No bo kupiłam ten hamak, taki niby że turystyczny, do lasu czy cośtam (bo taki ogrodowy już miałam, genialnie się w tym śpi), acz bynajmniej nie Lesovika, tylko najtańszy z Decathlonu ;) Co by, wiecie, tak się wybić ponad turystykę namiotową, level wyżej, coś nowego… Z zamysłem, że to taki super koncept na spanie koło motocykla, szybko, lekko itd.
Oczywiście to wszystko tak pięknie wygląda tylko w marzeniach, bo realia są takie, że do nocowania i tak trzeba targać śpiwór, dobrze by było też karimatę jednak czy jakąś matę pod plecy ogólnie, jakiegoś tarpa, moskitierę, no i drzewa muszą być w odpowiedniej odległości od siebie… No i właśnie z tymi drzewami okazał się największy problem!
W poszukiwaniu odpowiedniego miejsca do testów terenowych (dziennych, bez noclegu) postanowiłam wybrać się nad jezioro. Wiadomo, nic piękniejszego niż wywczas nad wodą nie ma (chyba że nad wodą z widokiem na góry). Z pobliskich kurortów mamy tu więc do wyboru albo Sławę (jezu, nie, cała tutejsza wiara tam jeździ), albo Boszkowo – też kupa ludu, no ale tam rzadziej bywam, więc niech będzie… Poprzednim razem jechałam w te rejony na czuja i wiemy, jak to się skończyło. Tym razem wspomogłam się zatem mapą, jak zwykle jakąś od czapy – mam już taką na grzybobranie w lasach zielonogórskich, a na pobliskie pojezierze – rowerową lub kajakową ;) Wstępna analiza ciekawostek rozpisanych na pleckach tejże mapy dostarczyła mi informacji o istnieniu drewnianego kościoła we wsi o wdzięcznej nazwie Niechłód. Tam też wyznaczyłam najpierw azymut swej podróży. Ponownie zagranicznej, jak przed laty – pierwszy raz poza granice województwa :D
Już po drodze nerwy wzrokowe zaatakowała aleja kwitnących kasztanowców (aha, bo mamy środek maja 2020, jakby co ;) ), a po dotarciu na miejsce, przy murze okalającym teren kościelny powitała mnie makowa feeria! Więc oczywiście obowiązkowa fotka fałefery na tym kwietnym tle z każdej strony, fotki maków z fałeferą w tle… No, teatrzyk tam uskuteczniałam generalnie, skacząc po tej skarpie jak pijana koza ;)
Zakończywszy to widowisko, nadeszła pora wziąć się na poważnie za szukanie odpowiednich drzew z widokiem na wodę – oczywiście tuż przy drodze, żeby nie porzucać motóra nie wiadomo gdzie. Nad jez. Krzyckim nic takiego się nie znalazło. Jedynie malowniczo dekomponujący grat nieznanej mi proweniencji, acz obstawiam coś włoskiego.
Podążyłam więc bez większych nadziei w stronę Boszkowa. Zagryzając zęby i powstrzymując chęć natychmiastowej ucieczki, przeturlałam się w korku wzdłuż promenady pełnej straganów, smażalni, cukrowej waty i kolorowych jarmarków… Jednym słowem – kurortowego pandemonium. Od wody oddzielały mnie cały czas ogrodzone tereny wczasowe, więc ponownie pudło. Ale rekonesans odhaczony, teraz można uciekać.
W dalszej kolejności dość obiecująco wyglądała miejscowość Olejnica, położona w przesmyku między jeziorami. Ponadto mapa wykazała obecność jakiejś wieży widokowej, dodatkowy plus. Na miejscu owszem droga przebiega tuż nad wodą, ale właśnie z tego powodu nie ma za bardzo ani gdzie się zatrzymać, ani tym bardziej rozhamaczyć. Nawet też nieszczęsnej wieży nie znalazłam, bo okazało się, że została rozebrana, bo zły stan techniczny i cośtam. Yhh, zawsze coś, wiecznie nie tak… Z tej rozpaczy kupiłam w miejscowym sklepie podrabiane delicje na pociechę (oczywiście, że tylko dla nazwy „Fiesta” ;) Obleśnie słodkie, nie polecam) i skonsumowałam nad wodą z widokiem na łódki.
Nie znaczy to jednak, że zarzuciłam misję „hamak”, o nie. Na mapie zostało jeszcze parę jezior do objechania – a nadzieja umiera ostatnia. Ruszyłam w stronę Brenna. W samej miejscowości jest całkiem przyjemnie zagospodarowana plaża, ale obok jakiś skwerek, jakiś urząd… Trochę nie tego szukam. Podjechałam na „tyły”. Droga koszmarna, ale warto. Minąwszy fajny wiatrak do nocowania, dojechałam do skupiska ośrodków wypoczynkowych. Są fryty i gofry, jest kawałek pomostu i skrawek plaży. Na plaży ślady łabędzi (postarać się nie wdeptywać). A co dla mnie najważniejsze, jest parę drzew – i to wszystko tuż przy drodze. Idealnie! Parkuję motór, wciągam szybko porcję frytek i można przystąpić do zawieszania ustrojstwa. Na pokrowcu na szczęście ktoś mądry nadrukował instrukcję wiązania supełków, żeby się to na tym drzewie utrzymało. Z człowiekiem wewnątrz nawet. Chyba udaje mi się nic nie pomylić, bo triumfalnie rozwieszony hamak utrzymuje mnie, mimo nie budzącej zaufania delikatności materiału. Sukces!
No powiem Wam, że coś pięknego, nazwijcie to jak chcecie – hygge, lagom czy jakoś bardziej swojsko… To były moje zdecydowanie najlepiej spędzone dzień-przed-urodziny od lat :D
Polecam najgoręcej!
Ach, no bym zapomniała jak zwykle – mapka:
To Passat B1 w glupiej wersji sie tak malowniczo dekomponuje ;)
One były w 2d?? Wspaniały, ja bym mu nie dała tak zgnić ;D
Były. Ale teraz muszę się zreflektować. To jednak Audi 80 B1. Technicznie to to samo ale to Audi w 2D miało dospawany kuferek a Passat był bardzie Coupe. Za design był odpowiedzianly jak zwykle – Giorgetto Giugiaro, więc z tą „włoszczyzną” to w sumie nie tak daleko. Nie dziwne – jakby Włoch auta nie narysował, to Volkswagen do dziś by nie wiedział, jak ono ma wyglądać ;)
To dokładnie ten sam model co ten:
https://www.clacr.de/Fahrzeugregister/Fahrzeug/1950/mein_audi_80_b1_typ_82
Słuszna reflektacja! Potwierdzam Audi B1 drugiej serii, po 1976 roku.
P.S. Ja też chcę hamak!
Dziękuję Panom za wyczerpujące rozwiązanie zagadki :D
Natomiast hamak to samo zdrowie i nieopisana wygoda. To rzecz niezbędna! W każdym domu i zagrodzie, na balkonie i w samochodzie, już nie wspominając o ulubionym dowolnie wybranym plenerze…
Jak zobaczyłem grata na miniaturce – pierwsza myśl Audi. Po powiększeniu trochę zwątpiłem bo jakoś słupek C niezbyt mi się z pierwszą myślą układał mimo , że felgi na 100% germańskie ale kojena myśl – Fabrykant na pewno wyjaśni sprawę – no i proszę :-D
Godna pozazdroszczenia niezawodność w rozpoznawaniu gratów ;)