Wszyscy wiedzą, że „takie dziecko: Tradycja, to się ostatnio w Gdańsku narodziło” (cytat). I mi też się takie urodziło (na szczęście tylko takie ;) ). Nowa świecka tradycja – jednego pamiętnego wypadu w sezonie. W ubiegłym była to trzydniowa – najdłuższa w mojej karierze – wycieczka dookoła województwa. W tym roku niechcący podbiłam sobie poprzeczkę wyżej. A zaczęło się niewinnie…
Z tego mojego południa Polski (choć na północy województwa) szybki wypad nad morze to nie jest takie hop-siup. Wybrałam się parę lat temu pociągiem – koszmar! Trwało to milion lat i było pełno obcych ludzi na małym metrażu wokół mnie. Ta opcja odpada więc na zawsze, razem z PKSami. Samochód? Do najbliższej nadmorskiej miejscowości jest gdzieś 350 km, co w obie strony kosztowałoby mnie minimum 220 zł. Zakładając optymistyczną wersję, że jadę ekspresówką ekonomicznie i zgodnie z przepisami, i nigdzie się nie kręcę. Ehe, jasne… Nierealne, odpada, za drogo :P Opcje typu rower, bla bla car czy też piesza pielgrzymka ubliżają w ogóle postępowi cywilizacyjnemu, więc nie mówmy o tym.
Przede wszystkim jednak chodziła za mną od jakiegoś czasu kwestia i pytanie, czy dałabym radę dojechać taki kawał od domu motocyklem? Czy moje plecy wytrzymają? Czy nie znudzi mi się po 200 km? Czy nie stwierdzę, że za daleko i chcę już do moich piesków z powrotem? Tyle niewiadomych… A jednocześnie studenckie życiowe motta w stylu: „kto da radę, jak nie ja”, „trza być twardy słowian, a nie miętka nindża” czy też „życie bez przygód jest głupie” są mi nadal bliskie. Więc gdy objawił się wolny weekend bez konkretnych planów, to nie zastanawiałam się długo. Jakieś 0.1783 sekundy. Pozostało pytanie, którą hondą? Mała już sprawdzona w boju, ponad 500 km jednego dnia i dupa nie odpadła, no ale na eskę (S3, bo to nią planowałam się teleportować) się nie nadaje… Zdechnę z nudów. VFRa lepsza. Tylko że mamy jakby lato, nieprawdaż, a ona jest jakby piekarnikiem na kółkach… No ale tertium non datur. Trudno, bierę tę szybką.
Druga rzecz, którą chciałam odhaczyć przy okazji wizyty nad morzem, to pomysł objechania Zalewu Szczecińskiego dookoła i zajrzenia na niemieckie plaże, bo podobno nasze ładniejsze (mniejsza o logikę tego pomysłu :P).
A trzecia – musiałam kupić bransoletkę z bursztynkami :P Bo poprzednia – suwenir z Ustki – zgubiła mi się tydzień po powrocie i dotąd nie odnalazła.
Początkowo obrałam strategię ostrożną – że wyjadę raniutko w sobotę, przed upałami, w ciągu dnia posiedzę na plaży, przeczekując skwar, kimnę w hamaku gdzieś na dziko albo na jakiejś wieży widokowej i wrócę w niedzielę. Gdy jednak zaczęłam myśleć nad tą opcją noclegu, gdy zdałam sobie sprawę, że oprócz małej paczuszki hamakowej, musiałabym wziąć śpiwór, poduszeczkę :P, że nie mam przecież moskitiery… To pomysł spania poza domem przestał mi się podobać.
A co by było zatem, gdyby tak za jednym zamachem? No to by było, że razem z Zalewem to jakieś jedynie 900 km. Aaale większość eską, więc szybko zleci… ;) Przekonana własną nieskomplikowaną argumentacją, przyklepałam ów skorygowany plan, z zastrzeżeniem, że w każdej chwili mogę zawrócić. Nic na siłę. Z nikim się nie umawiam, opłacony nocleg nie przepadnie, hulaj dusza. Uprzedzając fakty – tak, macie rację, to nie był dobry plan :P
Spakowałam się grzecznie poprzedniego wieczoru – oczywiście już w zaawansowanym reisefieber, nie mogąc zasnąć. Pobudka 5.30, choć wydawało się to niemożliwe. O 7.00 motór był odpalony i gotów do drogi.
Miły chłód poranka nie towarzyszył mi długo. Już na pierwszym tankowaniu w Świebodzinie (spalanie wyszło 5,37 l/100 km, ale chyba wcześniej nie wlałam pod korek, więc obliczenia są przekłamane) zaczęło dokuczać ciepełko. Spytacie, po co tankować po 100 km, mając 20-litrowy bak? Nooo, bo można np. nie wiedzieć, że ma taką pojemność i ile jest rezerwy :P Albo można ruszać z niepełnym, też… A w ogóle, to wskazówka kłamie i pokazuje prawie rezerwę, jak pół baku jest. Weszło bowiem niecałe 10 litrów i o to ta cała afera…
No więc pierwsze koty za płoty, jedziemy dalej. Przystanek kolejny – Gorzów Wielkopolski. Sławetna 1/2 podwójnej stolicy województwa lubuskiego. Ale ja nie w tej sprawie… Interesował mnie tu tylko i wyłącznie pomnik Edwarda Jancarza, czyli jeden z punktów na mojej mapie pomników motocyklowych. Pan żużlowiec został ukazany z maszyną i podobno to pierwsza na świecie figura dotycząca tego sportu. Teraz mam na mapie głównie takie pomniki, ale nie narzekam, lepsze żużlowe niż żadne ;)
Postawili go akurat przy miłym skwerku z ławkami. W pobliżu zainstalowała się też budka piekarni, więc zjadłam śniadanie z widokiem na Jancarza trwalszego niż ze spiżu oraz na remont torowiska tramwajowego. Zaczepił mnie rozmową jakiś pan z pieskiem, ja zaczepiłam mu pieska, remis. Uznałam, że póki co jest spoko, więc można jechać dalej, może nawet dotrę nad ten Bałtyk. Powrotem będę martwić się później :P
Drugie tankowanie wypadało w Szczecinie (4,86 l/100 km). Ależ się jarałam – to już prawie nadmorze! Ale najpierw należało zmierzyć się z… *tu wchodzą werble potęgujące nastrój grozy, w tle błyskawice* …kolejką do zjazdu z eski. Zjazdu będącego jedyną opcją dalszej drogi, bo S3 przechodzi tu w jakąś autostradową obwodnicę i dopiero stamtąd zjeżdża się do miasta. No i ów korek zaczął się już na esce. Jak teraz liczę, to miał ok. 7 km. Nie wiem jak inne VFRy, ale moja odsmaża tyłek i nogi, gdy nie jedzie, więc nie ma opcji stania w jakiejkolwiek kolejce. Należało przejść w tryb lane filtering. Wiadomo, że „loud pipes save lives”, ale są też pomocne przy sygnalizowaniu swojej obecności w korku. Fafarafa jest przy tym wyjątkowo kulturalna na niskich obrotach, zaś po lekkim, zaznaczam lekkim, ich zwiększeniu nie jest buracko głośna – tyle akurat, żeby współkierowcy nie dostali zawału, gdy ich mijam, ale wiedzieli, że coś jedzie. Z taką przynajmniej nadzieją i świadomością żyję ;) Udało się więc w trudzie, znoju i już upale (było po 11.00) przedostać między pojazdami bliżej centrum. A tam kolejny korek. Level wyżej, teraz omijanie torowiskiem, po betonowych płytach i kostce brukowej na zmianę. Miałam nadzieję, że w tej rozgrywce nie spotkam ostatecznego bossa :P Na szczęście centrum się skończyło, a wraz z nim nieprzejezdność – nagle trzypasmowa jezdnia zrobiła się pusta, cały ruch skręcił na jakiś tam most. Ja skierowałam się dalej prosto, do dzielnicy stoczniowo-portowej, docelowo przez Police do Nowego Warpna.
A po co do Nowego Warpna? Oczywiście dlatego, że stoi tam pomnik leszcza :P I się kręci. W sensie – obracać go można. Nigdzie indziej nie ma czegoś takiego (chyba), więc nie miałam wyjścia, musiałam tam pojechać ;) A leszcz wylądował na cokole chyba z tego powodu, że jest w herbie miejscowości czy jakoś tak. Ponadto jest tu też inny nietypowy pomnik, bo wystawiony „mamusiom”. Chyba przez współmamusie z klubu wzajemnej adoracji, jak znam życie. Mężczyźni postawiliby „matkom”. Oraz – ale to już przy pieszym deptaku, więc tam nie dotarłam – pomnik rybaka, całkiem udany. No a poza wszystkim, jest to miejscowość na końcu drogi, a ja lubię takie ślepe zaułki.
Koło pomnika ryby jest przyjemny drewniany trotuar ponad szuwarami, który prowadzi do wieżyczki widokowej. Aktualnie niedostępnej dla koronaturystów. Podobnie jak szalet miejski. Dobrze, że Zalewu nie zamknęli na cztery spusty – na pobliską plażę ciągnęły tłumy.
Po szybkim drugim śniadaniu trzeba było podjąć męską decyzję. Zmierzać nad polskie czy niemieckie morze? Nad polskie trzeba by nadrzucić i cofnąć się do Szczecina. Nie za bardzo mi się to uśmiechało. Nad niemieckie też droga daleka. Zaczęłam sobie pluć w brodę, że wymyśliłam ten Zalew, ale w takim punkcie już nie było odwrotu – i tak prędko nie dotrę na jakąkolwiek bałtycką plażę, i tak… Dochodziła 13.00. Trzeba się ruszyć w obojętne którą stronę – jedźmy zatem w nieznane. Czyli na początek z powrotem po własnych śladach.
Droga z Nowego Warpna ku granicy jest wprost stworzona do przejażdżek motocyklem (albo moplikami – minęłam popasającą przy drodze grupkę simsoniarzy schwalbistów, zapewne niemieckojęzyczną). Nie, nie ma tam tysiąca serpentyn do schodzenia na kolano. Jest idealna dla takich kwadraciarzy jak ja. Żeby się pobujać lekko na boki, bez wachlowania biegami, bez nadmiernego używania hamulców – ot, takie łuczki, które idzie ogarnąć samym gazem. W przypływie dzikości ewentualnie lekką redukcją ;)
Jedzie się tam generalnie cały czas przez puszczę, bodajże Wkrzańską, przyjemnym równym asfaltem, wciąż w lesie mija się granicę i dojechawszy do pierwszej germańskiej wioski (Hintersee), staje się na rozdrożu. Można w lewo albo w prawo, obojętne – obie drogi łukiem omijają jakiś rezerwat mokradeł. Na moje oko bardziej obiecująca wydawała się prawa odnoga. Efekt był taki, że wyjeżdżając spomiędzy ostatnich domów, w pełnym pędzie wpadłam na krzywy, prehistoryczny brukowany dukt z poboczem dodatkowo wysypanym tłuczniem. Oj, posypały się joby na poczet tutejszych drogowców niczym te kamyczki spod kół… Starając się siegnąć gdzie wzrok nie sięga, poza horyzont, oceniłam, że dalsza droga nie rokuje dobrze. Lepiej zawrócić. A co, jeśli w drugą stronę jest to samo? Kaplica, trzeba będzie z podkulonym ogonem wracać do ojczyzny. Może małą hondką bym się przetelepała po tej parodii nawierzchni, ale VFRą się na takie coś nie pisałam. Pełna obaw mijałam opłotki wsi na drugim jej końcu, ale asfalt się nie skończył i wiódł dalej wzdłuż sielskich pól, pastwisk oraz poligonu. „Uwaga na wyskakujące czołgi” ;) Tak w wolnym tłumaczeniu odczytałam mijany znak drogowy z wymalowanym tankiem.
No więc jadę sobie, jadę – uważając na czołgi – mijam jedną miejscowość, drugą, gdy wtem! A cóż to jest, u licha?? W przydomowym ogródku zamiast gipsowego krasnala, wywindowany na metalowym drągu, zamieszkuje… No właśnie kto? Jakiś postapokaliptyczny królik, w dodatku ujeżdżający przepołowione EMW R35, jak mniemam. No tego już nie mogłam przepuścić – mimo upału, zawrotka i postój przy tym kuriozum.
Wspaniała dbałość o szczegóły i realizm, trzeba przyznać. Stety albo niestety, nie spotkałam tam ani żywego ducha, ale w sumie i tak niewiele bym się dowiedziała, zważywszy, że moja znajomość języka najeźdźcy kończy się na paru zwrotach grzecznościowych (o ile można je tak nazwać, skoro brzmią jak co najmniej groźby karalne) i kilku terminach mechanicznych.
Po chwili odpoczynku w tym przemiłym towarzystwie ruszyłam w dalszą drogę, starając się rozpoznawać nazwy kolejnych miejscowości na drogowskazach i beztrosko ignorując jakieś tabliczki, że „umleitung” (whatever) :P W typowym zatem dla siebie stylu pn. „więcej szczęścia niż rozumu” trafiłam, o dziwo, gdzie trzeba. Z ciekawszych rzeczy to tylko we Wkroujściu (niemiecka nazwa niewymawialna) zabłądziłam na ładną starówkę. Również Anklam, choć z perspektywy obwodnicy, sprawiało miłe wrażenie. Reszta zaskakująco nijaka. Pejzaży brak.
No i teraz nadeszła pora na kolejną męską decyzję – jechać nad to niemieckie morze? Czy najkrótszą drogą szybko do Świnoujścia? Zostając jeszcze w Niemcowni, mogłabym zwiedzić Zinnowitz, jedno z trzech najstarszych uzdrowisk na Uznamie, z tą ich śmieszną „zatapialną” gondolą przy molo… Potem przejechać się wzdłuż wybrzeża, może zajrzeć na jakąś psią plażę (hundestrand). Tak, to wszystko piękne plany i byłyby realne, gdyby nie to, że decyzja już zapadła niezależnie od moich wcześniejszych pomysłów. No bo tutaj ani obiadu nie zjem za eura, ani pamiątek za bardzo nie kupię… A w brzuchu już burczy, ja sama dawno ugotowana, obsmażona i podduszona… Wybrałam krótszą opcję. I to był jednak błąd.
To, co na mapce tu obok zaznaczyłam takim brzoskwiniowym kolorem, to zwykła droga, taka jakby wojewódzka. Jednojezdniowa, raczej wąska, bez wyasfaltowanych poboczy. I caaaaluteńka zakorkowana. A wszyscy na niemieckich tablicach. Na jaką cholerę oni do nas jadą (stoją)? Dziwni jacyś. Natomiast powodem zatwardzenia na drodze był, zdaje się, most na Uznam (Usedom). Częściowo zwodzony. Czyli zamykany i otwierany dla ruchu. No dobra, ale most minęłam, a korek ciągnie się dalej. Co tym razem?? Traktory, meleksy, nawet – do stu piorunów – dorożka! Aha, i uciekający osioł (prowadzony już z powrotem). Naprawdę, nie wymyśliłam tego :P Mhm, to se szybki powrót wybrałam…
Było źle. Wszystko nie tak. Acz nie najgorzej jak być mogło, bo jednak jechałam. Powtarzając w myślach mantrę „zmieścimy się wszyscy”, kiedy z przeciwka nic nie jechało albo jechało tylko trochę, po prostu powoli wyprzedzałam korek. Niezależnie od znaków poziomych, pionowych i tego, co o mnie myśleli praworządni Niemcy. Zdechłabym tam stojąc. Sorry. Entschuldigung. A bardzo szkoda, bo gdyby droga była mniej zapchana, to wokół naprawdę było co oglądać i zwiedzać… Nieczynny podnoszony most (Hubbrücke Karnin), muzeum traktorów (Traktoren Welt Usedom), jakieś inne zabytki lub po prostu widokowe miejsca… Czy wreszcie przed samą granicą – torfowiskowe, zamulone jezioro z mega malowniczym zatopionym lasem. Woda po obu stronach i droga środkiem, jakąś groblą czy czymś… Piękny finał koszmaru.
Kompletnie wypluta wtoczyłam się do Świnoujścia. Krainy 44 wysp i jedynie dwóch promów, z czego ten w centrum tylko do użytku mieszkańców. Zamiejscowi won na podmiejski. Ale to za chwilę… Najpierw postanowiłam spróbować szczęścia i na widok tabliczki „Dzielnica nadmorska” skręciłam we wskazanym kierunku, mając nadzieję na trzy pieczenie przy jednym ogniu: zameldowanie się na plaży, zakup bransoletki i smażonej ryby. Owszem, udało się dojechać do samego deptaka, ale oferta straganów nie była jakaś fantastyczna; ludzi kupa, więc strach zostawiać motór samopas, nawet przypięty (we wszelkich kurortach, Karpaczach itp. motocykle giną na potęgę); i żadnej sensownej smażalni w zasięgu wzroku… Spojrzałam więc tylko tęsknie w stronę przejść na plażę, za którymi już-już prawie widać było morze… i jednokierunkowymi uliczkami wycofałam się do miasta. Szybki przegląd okolicznych smażalni nie podsunął mi żadnego sensownego adresu, więc udałam się na prom. Oczywiście najpierw ten bliżej, sprawdzić, czy aby na pewno tylko dla świnoujścian. Na pewno :P Ledwo żywa dojechałam do tego właściwego, ustawiłam się grzecznie w kolejce i chciałam skorzystać z kawałka cienia. Mhm… Założyłam kask z powrotem jeszcze szybciej niż go ściągnęłam. Tyle komarów, co Niemców na drodze do granicy. Równie wściekłych. Cholerny świat… Na szczęście postój nie trwał długo, a na promie zmieścili się wszyscy chętni, ze mną włącznie.
I pożeglowaliśmy (umówmy się, że „popromowaliśmy” brzmi niezbyt… ;) ). Podczas owego krótkiego rejsu zastanawiałam się co dalej. Pomijając, że już nie miałam siły właściwie na nic, to jednak należało się przynajmniej sturlać z tego promu na stały ląd. Tak na początek… No, a potem miałam do wyboru: zwiedzać portowo-magazynową część Świnoujścia; jakieś bunkry; latarnię morską (najwyższą na polskim wybrzeżu)… W innych okolicznościach nie zastanawiałabym się pół sekundy nad wyborem tego kierunku, ale tym razem wygrał głód. Skręciłam w przeciwną stronę, na widoczny z promu most i wylądowałam na wyspie Karsibór. Moim celem była karczma rybna Rybaczówka. Normalnie uznałabym, że tam gdzie jest obsługa kelnerska, to za wysokie progi, ale dobre opinie w necie i sprofilowanie na rybność były aż nadto wystarczającą zachętą. Jak szaleć, to szaleć.
A teraz czas na anegdotkę: rozkulbaczyłam się ze wszystkiego przy stoliku, na jednym krześle usiadły torby, na drugim kask i kurtka, na trzecim ja. Zaczepiłam przechodzącego kelnera o menu, a onże, wręczając mi kartę, nawet nie tyle spytał, co stwierdził, że zostawi jeszcze dwie kolejne. Podziękowałam, wyjaśniając, że cały ten majdan jest jednoosobowy :P Nigdy nie uważałam się za kogoś, o kim można powiedzieć „wszędzie jej pełno”, a tu jednak, w pewnym sensie… ;)
Strawa w postaci chłodnika i dorsza okazała się wcale nie jakoś powalająco droga, a tym bardziej, że naprawdę najadłam się tą porcją i było pyszka. W gratisie jest tu – podobnie jak w Browarze Miedzianka – taras i ogród zimowy z widokiem, więc można konsumować spoglądając na szum fal i ptaków śpiew, a w drugim gratisie jest również widokowa, ale wieżyczka. Można sobie z góry popatrzeć na trzciny, bardzo relaksujące, polecam.
Z dalszych karsiborskich atrakcji miałam nadzieję zobaczyć zabytkowe chaty rybackie kryte strzechą (o których informował mnie opis na „pleckach” mapy), ale była to z góry przegrana sprawa, gdyż teraz doszukałam się informacji, że chata była jedna i już jej nie ma, bo 10 lat temu burza ją zmiotła. Nie dziwne więc, że jej nie znalazłam. Za to przy końcu zabudowań i utwardzonej, acz dziurawej drogi trafiłam na ministacyjkę paliw w postaci jednego dystrybutora. Dobre i to ;) Natomiast na początku miejscowości witają nas takie atrakcje jak artystyczny druciany płot w mewy (z dedykacją dla instagramowicza kratki_furtki_płotki) oraz dawny basen U-bootów. Można sobie też odwiedzić pomnik pilotów RAF zbudowany ze szczątków samolotu.
Odpoczęta i najedzona mogłam ruszać dalej. Najwyższa pora, bo było już, ekhem… po 18.00! No to się wyplażuję za wszystkie czasy, rzeczywiście. Brawo. Oszukańcza rezerwa znowu zaczęła straszyć, więc jeszcze szybkie tankowanie (4,56 l/100 km) i wturlałam się nareszcie do Międzyzdrojów. Gdyby chodziło o samą plażę, to pewnie poszukałabym jakiegoś bardziej zadupia, no ale przecież ta bransoletka! :P Ale first things first… Najpierw trzeba gdzieś przycumować motórem. Parking strzeżony jakiś nawet się znalazł, ale daleko od plaży. Ale blisko niej są przecież ośrodki – no to wbiłam do pierwszego z brzegu, zapytałam co i jak, do której można się wydostać, bo ja tylko na chwilę… No i załatwione. Kosztowało mnie to szczęście 20 zł za cały dzień, czyli 2-3 godziny w moim przypadku, no ale dobra. Wymusiłam jeszcze na recepcjoniście, żeby dał mi się gdzieś przebrać ze skafandra w strój bardziej plażowy i żeby przechował cały ten tobołkowy pierdolnik – i w końcu! Uroczyście ruszyłam ku Bałtykowi.
To mój ulubiony moment bycia nad morzem. Przejście przez wydmę, gdy szum morza wreszcie łączy się z jego widokiem.
Na plaży już nie było tłumów, ale nadal dość tłoczno, więc powstrzymałam się przed radosnym galopem ku falom – chociaż w sumie kto by mi zabronił? ;) – tylko szeroki banan na gębie nie dał się ukryć. No i dobrze! Mimo wszystko, mimo licznych kłód rzucanych samej sobie pod nogi, w końcu tu jestem, udało się! Nawet już stojąc w wodzie, nie dowierzałam. Cudowna chwila, szkoda tylko, że tak późno… :P No ale carpie diem, a raczej jego resztki, więc niezwłocznie ruszyłam wzdłuż brzegu ku centrum komerchy. Kilkanaście butików później (nawet nie straganów – heloł, w końcu to Międzyzdroje, a nie jakieś Koziegłowy :P Nigdy nie byłam w Koziegłowach, jakby co, to sorry ;) ), mogłam triumfalnie wrócić na plażę z nie jedną, lecz dwiema pamiątkowymi bransoletkami. Pełen sukces.
No, to teraz miałam spokojnie godzinkę na kontemplację i relaks. Po gorącym dniu chłodny piasek był nawet dość miłą odmianą. A propos chłodu – mając w pamięci klasycznie zimne morze, gdy byłam tu poprzednim razem, teraz nawet nie nastawiałam się na pływanie. Znów błąd. Woda była cieplutka! Niby wtedy byłam pod koniec sierpnia, teraz zaś w środku wakacji, a jednak różnica kolosalna. A mogłam wziąć materacyk…
Pozostało mi więc klapnięcie na ręczniku i obczajanie spacerujących suczek (i piesków ;) ), niestety żadnych foczek (stety dla nich). Przed nadchodzącym wysiłkiem powrotnym dobrze było też wyprostować chwilę plecy na płaskim, z nadzieją, że nie będzie się to wiązało z zapaleniem nerek. No i czas minął. Też w sumie nie kusiło mnie szczególnie, żeby siedzieć dalej, bo zimny wiatr dość skutecznie zniechęcał. Ale nie powiem – napiłby się człowiek piwka, przespał i posiedział jeszcze jutro… Trzeba jednak było wziąć ten hamak. I materacyk :P
Zanim się wygramoliłam z parkingu, słońce całkiem już zaszło, więc w drogę ruszyłam po ciemku. Zwiedzanie Wolina zatem odpadło, podobnie jak paru innych okolicznych atrakcji (z Jeziorem Czajczym na czele – lubię odwiedzać takie swoje „imienne” miejsca). Ale to się jeszcze nadrobi… Następnym razem – już nie mogę się doczekać ;)
Droga powrotna… Nie miałam co do niej szczególnych obaw, zważywszy jak ładnie mi poszło w drugą (pierwszą) stronę. Ale nie wzięłam jednego pod uwagę (jak zwykle, źle podstawiłam do wzoru…) – że mam za sobą paręnaście godzin w siodle. Czy tam na nogach. I że już by się chciało do łóżeczka. Że w tę stronę nie pomaga adrenalina, lecz przeszkadza melatonina. Ale ostatnio jestem zaprawiona w bojach z tą drugą, gdy co tydzień w nocy trzeba rozwieźć gazety, więc wiedziałam, jak to rozegrać – zwiedziłam mianowicie chyba wszystkie MOP-y po drodze :P Z nosem na kierownicy wtaczałam się na każdy, by chwilę odpocząć, wyciągnąć się na ławce, po czym ruszałam dalej jak nowo narodzona. Ów stan trwał tak może z 10 minut albo mniej, po czym znowu wygrywało zmęczenie i tak do następnego parkingu. Droga zajęła mi więc ponad 5 godzin, podczas gdy normalnie powinna coś koło 3. Fakt, jeszcze tankowałam w Gorzowie (4,63 l/100 km), co samo w sobie zajęło z pół godziny i 10 km dodatkowej jazdy.
Tym sposobem, po 20 godzinach – około 3 w nocy – dotoczyłam się do garażu, przejechawszy 892 kilometry. To nie był dobry plan. Ale było warto ;)
O Hesusmaria!- jak mawiają Hiszpanie. Ja bym nie dał rady. 5 godzin powrotu na moturze…
Też tam chcę! U booty, twierdze i niemczyzna.
Strasznie podoba mi się stacja benzynowa o jednym dystrybutorze. Ostatnio widziałem taką na Ukrainie.
Gratulacje za piękną wycieczkę! Czuję się zainspirowany.
5 godzin, pamiętajmy, z wieloooma przerwami ;) Może gdyby motór był wygodniejszy, to obyłoby się bez postojów (albo lepiej by mi się na nim zasypiało :P)… Co do dawania rady, to też tak myślałam, ale potwierdza się, że ludzie są, z przeproszeniem, jak karaluchy – wytrzymają więcej niż się wydaje. Plus wiele zależy od motywacji, a łóżko i własna poduszka, i kołderka są bardzo, bardzo motywujące :D
Dziękuję, zainspirowanie to dla mnie zawsze największa nagroda! I taki mam poniekąd niecny plan, żeby zachęcać do turystycznych przygód mniejszych i większych.
Za ten wjazd na teren Meklemburgii to można teraz oberwać całkiem spory mandat. Lekko ryzykowne :P
Ups, dobrze wiedzieć, że w ogóle były jakieś obostrzenia :P Na granicy nikogo, ani pół informacji, to se wjechałam ;) I można w sumie uznać, że byłam tylko tranzytem…
Meklemburgia wprowadziła (i nadal trzyma) zakaz wjazdu krótkoterminowego na swój teren. Z tego co kojarzę, to dotyczyło to również tranzytu i to zarówno dla Niemców, jak i innych. Dopiero nocując można było tam przebywać legalnie.
No cóż, głupi ma szczęście, jak widać ;) Nauczka na zaś. Jak otworzyli nasze i cudze granice, to uznałam, że już po temacie ;)
No po prostu ELW. Epicka Letnia Wyprawa :P Fajnie, że w tym „gorącym” okresie pandemicznym udało się zobaczyć sąsiedni kraj i wrócić stamtąd w stanie nienaruszonym, ale i tak kilka przygód było – tak, chodzi mi o ten zator jezdny :) Współczuję stania tam w pełnym ekwipunku i upale, ale ale, tym większy był pewnie fun gdy w końcu udało się dojechać nad nasz piękny, ciepły Bałtyk :) Szkoda tylko, że dłużej tam nie poczilowałaś, bo należało się jak psu głaskanie. Cały i zdrowy powrót także na propsie, mimo trudów dnia minionego :)
Tak, jak na pandemię, to całkiem epicko ;D Dziękuję za wytrwałą lekturę i niezawodny komentarz :))