To miał być szybki skok na Pekelné doly. Większość osób, które znam, była tam już po dziesięć razy w roku. Dlatego mnie jakoś specjalnie nie ciągnęło :P Ale specyfika tego miejsca i – co tu kryć – jego czeskie umiejscowienie, w końcu mnie złamały. Uznałam, że będzie to świetny cel na symboliczne zamknięcie sezonu z przytupem.
Nie lubię wybierać się tak więcej niż 200 km od domu na jeden dzień – zwłaszcza taki krótki wrześniowy – bo razem z postojami, jakąś też chwilą odpoczynku u celu, to zawsze polega na pojechaniu tylko w tę i we w tę. Bez kręcenia się, błądzenia i eksplorowania. Bez sensu. Owszem, chodził mi po głowie pomysł przedłużenia wyjazdu o jeden dzień, bo w sumie czemu nie, ale ostatecznie wyszło, że jadę z kolegą (tym jednym z niewielu, którzy też w Pekelnych nie byli ;) ), więc plan był bardzo luźno zarysowany i stwierdziłam, że reszta wyjdzie w praniu.
Jak na wycieczkę z początkowo tylko jednym zaplanowanym miejscem, muszę przyznać, że that escalated quickly :D Ale nie uprzedzajmy faktów, po kolei…
Szybka teleportacja pod granicę zajęła 2 godziny, zaś tankowanie w Bogatyni dostarczyło miłego zdziwienia, bo w takim przygranicznym miejscu benzyna tańsza o 15 gr. niż u nas? Bardziej bym się spodziewała hiszpańskiej inkwizycji.
Stamtąd skrótem przez niemieckie Zittau i dalej piękną górską szosą, po której co roku mkną zabytkowe nie tylko motocykle, ale i samochody w wyścigu Lückendorfer Bergrennen. Świetna impreza, na którą jeszcze nigdy nie dotarłam, ale czuję, że to się niedługo zmieni ;) Potem jeszcze kawałeczek przez terytorium Czeskiej Republiki i dotarliśmy do celu.
Zgodnie stwierdziliśmy, że spęd i festyn niczym w Sławie co weekend, tylko okoliczności przyrody ciekawsze. Mimo to, uznaliśmy, że smažený sýr musi wjechać, bo jak nie jak tak. Ser przyzwoity, obleci, ale za to szarlotka pyszna.
Podjedli i pojechali z powrotem, bo już się robiło późnawo, a kolega miał jeszcze zdążyć na nockę do pracy. Na tym etapie mój dalszy plan już się skrystalizował, że się rozdzielamy. Umawiałam się wcześniej jeszcze z Anią z come.this_way (dawniej Motocykloffowo) na spotkanie po latach, bo jej Młoda zdążyła przybyć na świat i zacząć mówić, odkąd się ostatnio widziałyśmy… A że ich plany dotarcia do Bogatyni przesunęły się na wieczór, to i moje poszły w tym kierunku. W kwestii zaś noclegu – beztrosko uznałam, że zajmę się tym później ;)
Drogi przez czeskie wsie obfitują w widoki, które we mnie osobiście wywołują spadnięcie z krzesła od nadmiaru piękna. W jednej z miejscowości naliczyłam przy samej tylko drodze ponad 35 drewnianych domów sudeckich, głównie przysłupowych. Zachwyt milion!
Jest tam tego od cholery. U nas jak się kilka odnowi potężnym wysiłkiem prywatnych właścicieli, to zaraz cała okolica zyskuje szumne miano Krainy Domów Przysłupowych. Parę budynków podcieniowych w Żuławkach to od razu Żywy Skansen Architektury Drewnianej. Ok, bardzo fajnie, ale w tej sytuacji każda czeska wioska powinna być skansenem ;) Aczkolwiek trzeba oddać, że po naszej stronie granicy wciąż znajdują się ludzie, którzy porywają się na remontowanie tego, co zostało – i chwała im za to. Powstał nawet ładny film na ten temat.
Wyjechawszy z wiosek na główniejszą drogę, chwilę jechaliśmy razem, a przed Libercem odłączyłam się na północ. Od tego momentu plan zwiedzania polegał na tym, że co mi się na bieżąco przypominało ciekawego w okolicy, a czego z jakichś powodów nie odwiedziłam wcześniej, to tam jechałam. Improwizacja zawsze spoko. A więc na dobry początek zajechałam najpierw do wsi o wdzięcznej nazwie Andělka (po naszemu Anielka). Jadąc niegdyś dookoła województwa, ominęłam tu niechcący pewną ciekawostkę…
Przecięcie południka o pełnej wartości stopnia z takimż równoleżnikiem. Już kiedyś zaliczyłam podobne miejsce koło Jawora, tylko tamto było schowane w chaszczach i lazłam do niego na piechotę kawał… (gdzieś w tym wpisie są fotki). Ile ogółem jest takich punktów w samej Polsce, widać na tej mapie. Ciekawe, czy wszystkie są jakoś oznaczone i „uhonorowane”?
Docelowym przystankiem tego dnia była Bogatynia. Ostatkiem sił baterii w telefonie dotarłam pod wskazany przez Anię adres. Uściski, ploteczki, pokazywanie Młodej motocykla… Takie tam babskie pogaduchy ;) Spytana o plany na następny dzień, wypaliłam, że spróbuję znaleźć cmentarzyk fordów w lesie, na który czaiłam się już dłuższy czas. I chyba tylko dzięki wypowiedzeniu tej deklaracji na głos udało mi się nie spietrać i rzeczywiście tam dotrzeć – a było wiele okazji, by zawrócić, niemniej za każdym razem mówiłam sobie „no chyba nie wycofasz się teraz?” i parłam do celu jak czołg ;) Ale że to tzw. historia na osobny wpis, więc o tym epizodzie szczegółowo tutaj:
Wracając tymczasem do soboty wieczór w Bogatyni… Nie nagadałyśmy się podczas tego krótkiego spotkania, ale najważniejsze, że w ogóle się udało. Niemniej czas naglił, a ja musiałam gdzieś przenocować. Podpięłam telefon do prądu na orlenie i zaczęłam wydzwaniać. Tu nieaktualne, tu za drogo, tam wszystko zajęte. W końcu poprosiłam jednego z rozmówców o podpowiedź, gdzie jeszcze uderzyć. Podał dość frapującą nazwę „Noclegi nad Neonetem”. Znalazłam numer i nawet udało się dodzwonić. Trzy szybkie pytania: czy jest miejsce dla jednej osoby? Czy przyjmują na jedną noc? I czy jest gdzie bezpiecznie zaparkować motocykl? Trzy twierdzące odpowiedzi i byłam w domu. Tymczasowym, na najbliższe parę godzin. Pytanie o zamknięty parking było w sumie kluczowe, bo Ani beemkę skradziono spod jej domu rodzinnego, więc sama przypomniała, by nie spuszczać tu sprzętu z oka, jeśli stałby na widoku (przez to nawet na tym postoju na stacji zapięłam łańcuch ;) ). Uprzedzając pytania: TAK! Udało mi się przeżyć noc w Bogatyni bez strat materialnych! Jestem hardkorem ;D Zaś spanko okazało się czymś w rodzaju noclegów pracowniczych. Z zewnątrz budynek całkiem niepozorny, przy głównej ulicy, ale w środku bardzo przytulnie urządzony, uczciwie polecam. Vfra spała zamknięta za płotem.
Nowy dzień przyniósł pobudkę przed ósmą – jak nigdy, obudziłam się przytomna i… szczęśliwa. Dziwny stan, już zapomniałam, że tak można ;) Pierwsze co, to poleciałam zobaczyć, czy motór stoi – był na swoim miejscu. Popakowałam szybko dobytek i wytoczyłam kobyłę trochę dalej od budynku, żeby nie odpalać jej na ssaniu ludziom pod oknami ;) Tankowanie do pełna załatwiłam wieczorem, więc można było od razu ruszać. Początkowo ciężko mi było się zdecydować, w którym kierunku… Za dużo dobrego wokół.
Zdecydowałam się zacząć znów od nadrobienia zaległości. Kiedyś (powiedzmy sobie wprost: już 9 lat temu :P) podczas objazdówki po Czechach mym wiernym golfem, trafiliśmy na wspaniałą drogę grzbietem czeskich Izerów, czyli zakręty, widoki, równy asfalt, zakręty itd. Wspominałam, że widoki? ;) I choć „to był maj”, to na poboczach zalegały jeszcze tegoroczne śniegi, ale drogą tą pomykali pewnie już nie pierwsi w owym sezonie motocykliści. I tak sobie myślałam, że fajnie by było się tamtędy karnąć jak oni.
A więc pierwszy punkt tego dnia: trasa Frýdlant-Desná. 35 km niczym czyste złoto. Po drodze zalew Souš z zaporą (nie można się zatrzymywać przy drodze, jedyni na parkingu płatnym, więc fotek brak ;) ), a pod koniec – powalające widoki na stromym zjeździe.
Miałam ochotę wrócić i przejechać się tędy w drugą stronę, ale dalsze plany pchały naprzód. A poza tym nie wiem, czy zmęczenie dawało o sobie znać, ale jakoś się tego dnia uwsteczniłam i musiałam uczyć się pokonywania zakrętów na nowo, bo to, w jaki sposób robiłam serpentyny, jest poniżej krytyki. No po prostu facepalm :P Wystarczy, że kompromitowałam się przed całą ekipą jakiegoś zlotu kabrioletów, których w końcu na prostym odcinku puściłam przodem, żeby nie klęli na moje tempo… Wszyscy grzecznie dziękowali, machając LwG (lub PwG, bo mogą), więc najwyraźniej im ulżyło ;)
Generalnie plan zakładał ominięcie aglomeracji liberecko-jabloneckiej szerokim łukiem, więc zjechawszy z gór, skierowałam się na południe drogą krajową pełną wspaniałych łagodnych łuków, acz momentami jednak zdradzieckich. Szeroka i równa droga zachęcała na odkręcania, a tu nagle się okazywało, że zakręt jest nieco dłuższy lub ciaśniejszy niż się wydawało. Ups… Dobrze, że świeże opony ratowały brak umiejętności ;)
W zaskakująco jednym kawałku udało mi się dotrzeć do miejscowości Malá Skála, czyli lokalnego epicentrum kajakowego na rzece Izerze. Tym razem jednak bardziej interesował mnie zamek Vranov górujący nad wszystkim na – nomen omen – skale. Z dołu prezentuje się pięknie, ale bardziej interesowało mnie, czy da się do niego dojechać. Otóż od razu mówię, że nie :P Trzeba zaparkować jak inni przykładni obywatele na parkingu i udać się dalej na piechotkę. Ja jednak, po pierwsze, nie zostawiam motocykla poza zasięgiem wzroku (raczej nigdzie, nie tylko w Bogatyni :P), a po drugie – nie chce mi się. Na zwiedzanie i łażenie to tylko samochodem. Ale generalnie bardzo warto udać się w te strony właśnie w celu łażenia, bo zobaczcie sami – np. w tym wpisie – jak tam pięknie. To początek skalnej krainy o nazwie Czeski Raj.
Dlatego postanowiłam powęszyć po okolicznych bocznych dróżkach, czy gdzieś nie ma jakiegoś cywilizowanego dojazdu do zamku. Najbardziej obiecująco wyglądała jedna droga, oznaczona jako ślepa, bo za ileś tam kilometrów mająca kończyć się remontem. Niezniechęcona, udałam się na rekonesans. Pojechałam na samą górę – rzeczywiście remont – no to zaczęłam wracać w dół… W pewnym momencie mignął mi przedmiot leżący na jezdni. Jesień jest to różne rzeczy leżą, liście, jakieś paprochy… To jednak miało zbyt „określony” kształt i tok moich myśli przebiegł mniej więcej w taki sposób:
To wyglądało jak portfel… No dobra, to jak ktoś go tutaj zgubił, to tu go będzie szukał. Chyba że nie wie, że zgubił. Podnieść? I zanieść gdzie? Do najbliższego czegoś publicznego, restauracji? A skąd ktoś będzie wiedział, żeby tam pytać? Lepiej niech leży, ludzie są uczci… Oooo nie, na pewno ktoś go zawinie i będzie mnie gryzło sumienie, że mogłam ja go wziąć i oddać, a zostawiłam. W tył zwrot! Natychmiast, prędko, zanim ukradną!
Tak to mniej więcej wyglądało ;D Proces myślowy trwał jakieś pół minuty, trochę dłużej ustalenie, do kogo należy zguba i co z nią zrobić dalej. Właściciel okazał się mieszkańcem Pragi, czyli turysta. Czyli pewnie wróci do domu i dopiero zauważy brak, i kompletnie nie będzie wiedział, kiedy mu to wypadło na ziemię. Jedyny sensowny dokument, jaki był w środku, to chyba dowód rejestracyjny. Postanowiłam najpierw poszukać na parkingach na dole wskazanego w nim auta o podanych numerach, ale bez skutku, nigdzie na horyzoncie takiego nie było. Wypytałam panią parkingową zatem, gdzie najbliższa policja. Nie wiem, czy mówiłam niewyraźnie przez kask, czy przez moje łamane słownictwo, ale pani się przestraszyła, ze ja jestem z policji i coś chcę :P Ale w końcu doszłyśmy do porozumienia i dowiedziałam się, że muszę wrócić do Żeleznego Brodu, gdzie rzeczywiście mijałam posterunek.
W niedzielę zastałam tam jeden radiowóz i jednego pana mundurowego, który zajął się sprawą raczej niechętnie – jak zadzwoniłam do drzwi, wychynął przez okno na pierwszym piętrze i gdy wyjaśniłam, w czym rzecz, przewracając w duszy oczami – jestem tego pewna – pofatygował się na dół, wziąć portfel i spisał co tam usiłowałam gadać.
Ktoś złośliwy powie, że zrobiłam to na pokaz, bo akurat się nagrywało, ale nawet jeśli, to i tak się nie przyznam, a poza tym „nawet jeśli #2”, to portfel jest zwrócony i to jest fakt i pozytywny efekt, więc nara hejterzy :P
Dalsza droga przebiegała już spokojnie, w trybie kontrolowanego spontanu, czyli przemieszczałam się na zachód raczej bocznymi drogami, pełnymi zakrętów i motocyklistów (ręka mi już mdlała od machania i odmachiwania ;P), nadal nie zwiedzałam mijanych zamków, zatrzymałam się nad jakimś jeziorem na śniadanie (w końcu, ileż można wozić wczorajsze kanapki z serem ;) ) i powoli, lecz konsekwentnie zbliżałam się do mojego kolejnego nieplanowanego przed tym weekendem celu i ponownie do miejsca już odwiedzonego kiedyś, czyli browaru Kocour w miejscowości Varnsdorf (nadal w Czechach, nadmieniam).
Powyżej stan na rok 2012, obecnie niestety bez ciężarówki, za to z „firmowym” przystankiem kolejowym w pobliżu.
Droga z Cvikova do Varnsdorfu bardzo piękna – szeroka, równa, widokowa, trochę zakrętów. Polecam. Jak mijałam wszelkie stacje benzynowe, to jakoś odruchowo nie interesowałam się po ile benzyna, bo miałam dość mocno zakodowane, że drożej niż u nas i broń borzu nie tankować. Tymczasem w końcu uruchomiłam kalkulator, żeby sprawdzić i okazało się, że jednak jest taniej. O, losie… Czym prędzej więc jeszcze po tej właściwej stronie granicy znalazłam jakiś cepeen i szybko zalałam do pełna. Co ciekawe, była to pierwsza stacja, na której widziałam więcej podjeżdżających motocykli niż samochodów. Ciekawy widok ;) Trafiła się nawet niemiecka parka z takim „dziadkiem”. Do kompletu „strażak” z browaru:
Powrót znów przez kawałek Niemcowni – tu jeszcze chciałam wstąpić do Oybina, oczywiście po to, żeby nie zwiedzić kolejnego zamku ;D Obejrzałam go tylko z drogi, nie było gdzie się zatrzymać za bardzo, ale widok ogromnej skały i ruin gdzieś tam u góry – niesamowity…

Z Oybina nie wiem dokąd, ale kursuje ciekawa wąskotorówka – przez takie tereny to na pewno bajka przejechać się takim wehikułem.

Może oybińskiej skały nie mam na zdjęciach, ale mam takie fajne podoybińskie. Przy drodze do Lückendorfu nie sposób ich nie zauważyć. Miło ze strony Niemców, że zrobili ładną zatoczkę do parkowania.
W Zittau stanęłam jeszcze pod jakimś malowniczym industrialem, który wpadł mi w oko już wcześniej i tym melancholijnym akcentem zakończyłam wycieczkowanie. Reszta trasy to szybki powrót głównymi drogami.
Był to tak fantastyczny, przygodowy i cudownie ciepły weekend, że wysunął się na prowadzenie tegorocznych hitów mojej turystyki. Jak to teraz mówią w internetach: nie zapomnę go nigdy ;)
Hitem czeskich dróg są natomiast kierowcy samochodów, z których 95,8% USTĘPUJE DROGI motocyklom. Szok! I wielka miłość z mojej strony :D

Na koniec jeszcze przypadkowy wybór migawek z tej dwudniowej 700-kilometrowej wycieczki oraz mapka. Dziękuję za uwagę :)

???✌
?