Zasadniczo urbeksiara ze mnie jak z koziej dupy trąba. Nie uważam, żeby zwiedzanie walących się strychów bądź włażenie na teren obwarowany płotem i/lub tabliczkami o psach, monitoringu czy groźbie śmierci mieścił się w moim zakresie opłacalnego ryzyka. Ale bardzo chętnie oglądam jak inni to robią ;D Żebym sama się skusiła na tego typu przedsięwzięcie, musi mi naprawdę mocno zależeć.
…więc gdy w styczniu roku pańskiego bieżącego ujrzałam gdzieś na instagramie fotki dekomponujących w paprotkach sierr i innych fordów, a z opisu wynikało, że to gdzieś w Czechach – po prostu oszalałam! Całe szczęście, że granice były wtedy chwilowo zamknięte, bo już rozpoczynałam procedurę startową „komu w drogę, temu trampki na nogi”. A przypominam, że styczeń, więc byłyby zimne nóżki w galarecie… ;)
Z instagramowego posta wprawdzie nie wynikało, gdzie to konkretnie jest, ale pff, to by miało mnie powstrzymać? Nie takie miejscówki się znajdowało po paru okruchach informacji. Mimo typowej dla środowiska zmowy milczenia odnośnie lokalizacji, udało mi się dość szybko określić położenie wraków i to przy minimalnym wysiłku umysłowym oraz znikomej znajomości czeskiego. Tak więc nie powiem nic wprost, żeby nie psuć chętnym zabawy – wszak samodzielne dotarcie do informacji to drugie tyle koktajlu adrenalino-endorfinowego, co przybycie na miejsce w terenie. Have fun ;D
No ale ostatecznie… Miesiące mijały, granice otwarto, a ja utknęłam na etapie planowania – bo na scenę zdążył wejść (jak zawsze spóźniony) mistrz drugiego planu, tj. rozsądek. I cóż ów sufler mi podpowiadał? Żeby nie jechać samej na odludzie w lesie, duh. To raz. A dwa, że dobrze by było jakoś się dogadać, wytłumaczyć właścicielowi swoje intencje, żeby po dobroci pozwolił obejrzeć te skarby. A ja aż tak, to nemluvím česky… Tym samym temat zawisł na kołku, czekając na moje nagłe olśnienie, uśmiech losu lub inną siłę wyższą, która zadecydowałaby za mnie.
I w sumie to właśnie nastąpiło – wszystko naraz zusammen do kupy. Spontaniczne okoliczności, które do tego doprowadziły, opisuję tutaj:
Kiedy więc decyzja w mojej głowie zapadła, uzbrojona w kartkę z kilkoma zdaniami po czesku przepisanymi z translatora, nieprzeparty urok osobisty i przeświadczenie, że moje szczere a niewinne intencje zapewnią sukces temu przedsięwzięciu (a jeśli nie one, to w ostateczności spojrzenie smutnego spaniela AKA kota ze Shreka), ruszyłam na poszukiwania. Mimo że miałam pinezkę zaznaczoną na nawigacji, oczywiście udało mi się zabłądzić, więc zawrotka i obracanie vfry na wąskiej leśnej ścieżce – czemu nie… Jak się bawić, to się bawić, drzwi wy*bać, okna wstawić! Na szczęście jako jednostka wybitnie predysponowana do generowania przypałów, różne ofrołdowe przytrafunki mam już za sobą (różne takie… i inne…), istny trening marines głupiego pakowania się w tarapaty, co – paradoksalnie – nieźle przygotowuje do zachowania zimnej krwi, kiedy wreszcie jest MISJA NA POWAŻNIE.
W efekcie zatem, z leciuteńkim tylko wahaniem pokonywałam motocyklem średnio do tego przystosowanym tę jakże komfortową, wysypaną tłuczniem drogę:
Po paru minutach, które w moim odczuciu dłużyły się niemiłosiernie (jak wstęp do tego wpisu, wiem XD), kamienisty szlak doprowadził mnie na koniec tęczy. Graciarskiej tęczy. Rdzawo-buro-mszystej. Zawilgoconej, zmurszałej, z obłażącymi płatami wyblakłych kolorów.
Liczyłam, że dźwięk motocykla zapowie moją obecność i ktoś się pokaże, ale po zgaszeniu silnika zapadła cisza. I konsternacja. Co teraz? Robić czym prędzej zdjęcia, ile się da, czy najpierw szukać właściciela i pytać o zgodę? Krakowskim targiem – przesuwałam się powoli w stronę domu, fotografując obraz tej nędzy i rozpaczy. Dotarłszy do chałupy, dwukrotnie głośno przywitałam się w języku autochtonów. Nic. Poszli na grzyby czy umarli? Zostać czy uciekać? Jest tu kto?…
No właśnie – kto. Kto odpowiada za tę marnację? Właściciel tego terenu i zgromadzonej kolekcji jest solą w oku i kością w gardle lokalnych władz, to oczywiste. Tym bardziej, że wkoło jakiś park krajobrazowy czy inna ichnia Natura 2000. Ale ruszyć nic nie można, bo posesja, choć nieogrodzona, jest terenem prywatnym, więc wolnoć Tomku w swoim domku. I wokół niego. Choć właśnie nie do końca…
Z tego, co dowiedziałam się z rozmaitych artykułów w lokalnej prasie, konflikt jątrzy się od dawna, a narodził się z… biurokracji. Jako że okolica to ten obszar przyrodniczo chroniony, nie wydano pozwolenia do budowę warsztatu koło domu. Więc podobno rozgoryczony Czech, nie mogąc odnawiać swoich samochodów w godziwych warunkach, naściągał jeszcze więcej fur na złość wszystkim, żeby je zgnić. Na domiar złego, w wyniku późniejszego wypadku samochodowego doznał uszczerbku na zdrowiu, miał/ma problemy z mową i chodzeniem. Samochody więc stopniowo – zgodnie z planem i prawem natury – dokonują żywota.
Zalegają tu głównie granady w kombi i po trochu innych fordów, ale również stare mazdy, raczej niespotykane renault 17 TL, jakiś chyba chevrolet… Na zdjęciach i filmach tak z pięć lat wstecz większość miała jeszcze emblematy czy lampy na swoich miejscach. Czy ich zniknięcie było kontrolowane? Można się tylko domyślać i gdybać.
Porobiwszy nieco zdjęć, wyczerpana z tego napięcia i stresu, postanowiłam się zawijać. To, że nikogo tu nie spotkałam, uznałam za kolejną emanację mojego anioła stróża, którego roboczo nazywam „więcej szczęścia, niż rozumu”. Ale nawet z taką opieką nie ma co przeginać pały.
Dla domknięcia całości obrazu, polecić mogę jeszcze taki nastrojowy film z prawdziwego urbeksowego zdarzenia:
Jak widać, nie jest to może rzecz na skalę Desert Valley Auto Parts czy cmentarzyska w Båstnäs, ale jak komuś fordy w duszy grają, to go szarpnie. Cóż pozostaje rzec? Śpijcie słodko, aniołki. W trumienkach z mchu i liści.
O rany!!! Co za miejscówka!
Świetne zdjęcia.
Dziękuję za dobre słowo :) Miejscówka świetna, ale za słabo ją wykorzystałam zdjęciowo… Nie umiem w takim stresie… ;)