Rok wcześniej pierwszy raz udało mi się dłużej pooglądać wyścigi w Brannej, niestety tylko jednodniowo, ale tym bardziej zaostrzyło to apetyt i obiecałam sobie, że następnym razem przyjadę na 2 dni z noclegiem.
…moment, ale czemu o tym piszę, skoro wpis ma być o wyścigach samochodowych i to po polskiej stronie? Już tłumaczę ;)
Jak to często bywa w przypadku moich planów, jeden pomysł przyciąga drugi, chęć odwiedzenia jednego miejsca powoduje skanowanie okolicy w poszukiwaniu kolejnych i z wydarzeniami jest tak samo. Okazało się więc, że w ten sam weekend odbywa się Branná oraz Sienna, czyli jedna z rund Górskich Samochodowych Mistrzostw Polski, a dzieli je odległość zaledwie 30-paru kilometrów. No to luuuudzie… Grzech nie skorzystać z tak wyśmienitego splotu okoliczności.
Pozostała do ustalenia tylko kwestia, w jakiej kolejności zaliczyć owe imprezy? Gdzie nocować? Ile czasu gdzie spędzić? A może jeździć wahadłowo między jednym a drugim? Nie no, to ostatnie byłoby bez sensu… Droga prowadząca przez Przełęcz Płoszczyna jest spoko, ale bez przesady ;) Bardziej zależało mi na Brannej, tam chciałam pobyć dłużej i od samego rana, wykoncypowałam zatem, żeby wstąpić na chwilę na samochody i potem już docelowo zakotwiczyć po czeskiej stronie.
Nigdy w życiu nie byłam na żadnym rajdzie, nikt w mojej rodzinie jakoś aktywnie nie kibicował – a szkoda… – więc nadchodzące wyzwania logistyczne miały być dla mnie kompletną nowością. Po drodze zaczęło się nieco chmurzyć i jakimś cudem zardzewiałe trybiki w mojej głowie skojarzyły dwa słowa: kibicowanie i kalosze. Może dlatego, że oba na K ;) Oczywiście nie byłam zaopatrzona w tak specjalistyczne obuwie, ale z pomocą przyszedł market budowlany w Dzierżoniowie, gdzie nabyłam drogą kupna gumiaki ogrodowe firmy Komtex. Wspominam o tym szczególe nie bez powodu, ale o tym później.
Po około 3 godzinach jazdy (i zakupów) oraz niespełna 200 km stanęłam przed ważkim wyborem oraz niepozorną tabliczką.
Mogłam jechać dalej znaną mi drogą wojewódzką 390 (tą z pomnikiem Bublewicza), ale po primo: już ją parę razy pokonywałam, a po drugie primo: wydawało mi się, że przez te wszystkie zakręty będzie czasowo dłużej. Wybrałam więc opcję „w nieznane” – bo zawsze jest pora na odkrywanie nowych dróg i lądów (i Lądków) – nawet jeśli harmonogram czasowy wyścigów szeptem przypomina, że dla spóźnialskich nie będzie ani litości, ani wyjątków, ani oglądania. No cóż… Que sera, sera!
Okazało się, że tym wariantem ani szybciej, ani prościej nie było, ale za to jak przyjemnie zobaczyć coś nowego :) Na owej trasie – co najmniej dwie atrakcje turystyczne: Zamek Jánský Vrch w Jeseniku oraz kościół farny w Travnej. No i droga sama w sobie…
Nawet w takiej mgle – a może właśnie dzięki niej – było zjawiskowo… Niezmienna aura powitała mnie w Lądku-Zdroju, gdzie chciałam jeszcze szybko zerknąć na dwa interesujące mnie miejsca: kryty mostek oraz Willę Sielanka z istną palmiarnią w środku (pierwszy raz dostrzeżoną tutaj).
Stamtąd już szybciutko przez Stronie Śląskie do Siennej, ile się da pod górę, jak najbliżej serca imprezy. No, za daleko to się nie dało :P Zaraz przy ostatnich domach miejscowości – halt, barierki i parking na ładnie wykoszonej, acz pochyłej łące (miałam gorącą nadzieję nie zastać po powrocie sierry zsuniętej do rowu…). Tu zaczęła się moja przygoda spod znaku peleryny i kalosza…
Dotarłam akurat na przerwę pomiędzy treningami a właściwym startem, więc droga wolna, można dreptać. A jeśli znacie tę trasę lub pamiętacie, co o niej pisałam podczas objazdu Dolnego Śląska, to wiecie, że ta „droga długa jest…”. No i cały czas pod górę. I teraz akurat cały czas w deszczu. Załączyłam turbo w nowych kaloszach, więc możliwe, że dotarłam do epicentrum imprezy w mniej niż pół godziny ;) W sam raz! Po niedługiej chwili zaczęły się przejazdy.
Pierwszą strategiczną pozycję zajęłam pod kawałkiem dachu, żeby nieco obeschnąć, ale dość daleko od trasy, więc po krótkim odpoczynku ruszyłam dalej, żeby coś więcej zobaczyć. Na szagę przez jakąś stromą łąkę, jak inni. Kalosze miały wreszcie możliwość pokazać swój górski charakter – i spisały się świetnie, dlatego polecam :D
Dotarłam tym sposobem w pobliże mety na Przełęczy Puchaczówka, ale trochę niżej, na zakręt z kapliczką. Tamże – zbawienie! Grill z kiełbaskami i herbatą, ognisko do podsuszenia się… Opłaciło się tu wdrapać ;)
Aczkolwiek widoczność była znikoma, za to stanąć można było już całkiem blisko.
W przerwie zarządzonej na wyciąganie koparką którejś pechowej ekipy wylądowawszej poza trasą, postanowiłam znowu się przemieścić. Sądziłam, że można przebywać tylko w wyznaczonych dla kibiców obszarach, więc oszacowałam, że pod górę nie zdążę do następnej strefy i zaczęłam iść za tłumem w dół. Po chwili jednak przejechał safety car i każdy jak stał, musiał się ulokować za najbliższymi krzakami, bo kontynuowano wyścig. Teraz byłam naprawdę blisko przemykających samochodów, aż za bardzo w moim odczuciu ;) Przeszłam więc lasem na nieco inną pozycję, gdzie z pagórka miałam dobry widok na zakręt.
Piękne widowisko, wspaniale nagłośnione… ;) Nawet bez obeznania w rankingach, zasadach czy choćby składzie personalnym ekip oglądało się bardzo przyjemnie, a deszczowa aura jakimś cudem nie psuła mi odbioru – ani humoru.
Przed końcem postanowiłam zwinąć żagle i sprawdzić przyczepność gumiaków tym razem na stromiznach w dół, brnąc przez mokre krzaki i podmokłą ściółkę. Obuwie na medal, uwielbiam takie przypadkowe zakupy, które okazują się bezbłędne.
Dotarłszy do parku maszyn, obejrzałam sobie jeszcze wszystkie fury z bliska. Trochę szkoda, że tym razem nie było żadnej sierrki.
Jako że robiło się już późnawo, a ja musiałam się jeszcze kawałek teleportować, pomknęłam świńskim truchtem na dół do swojego wozu. Posiadany od niedawna nowy telefon zapipczał jakimś powiadomieniem i w ten sposób dowiedziałam się, że mam w nim taki wynalazek jak krokomierz – jako że tego dnia przekroczyłam po raz pierwszy domyślne minimum dzienne 10 tysięcy kroków. Imprezy motoryzacyjne to samo zdrowie ;D