…w sensie, że sięgająca do korzeni (mojej motocyklowo-turystycznej kariery), a nie jak sklep korzenny (czyli z przyprawami) albo że pieprzna (po śląsku pieprz to „korzyni” – a byledoprzodu bawi i uczy ;D ).
Któregoś pięknego letniego dnia, zapragnęłam karnąć się po pracy gdzieś niedaleko. Wymyśliłam więc, że Siedlisko. Tereny te odkrywałam w jakichś pradziejach, cezetką jeszcze i odkrywszy co było do odkrycia, potem bywałam tam tylko okazjonalnie. A dzięki temu, że pamięć mam słabą i minęło już trochę czasu, mogłam jechać odkrywać na nowo (z książkami i filmami też to działa, super sprawa, bo nie pamiętam zakończeń, a czasem że w ogóle oglądałam/czytałam ;D).
Pierwszy przystanek nastąpił już gdzieś między Bielawami a Pięknymi Kątami (serio, to oficjalna nazwa wioski ;) ). Powodem było sterczące tuż przy drodze drzewo-duch. Jakby się przebrało na halloween. Niestety, jego wygląd nie ma tak beztroskiej przyczyny, bowiem jest to efekt gołożeru gąsienic jakiegoś namiotnika najprawdopodobniej. Dość upiorny.
Dotarłam do celu, o czym powiadomił mnie leciwy witacz. W Siedlisku zaczynało już pachnieć wieczorem, a z racji umiejscowienia na nadodrzańskiej skarpie, między domami dało się dojrzeć snujące się już nad rzeką mgły i dymy. Poczułam zew. Potrzebę zjechania bliżej wody, by sobie na to popatrzeć. W okolicy witacza odbiegała w bok nieduża uliczka i wiele wskazywało na to, że dojadę nią w pożądanym kierunku. Po pobieżnej lekturze podlinkowanego wcześniej starego wpisu wiem, że dokładnie tędy już kiedyś jechałam (tylko prawdopodobnie w drugą stronę), co oczywiście kompletnie zanikło w czeluści mojej niepamięci. Turlałam się więc teraz w dół z niezmąconym poczuciem odkrywania nieznanych lądów ;)
A odkryłam tym razem na przykład fantastycznie zaaranżowany warsztat samochodowy, szkoda że na takim końcu świata, bo zasługuje na lepszą lokalizację.
Przeczucie mnie nie zmyliło i dotarłam do przystani rzecznej, zbudowanej chyba jakoś w ostatnich latach, więc poprzednim razem jej na pewno nie widziałam – i cyk, kolejne odkrycie. Można sobie tu wygodnie przycumować kajakiem (polecam) lub odbyć podróż statkiem Laguna (o ile ma tu przystanek). Wieczór z tej perspektywy prezentował się zaiste przyjemnie.
W lewo i w prawo wzdłuż rzeki ciągnie się dębowa aleja z dość pomnikowymi okazami, ale wertepy nie wyglądały zachęcająco ani dla mnie, ani dla vfry (jak to się człowiek rozwygodnił przez lata… ;) ), więc zawróciłam, by wyjechać stąd po własnych śladach.
Wpadłam w tym czasie na pomysł, żeby sprawdzić jeszcze jedno miejsce „z przeszłości”, tj. drewniany kamień, na który natrafiłam niegdyś w takich okolicznościach:
Był na swoim miejscu ;) Jedyna różnica, że wjazd na leśny parking obecnie jest niemożliwy z racji osiatkowania lasu, bo ASF czy inna zaraza…
Zmrok coraz śmielej rozgaszczał się między drzewami, ale nie mogłam sobie odmówić jeszcze postoju przy przydrożnych wrzosach. To już ostatnie chwile ich obecności, więc trzeba nacieszyć oczy. Warunki oświetleniowe były już żadne, ale kilka fotek wyszło nawet nie tak tragicznie nieostrych… ;)
Cała rundka, choć nieduża, to zupełnie satysfakcjonująca dzięki doznaniom przyrodniczo-estetycznym. Warto tak czasem odświeżyć sklerozę ;)