do użytku. Zainwestowawszy natomiast parę lat temu w nowe kapcie do auta, przekonałam się, na czym polega różnica i powiedziałam „dość” gumom z odzysku, więc teraz nawet z przyjemnością wysupłałam oszczędności na zakup nówek. Z zasobów wszechwiedzy internetowej wynikało, że jedyni liczący się gracze w tej kategorii to Pirelli, Michelin i Bridgestone, ale znajomy sprzedawca doradził sprawdzone przez innych Mitasy MC50 – zresztą jedyne w moim zasięgu cenowym. No ale dobra, nowe to nowe, wszystko będzie lepsze niż to, co dotychczas miałam…

Nieszczęście #4: Serwis hamulców też się kłania

Któregoś pięknego (słonecznego) dnia okazało się, że zapomniałam ciemnych okularów w aucie koleżanki po weekendowej wycieczce. Powrót z nocnej dystrybucji bez nich był katorgą, więc tego samego dnia umówiłam się, że po nie podjadę. A że, jak wspomniałam, pogoda była sprzyjająca, to postanowiłam skoczyć do Lubina motorkiem. Po ponad dobie bez snu – żaden problem… :P No ale mniejsza z tym. Tradycyjnie na początek podjechałam sprawdzić ciśnienie w oponach i przypadkowo dotknęłam tylnej tarczy – coś ciepła, trochę za bardzo… Tłoczek nie odbija. Jakoś go tam odsunęłam i… pojechałam. Byłam umówiona na styk, nie było czasu przesiadać się do auta. A hamować można przecież silnikiem i przodem ;)

Pojechałam, wróciłam… No i o co ta afera? :P

Nie no, ale żarty się skończyły – umówiłam się ze znajomym na wymianę opon i jakiś taki ogólny przegląd eksploatacyjny (rzekomo wszystko spoko). Po szybkim skądinąd serwisie, odebrałam motór i się zaczęło… Jak to w starym sprzęcie – ruszysz jedno i reszta leci jak domino.

Nieszczęście #5: Prąd zmienny jak kobieta. I też strzela fochy.

Pierwsze objawy podkradły się niepozornie, ale w połączeniu z moim życzeniowym myśleniem, że może „samo się naprawi”, była to prosta droga do katastrofy, o której za chwilę. Zauważyłam bowiem, że przy włączaniu migaczy mrugają jakoś tak nieregularnie. Najpierw zbyt szybko i dopiero po chwili tak jak powinny. Zignorowane – po raz pierwszy.

Kolejnym razem wybrałam się na krótką wycieczkę. Niedaleko, ale za to w środek lasu, na zadupie bez zasięgu, no bo przecież :P

Zachód słońca, ptasi śpiew… Sielanka się skończyła, gdy przyszło ruszać z powrotem. Rozrusznik kręcił i kręcił, coraz słabiej… Mi też coraz słabiej się robiło, przypuszczalnie już zbliżałam się odcieniem twarzy do koloru mojego kasku, gdy w ostatniej chwili silnik jednak zagadał. Z ulgą wróciłam na bazę. A więc objaw kolejny – i ten również zignorowany.

No, może nie do końca zignorowany, co zrzucony na karb tego akumulatora po przejściach… Uznałam, że po porządnym jego naładowaniu może „się naprawi”. Tak jak mówiłam – nie znam się. Oraz nie martwię się na zapas ;D

Nie dziwi zatem, że parę dni później beztrosko wybrałam się znowu w świat, niekoniecznie szeroki, ale i nie taki bliski (wycieczka: Cukrownicza). Tym razem z odpalaniem nie było większych problemów, nic się też nie zapaliło i nie wybuchło, więc moja hipoteza o samonaprawialności rosła w siłę.

Aż nadszedł kolejny wolny weekend, już majowy, i zapragnęłam wybrać się w dalsze rejony, na moje ulubione Pogórze Kaczawskie. Wskoczyłam na S3 i wszystko było dobrze gdzieś do okolic Legnicy. Jechałam raczej jednostajnie, ale zauważyłam, że wskazówka obrotomierza co jakiś czas spada sobie na dół i zaraz wraca na miejsce. No dziwne, ale w pracy silnika nic nie odczułam, więc na razie spokojnie obrałam taktykę „jeździć – obserwować”. Daleko z tymi obserwacjami nie ujechałam, bo po chwili przy wyprzedzaniu zauważyłam, że nie działają migacze, a wreszcie też silnik zaczął przerywać. Doturlałam się akurat pod wiadukt, żeby nie stać w słońcu i dawaj – siedzenie na glebę i macanie regulatora, czy się nie grzeje, nie dymi albo co… Organoleptycznie nic nie zdiagnozowałam, więc sprawa utknęła w martwym hehe punkcie. Podumałam jeszcze chwilę i stwierdziłam, że nie ma co stać, trzeba spróbować zjechać z ekspresówki, jeśli fura odpali. Jakoś się to udało, ale ostatecznie – po parunastu kilometrach szarpania i strzelania w wydech – vfra zamarła bez prądu i stanęła na poboczu starej krajówki na Jawor, wśród malowniczych pól rzepaku. A ja wraz z nią.

Ja to konkretnie siadłam sobie w rowie w cieniu drzewa, bezskutecznie szukając wyjścia z tej patowej sytuacji (assistance nie obejmuje, a znajomy z pomocy drogowej nie miał wolnego wozu…), ale po odkryciu kleszcza na rękawie bluzy, uciekłam stamtąd i przez kolejne godziny nabijałam kroki wzdłuż miedzy.

Chodzenie podobno dobrze robi na kreatywne myślenie, ale z próżnego i Salomon nie naleje, więc ostatecznie byłam zmuszona poprosić o przysługę kogoś ze znajomych. Do tej pory mam wyrzuty sumienia. Czekając na zbawienie i przyczepkę, najwyraźniej nie prezentowałam wystarczającego obrazu nędzy i rozpaczy, bo spośród wieeelu mijających moje obozowisko, zatrzymał się jeden facet samochodem i jeden motocyklista, który mijał mnie drugi raz w odstępie jakiegoś czasu i jak sam powiedział, nie wyglądało mu to już na zwykły postój (pomijam, że kto by w ogóle stawał z własnej woli w takim miejscu i po co?).

Wstyd i hańba, żeby wracać na lawecie…

Mając na uwadze ten pożałowania godny incydent, dałam następnie vfrze jakiś miesiąc czasu, żeby przemyślała swoje karygodne postępowanie, a sama mozolnie szukałam rozwiązania tej łamigłówki – bo okazało się, że akumulator nie był rozładowany. Przyczyna leżała gdzieś głębiej w odmętach instalacji…

Po przekopaniu internetów i truciu dupy paru osobom wyszło oczywiście, że przyczyn może być tysiąc, więc trzeba zrobić pomiary i wyeliminować błędne tropy. Na tym etapie koledzy się już nade mną zlitowali i użyczyli warsztatu, czasu i swojej wiedzy, za co pójdą w butach do nieba czy gdzie tam wolą ;)

Long story short: alternator sprawny; regulator na razie został, choć nadal jest dla mnie następnym w kolejce podejrzanym; wtyczka regler/altek nosiła ślady zjarania, więc zrobiła wyjazd i kolega zlutował wszystko do kupy, i poprawił kable w paru innych miejscach. Wszelkie inne wtyczki wypsikane, wyczyszczone, blaszki podoginane. Vfrowy znajomy z Francji podarował mi woltomierz, więc teraz mam ten diabelski prąd na oku.

No i właściwie tyle. Na razie działa, chociaż ostatnio inny znajomy, tym razem ze Słowacji, opierdzielił mnie, że takie ładowanie jak mam w trakcie jazdy, to jest krytycznie mało i mam natychmiast założyć oryginalny regulator i w ogóle przenieść go w inne miejsce, bo pod siedzeniem się nie chłodzi. Hmh… Na tym krytycznym ładowaniu przejeździłam resztę sezonu i było ok, ale przemyślę radę i może będą dalsze ulepszenia. Oby rzeczywiście na lepsze ;)

Nieszczęście #6: Serio?!…

Myśleliście, że to koniec? Ja też. Z tej radości, że motór znowu na chodzie, postanowiłam sobie nim pojechać do pracy. Żeby też jeździć-obserwować na razie w bliskim pobliżu ;) Zawsze parkowałam tam koło śmietnika, żeby w ciasnym podwórku kamienicy nie zajmować miejsc na samochody. A koło śmietnika, wiadomo, ludzie wystawiają też „gabaryty”, stare meble itp., a z rozwalonych mebli czasem wypadają małe metalowe elementy…

I ponownie „uratował” mnie nawyk kontrolowania ciśnienia w oponach. Po pracy podjechałam na kompresor, przytknęłam do tylnego koła, ale zegar pokazał jakiś absurdalnie niski pomiar. Uznałam, że z aparaturą jest coś nie tak i pojechałam na inny cepeen. Sytuacja się powtórzyła. Dotarło do mnie, że w poszukiwaniu przyczyny powinnam pokręcić kołem… I niestety – w mojej nowiutkiej, ledwo startej oponie tkwiło wbite jakieś dziadostwo!

Z dopompowanej do „pełna” opony powietrze uciekało błyskawicznie, więc teleportowałam się do garażu, siwiejąc po drodze, że ledwo kupiona, a już na śmietnik, ale następnego dnia umówiłam się do oponiarza. Po oględzinach stwierdzono, że kołkowanie pomoże, ale i tak prawie zemdlałam, gdy w celu naprawy pan WYWIERCIŁ najpierw większą dziurę WIERTARKĄ. Jakiś koszmar…

Zalepiona czymś guma nie budziła mojego zaufania, ale zapewniono mnie, że można jeździć normalnie i prędzej opona się zużyje, niż to puści. 10 zł się należy. (what?! tak mało??)

Po krótkim wahaniu uznałam, że nie mam wyjścia – albo będę patrzeć na to i się martwić, albo zaufam fachowcom i pojeżdżę. Wybrałam to drugie ;)

Ani podczas tej przejażdżki, ani w trakcie kolejnych rzeczywiście nic złego się nie działo, więc potem ośmieliłam się już na normalne trasy w góry i cisnęłam po esce jakby nigdy nic nie zaszło.


I na szczęście to już…

Koniec wyliczanki!

W mojej ocenie aż nadto tego było :P

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *