Różne ludzie mają nałogi i różne sposoby na marnowanie pieniędzy. Jazda motocyklem bez celu – lub z bardzo luźno zarysowanym kierunkiem – doskonale mieści się w definicji jednego i drugiego. Zwłaszcza biorąc pod uwagę nieubłaganą wędrówkę cen paliw ku nie wiadomo jak wysokiemu pułapowi…

Czemu tak pesymistycznie, ktoś spyta. Bo jest zima. A jak jest zima, to musi być zimno. Takie jest odwieczne prawo natury. Ja to wszystko rozumiem, ale syndrom odstawienia i tak swoje… Bo, podobnie jak przy innych nałogach, kilka szybkich kilometrów, a potem cyk – jeszcze parę na drugą nóżkę, jest swoistą guilty pleasure i służy głównie ucieczce. Przed monotonią, przed nie-życiem, przed widmem przykrych obowiązków. To też chyba jakieś odwieczne prawo natury.

Tak czy siak, długie letnie wieczory skutecznie wodziły mnie na pokuszenie i np. zdarzyło się wyrwać w stronę gór między robotą dzienną a nocną, żeby chwilę popatrzeć na odległe szczyty Karkonoszy i ulżyć głowie. Choć oficjalnie udawałam sama przed sobą, że jadę testować świeże opony i nowy uchwyt do kamerki. Nawet powstała dokumentacja filmowa przy tej okazji:

Jak widać, warunki do sprawdzianu sprzętu okazały się wyśmienite – kluczyłam na obrzeżach chmury burzowej, śledząc jej trasę w apce monitorującej aktywność pogodową, czyli klasyczna zabawa w kotka i myszkę. Opony doświadczyły więc i suchego, i mokrego asfaltu, a z racji dożynkowej pory roku – nawet i takiego ubłoconego. Natomiast kamerka zamocowana na szczęce kasku miałaby się nieźle, gdybym uruchomiła przed wyjazdem to najbardziej zardzewiałe kółko zębate w swoim pomyślunku i wzięła wodoodporne etui na nią, a nie zwykłe… Dziwnym nie jest zatem, że w połowie nagrywania wzięła i zaparowała. W obiektywie, od środka. Każdy by tak zrobił na jej miejscu.

Pojechałam tego dnia w moje żelazne miejscówki w okolicach Jawora, tak o, polatać po krętych drogach Parku Krajobrazowego „Chełmy”, czyli niezawodną trasą Sichów-Stanisławów-Leszczyna-Kondratów i z powrotem pod górę, na lotnisko Baryt, skąd jest wyśmienity widok na owe szczyty. Dotarłam akurat na początek spektaklu o roboczym tytule „Zachód słońca nad Ostrzycą”. W połączeniu z tymi ciemnymi chmurami bardzo ładnie to wyszło, muszę przyznać. Oscar za scenografię.

W drodze powrotnej postój na MOPie przy S3, żeby poudawać jeszcze chwilę „bycie w podróży”. Tymbarkowa wróżba spod kapsla miała tym razem pozostać w sferze marzeń. Ale dobre i tych parę szybkich kilometrów przed nocką…

. . . . .

Innym razem z kolei trafiła się wolna sobota z ładną pogodą – dobro reglamentowane, luksusowa okoliczność. Więc co mogło pójść źle? Znacie na pewno takie dni, kiedy człowiek wie, że nie ma co wsiadać na motocykl, bo nie jest zdatny do jazdy. Nie mówię o kacu, choć efekt podobny i też mnie chyba wtedy głowa pobolewała ;) Większość dnia zatem walczyłam ze sobą, czy cieszyć się możliwością niewychodzenia z domu i leżenia, patrzenia w sufit, czy iść jeździć (co to za wyrażenie w ogóle? Jak „weź daj…” :P).

Krakowskim targiem, przebimbałam parę godzin i wreszcie się zwlokłam, bo a nuż w trakcie jazdy niemoc mi przejdzie… Przeszła to może za dużo powiedziane, ale „już” po jakichś 60 kilometrach wróciło mi nieco poczucie bycia we własnym ciele i śladowa łączność z drogą. Wcześniej czułam się jak w tym powiedzeniu, że „wyjdę z siebie i stanę obok”. Nie polecam.

Tym razem nie teleportowałam się eską – dając sobie możliwość zawrócenia w każdej chwili – więc wstąpiłam po drodze do omijanej zawsze niechcący atrakcji, tj. wierzby z rzeźbą w środku. Chyba kapliczka to kiedyś była albo coś. Łatwo trafić, bo jest oznaczona na google maps, przy bocznej drodze kawałek przed Świerzawą.

Acz zasadniczym celem-niecelem tego dnia były Piechowice i przepyszna droga stamtąd do Jagniątkowa. Tu również popełniłam produkcję filmową – przyjemnie sobie teraz tak obejrzeć, gdy za oknem syf, malaria i ten śnieg obrzydliwy na dokładkę. Choć kole w oczy ów brak formy tego dnia – to jeden z moich gorszych przejazdów tym oesem ;)

I ot, cała wycieczka. W drodze powrotnej szybkie tankowanie i jakaś wyżerka w maku, z romantycznym widokiem na zachód słońca nad jeleniogórską castą tym razem. I do domu, już najszybszym wariantem trasy – krajówką i eską, po ciemku, co ewidentnie widać po okazach entomologicznych na kasku i owiewkach…

A że to jednak był dobry dzień, to już zwiastowało nietypowe widowisko na niebie, gdy wyprowadziłam motór z garażu… Kłębiące się stado szybowców *__*

(słabo widać, bo nagrywane słoikiem po ogórkach)

Nałóg jak to nałóg, trzeba mu ulec, ale w tej akurat przypadłości czasem to wychodzi na plus dla samopoczucia.

2 thoughts on “wycieczki: Szybkie górskie

  1. Dobrze mieć taką możliwość ucieczki, nawet na te przysłowiowe pięć minut, od tego od czego się chce uciec. Motórem jak widać ucieka się że hej ho, i większość ludzi, w tym piszący, może o tym pomarzyć, gdy podczas spaceru zauważy jakiegoś moto-latawca ;) Nawet jeśli to taka ucieczka po okolicznych szosach i lasach, ale przecież jakie widoki z tych zdjęć w koło komina, te chmury właśnie nad motórem i górami, coś pięknego.

    Fajny wpis, taki inny od pozostałych.

    P.S A te szybowce to rzecz hipnotyczna i uspokajająca jak mało która, widziane na żywo w szczególności. Pozazdrościć takiego stadka na niebie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *