Zostałam instruktorem amatorem. Nareszcie mogę kogoś bezkarnie pouczać i to na jego własne życzenie. „Jej” właściwie. Dorobiłam się „kursantki” w sposób taki, że instagramowa znajoma zdała prawo jazdy. Nieważne, za którym razem – ZDAŁA. Gratulancje ;) No i z rozmowy wyszło, że ona jest w potrzebie kogoś, kto przekaże jej parę garści doświadczenia (i nie będzie jej ojcem – wiele dziewczyn pewnie przerabiało ten sam temat ;) ), a ja nie pogardziłabym towarzystwem do wycieczek po zadupiach. Nawet na prawym fotelu samochodu – czujecie, jaka desperacja? ;P
Nie, ale tak serio, to mimo galopującego zapominalstwa, całkiem nieźle pamiętam przydatne rady z początków własnej nauki, jak również i wiedzę zdobywaną później z czasem – czemu więc nie użyć tych supermocy w słusznej sprawie? ;)
Koleżanka tworzy na insta tematyczny profil @prspctiv_, na którym gromadzi obrazki zgodnie z hasłami kluczowymi: wielka płyta, beton, socialist modernism (socmod), polski socrealizm, prl design, duchologia… I pokrewne. A z racji wejścia w posiadanie własnego pojazdu, postanowiła wdrożyć plan objechania małych miasteczek w okolicy, w poszukiwaniu nietkniętych termoizolacją (zwaną też pastelozą) bloków, nadgryzionych zębem czasu murali, gieesów i innych pamiątek po epoce – jak to starsi mówią – słusznie minionej. W to mi graj! Przyjemne z pożytecznym.
Na pierwszym spotkaniu tematem do przerobienia była trasa na działkę jej rodziców, gdzieś w Lubuskiem. Celem dodatkowym była – znana mi już wcześniej – mozaika z ułanami w Miodnicy oraz drugie tego typu dzieło – w Iłowej. Ciężko stwierdzić, co przedstawia. Na moje oko między innymi smoka wawelskiego ;)
W drugiej połowie wycieczki przejęłam stery, bo procesor świeżo upieczonej kierowniczki już prawie skwierczał od ilości przyswojonej wiedzy i drogowych wrażeń (a trzeba tu zaznaczyć, że był to bodajże jej 3. dzień z tym niebieskim hujdajem hultajem). Skierowałam więc naszą grupkę na zwiedzanie lotniska w Wiechlicach. Po drodze, dzięki czujności kursantki, trafiłyśmy jeszcze na malunki na ścianie szprotawskiego LOK-u. Na okalającym go murze dodatkowo wypatrzyła, yyy, coś jakby płaskorzeźby? Bardziej takie rysunki wyryte prętem w mokrym betonie, jak na moje oko ;) Tematyka: historyczno-militarna, oczywiście.
Pierwsze wnioski i wrażenia po jeździe były całkiem budujące – przynajmniej w moim odczuciu ;) Zaleciłam jednak zakup zielonego listka. To żaden wstyd, a znacząco poprawia komfort uczącego się jeszcze kierowcy i temperuje nieco road rage napotkanych władców dróg.
A skoro zaleciłam, to i zorganizowałam – do szkolenia podchodzę kompleksowo ;) Chociaż mało brakowało, a nie miałabym czego przynieść. Starszy asystent w Studio ECHO był żywo zainteresowany znajdującym się na poziomie jego zębów artefaktem.
Podczas drugiego spotkania byłyśmy już zatem profesjonalnie przygotowane na podbój małomiasteczkowego świata. Tym razem szukałyśmy pokemonów w Ścinawie, Wołowie, Brzegu Dolnym, Prusicach i na trasie z Rawicza do Lubina.
Co do szkolenia, to okazało się, że z lekcji na lekcję mam coraz mniej do dodania, a jazda przebiega sprawnie, przyjemnie i niemal zupełnie bezprzypałowo. Duża w tym zasługa zdroworozsądkowego podejścia mojej kursantki i odporności na namowy do przyspieszania :P Na wszystko przyjdzie pora, jak sama zaznacza. Cóż mogę rzec – kursantów też trzeba umieć sobie dobierać i w tym przypadku szczęście mi dopisało ;)
Lekcja trzecia wyszła trochę na spontanie, ale w sumie była i najdłuższa, i chyba najbardziej owocna – zarówno pod względem krajoznawczych znalezisk, jak i dystansu pokonanego samodzielnie przez adeptkę techniki jazdy. Wylądowałyśmy tym razem na początek we Wschowie, która z każdą wizytą podoba mi się coraz bardziej. Zwłaszcza jej starówka, jak żywcem wyjęta z Krakowa czy Lublina – tylko bez pierdylionów ludzi w gratisie. Właściwie ta wschowska jest, można powiedzieć, dość wyludniona. Za to bogata w rozmaite pamiątki na murach i witrynach.
Absolutnym hitem był mural z maluchem, ponownie na siedzibie LOK-u, oraz ciastkarnia zatrzymana w czasie. Lody o smaku lat 70. i wystrój w postaci firanek i wybujałego fikusa. Jak to mówi dzisiejsza młodzież: sztos! Cokolwiek to znaczy ;)
Ale to nie koniec możliwych okresów teleportacji, jakie oferuje to zacne miasto. W powietrzu, niczym babie lato, snują się poniemieckie duchy i wyglądają ze zrujnowanych zaułków, czerwonych cegieł i ścian podupadającego szpitala, przewrotnie nazwanego „Nowym”. Spośród pamiątek z tych czasów najbardziej przypadł mi do gustu napis pomocy drogowej Auto-Hilfe Hebebühne Erich Ki(?)sten oraz mój garaż marzeń, ten z zakazem parkowania.
Na koniec zlustrowałyśmy dworzec PKS i jego okolice – w końcu udało mi się złapać mijany tylko zawsze w przelocie szyld „Wszystkie błotniki świata” ;) ).
Zanim ruszyłyśmy w kierunku Góry, nie omieszkałam zaprezentować jeszcze lokalnej atrakcji w postaci pomnika byka. Dalej w którejś wiosce napotkałyśmy kolejną menażerię – dwa lwy, jak żywe. Jeden pewnie Fafik, a drugi Azor.
Niespodzianka spotkała nas w Sicinach – w oczy rzucił mi się muralek, nieduży. Oszcędzając w Banku Spółdzielczym, przeznaczasz pieniądz na miejscowe potrzeby. Spaniały. Na frontowej ścianie resztki szyldu WDT, a nieopodal na innym murze – tutejszej masarni.
Kolejny – tym razem planowany – przystanek zarządziłam w Naratowie. Powiodłam wycieczkę w chaszcze, by ukazać zachwyconym oczom przypałacową stacyjkę paliw. W sumie nie paliw, tylko samej ropy.
A dalej już skarby Góry… Mural z nieco zbyt nowoczesnym traktorem, piękny zaułek u oponiarza i nędzne pozostałości restauracji Syrena.
Skierowałyśmy się potem jeszcze ku Rawiczowi – żeby zaliczyć leśny parking (ten który odwiedziłam tranzolem) i poszukać witacza widmo (chyba już nie istnieje). Miasto ogólnie dość rozczarowujące, wszystko remontują, nie ma na czym oka zawiesić…
Stamtąd już oddałam kierownicę właścicielce perszinga i mimo zmęczenia, dzielnie dowiozła nas na bazę.
Poniżej dla kronikarskiego porządku wrzucam sobie mapki, na czerwono moje odcinki specjalne.
Mega klimaty. Poproszę o więcej :-D
Coś się jeszcze pewnie nazbiera ;)
Maluch bomba. Ta złotówka z oszczędzaniem również! Piękne zdobycze!
Łowy były wyjątkowo udane, ale będziemy dalej szukać ;)
Rewelacyjne wycieczki i artefakty! Świetne zdjęcia!!! (Zabiło mnie „klimatyzacja – świeżość”).
Ogólnie dostaję oczopląsu od oglądania Byledoprzodubloga i drżączki zwiedzalniczej. Ja też chcę do Wschowej!!!
Ja to bym mogła tam nawet zamieszkać ;) Jest wystarczająco duża, żeby były w niej niezbędne sklepy i instytucje, ale wystarczająco mała, żeby było do nich blisko. A jak czegoś zabraknie, to do większych miast też nie trzeba daleko jechać. Win-win.
Co do drżączki, to w takim razie dobrze, że tak rzadko piszę i dawkuję atrakcje, bo jeszcze bym miała Szanownego Pana na sumieniu, gdyby doszło do zwiedzalniczych palpitacji… ;)
Uprzejmie przepraszam za nieobecność, i widzę że sporo będę miał do nadrabiania, ale jak znalazł na obecną porę roku będzie. Przede wszystkim, co za zajefajny pomysł w stylu „przyjemne z pożytecznym” – Ty masz kursantkę, kursantka ma rewelacyjnego instruktora (mi też by się taki przydał teraz!), a obie realizujecie ciekawy projekt zwiedzalniczy. Mistrzowskie te pozostałości po dawnych epokach, a ten niemiecki napis to już sztos sztosów ;) W pięknym zaułku u oponiarza (ciekawe czy powstał ot tak, czy też oponiarz świadomie tak te opony poustawiał, żeby było „malowniczo”) wisi baner Kormorana – opony wprost z olsztyńskiego Stomilu, teraz już Michelinu ;) Mega, że tyle jest tych staroci naściennych jeszcze do zobaczenia, a większość to małe perełki. More, please :)
Sporo będzie do nadrabiania, jak już to sporo napiszę – kiedyś :P Z oponiarzem też miałam taką zagwozdkę – coś za ładnie to wygląda jak na przypadek ;D A u Ciebie nie zostało też trochę takich pamiątek? Czekam na rewanż ;)