Wokół Ostrzycy krążyłam już parę lat. Dorastając z widokiem na Ślężę (jedyną dominantę krajobrazową w płaskiej okolicy Wrocławia), szybko poczułam sympatię również do tej samotnej góry. Ta jednostronna relacja zacieśniła się niewątpliwie po tym, gdy charakterystyczny, spiczasty pagór pomógł mi wygrać lot balonem.
Pogórze Kaczawskie coraz bardziej więc intrygowało, kilkukrotnie wybrałam się w teren, obadać drogi i miejsca. Nie wymagało to szczególnej zachęty, bo tereny na południe od Złotoryi to istna bajka. Ale jednak Ostrzyca cały czas pozostawała na uboczu, jako ładny pejzaż i odległy punkt na horyzoncie – bo chyba nigdy nie uda mi się pogodzić nałogu motocyklowego z górołajzostwem, więc albo, albo. A gdy ciepło, to wiadomo – raczej motór na wycieczkę niż auto – więc większe zwiedzanie odpadało i tak kolejny sezon zleciał. W końcu jednak, jak przepowiedział Ned Stark, nadeszła zima…
Po przygnębiającym końcoworocznym czasie wesołoświąteczności, krótkich dni i finalnie – awarii w sierrze… z ulgą nastał styczeń. Dnia drugiego nowego roku auto zostało naprawione i postanowiłam to wszystko uczcić ucieczką. Wycieczką. Wyjazdem dla zresetowania głowy. Weekendem z dala. A więc też w bezpiecznej, czyli możliwie dużej odległości od zimowych kurortów, narciarzy, obleganych atrakcji… Nie trzeba było długiego namysłu, by znaleźć adekwatny do tego cel – Ostrzyca, jako geologiczna ciekawostka, poleca się w sezonie bezlistnym i bezśnieżnym. I bezludnym (bo wszyscy na stokach, szukają śniegu).
Chodzenie jednak uważam za czynność uprzykrzoną i niekonieczną, z wyłączeniem tego z psami lub owego po górach. Postanowiłam więc połączyć te dwa przyjemne aspekty i nie pytając psów o zdanie, porwać je na tę wyprawę w nieznane. Pomysł o tyle karkołomny, że Fiesta od zawsze (tj. odkąd była małą świnką morską – albo czymś bardzo podobnym) źle znosiła jazdę, nabierając zielonych kolorów na twarzy jeszcze przed opuszczeniem miasta (a mieszkamy w małym mieście) i zamiast psem podróżowym okazała się raczej podwórzowym, z upodobaniem spędzając całe dnie na swym osobistym fotelu przed domem. Zaś kilkumiesięczna Inka, wg poprzednich właścicieli, podobno miała przychylne zdanie o przemieszczaniu się samochodem, ale nie dane mi było tego wcześniej sprawdzić – na tę chwilę skupiałam się raczej na okiełznaniu i zsynchronizowaniu tych dwóch kałamarnic tak, żeby dało się z nimi wyjść na spacer, nie kończąc samej jako owinięty smyczami kokon. Podsumowując – prawdopodobieństwo psich torsji w tej niedalekiej przecież podróży wynosiło więcej niż „zapewne tak”. Czyli postanowione – jedziemy ;)
Przyznaję się bez bicia, że cała eskapada nie wzięła się znikąd, lecz z wyszukiwania w internecie haseł typu „podróże z psem”, „doginclusive, „pies na urlopie” itp. ;) No więc na tym etapie pozostawała jeszcze jedna kwestia do rozwiązania – znalezienie noclegu, który przyjmie na jedną noc jednego człowieka i dwa ubłocone kocmołuchy. I najlepiej nie za miliony monet. Po przejrzeniu portali z tzw. „psiolubnymi” noclegami, sprawa nie wyglądała obiecująco. Owszem, warunki dla futrzastych nieraz fantastyczne, ale najczęściej na zasadzie: wynajmij cały domek dla 12 osób z dowolną liczbą psów na co najmniej tydzień. Aha, i przyjmujemy tylko psy dobrze wychowane. Mhm, taaa… Równie dobrze mogłabym oglądać oferty wycieczek na Seszele. Za wysokie progi, misiu kolorowy… Wróciłam więc do starego sprawdzonego sposobu i otworzyłam mapy Googla. No i jedziemy w kółeczko, gdzie w okolicach Ostrzycy są jakieś agroturystyki normalne, dla normalnych ludzi. Jak coś będzie dobrze rokować, to spytam, czy można z psami i tyle. Po kliknięciu paru punktów, kursor zawisł nad kolejnym o dość obiecującej nazwie „U Czarta”. Otworzyła się znajoma strona – byłam tu już kiedyś, przy okazji czytania o Rajdzie Bobrowym. Bo otóż właściciel jest jego organizatorem. No ładnie… Napisałam, zapytałam. Tak, można, sierściuchy dozwolone. No, i to ja rozumiem, a nie jakieś domki na całe turnusy… ;)
Wyruszyłyśmy zatem. Jak zwykle z opóźnieniem, jak zwykle w lekkiej dezorganizacji, ale te małe flądry miały tyle bagaży, że no litości… Posłanka, kocyki, zabawki, jedzenie… Ja się zdołałam zapakować w pół plecaka i koszyk (z aprowizacją). No ale dobra… Szybciutko eską i kawałek autostradą odskoczyłyśmy od domu i dotarłyśmy do Złotoryi. Na jej widok Ince zrobiło się niedobrze, ale może to zbieg okoliczności :P W każdym razie żaden fordowski welur nie ucierpiał, za to pościelony na nim koc – owszem. Zaraz za miastem więc przymusowy postój na przewietrzenie psa i czynności porządkowe. A do celu już tak niedaleko…
Daleko niedaleko, w kolejnych paru wsiach na krzyż i tak udało mi się źle skręcić. Dzięki temu jednak zwiedziłyśmy jeszcze znienacka Twardocice – niepozorną wieś z absolutnie wyjątkową historią. I legendą… Związana jest ze szwenkfeldystami i mówi o tym, jak to diabeł pozbierał ich wszystkich z okolic Legnicy i taszczył do piekła w worze, ale gamoń był i zahaczył o szpiczastą Ostrzycę. Wór się rozdarł, a jego „heretycka” zawartość rozsypała się u podnóża góry. Opowiastka ta ma swój finał w… Stanach Zjednoczonych, a jedyny jej ślad w Twardocicach to pomnik ufundowany przez amerykańskich potomków.
Potężna ruina kościoła też jest z nimi z automatu łączona, ale o ile mi wiadomo (a jest to wiedza pobieżna), szwenkfeldyści nie uznawali świątyń w takiej formie, więc ruina została po szeroko pojętych ewangelikach, a właściwie katolikach, bo to oni najsampierw zbudowali. Kolejnym często spotykanym błędem jest stawianie znaku równości pomiędzy określeniami kościół ucieczkowy i graniczny. A nie jest to to samo. Albo tłumaczenie, że „ucieczkowy, bo ewangelicy do niego uciekali przed prześladowaniami” i „ucieczkowy-graniczny, bo uciekali do niego za granicę” :P Otóż nie. Uciekali katolicy. Z niego. Tak to rozumiem, choć mogę się mylić…
A w ogóle, gdy tak przy każdym wpisie przedzieram się przez tzw. blogosferę i różne samozwańcze źródła „faktów”, to po prostu gorzej niż jak w głuchy telefon… Powtarzanie błędów, żadnej weryfikacji jakichś tez… Głowa puchnie.
Na tym etapie ponowne zgubienie się byłoby wyjątkową sztuką, bo Ostrzycę widać już jak na dłoni, a czasem jak na celowniku. Więc jadymy – zum Spitzberg! Tak właśnie głosi dawny drogowskaz typu mural na jednej z ruin w Proboszczowie. Dla pewności – obok jest tabliczka w aktualnie ojczystym języku. Wskazują one jeden z kilku możliwych szlaków na szczyt (a są to: zielony – fragment Szlaku Zamków Piastowskich – i żółty – fragment Szlaku Wygasłych Wulkanów). Ten tutaj jest najlepiej dostępny dla zmotoryzowanych. Poniekąd… Gdy bowiem kończy się asfalt, zaczyna się ładna aleja lipowa oraz wyboje. Właściciele niskich prześwitów niech sobie darują. Ale jak się jest takim Typowym Januszem jak ja, to wiadomo, że trzeba podjechać jak najbliżej, coby się nie nachodzić :P Dla takich indywiduów zorganizowano dwa parkingi. Pierwszy można ominąć, bo do drugiego jeszcze kawałek, nie opłaca się dreptać ;) Przy tym drugim jest ponadto o tyle ciekawiej, że ogarnięto tu zakątek piknikowy w postaci wielkiej wiaty, miejsca na ognisko i tablic dydaktycznych. Profesjonalnie.
W tym miejscu podróżnicza męka piesków dobiegła końca (chwilowo) i wyruszyłyśmy zdobywać góry. Pagór ten, znaczy. Turystyka piesza z dwoma posokowcami – niuchaczami wygląda mniej więcej tak jak każdy spacer. Idźmy-idźmy-ciągnąć-ciągnąć-ciągnąć-stój, bo wącham!-ciągnąć-ciągnąć… itd. Na obcym terenie tym bardziej, bo WSZYSTKIE zapachy są nowe i ciekawe, i jest ich DUŻO. Zrobienie jakiejkolwiek ładnej fotki tych knurów na tle czegoś to wyczyn karkołomny i nadgarstkoskrętny, co najmniej. Przewidując to chyba swoim szóstym zmysłem, nie brałam nawet aparatu, zamierzając posiłkować się jedynie telefonem. Jak reset, to reset – od jakichkolwiek czynności wymagających wysiłku umysłowego. Wyjazd typu psychiczny szabas.
(strategicznie objęte pozycje, by samemu przejść suchą łapą, a kto został na środku, niech sobie człapie przez błoto ;P)
Spacer pod górkę nie trwał długo i dotarłyśmy do osławionych bazaltowych schodów. Bazanitowych konkretnie. Chyba coś koło 400 ich tam jest. Pomijając malowniczość samej owej konstrukcji, to natura i tak dodała tu swoje trzy grosze i wszystko, co kamienne – w tym unikalne bazaltowe gołoborze – jest bardzo nastrojowo omszone i podsypane bukowymi listkami. Coś pięknego. Dodając do tego nagość styczniowego drzewostanu i niebo o dość pochmurnej aparycji, rysował się przed mymi oczyma urokliwy obrazek w nurcie Sturmunddrangperiode.
Pieski totalnie nie ogarnęły potrzeby zachwytu i zadumy w tej sytuacji, a obcowanie z tymi wzniosłymi widokami nie zrobiło na nich najmniejszego wrażenia, więc przeciągnęły mnie świńskim truchtem najpierw w górę, by po chwili – w moim odczuciu stanowczo zbyt krótkiej – zacząć domagać się natychmiastowego powrotu, bo „tu nic ciekawego, chodźmy gdzieś, gdzie jest jedzonie”. No jak nic, wy nieczułe bydlęta?! A te doskonale nieefektowne pejzaże, a ten nijakiej barwy nieboskłon – to coś, dla czego nie warto było się tu wdrapywać?? Niby trochę racja, rzeczywiście pogoda nie dopisała… No ale tak jakby mamy styczeń, więc i tak jest nieźle, że nie utonęłyśmy w śniegu po pas, tak?
Starałam się usilnie, by droga powrotna nie była trzykrotnie szybsza niż ta pod górę, albowiem w posokowcach z przypadku obudziły się jeszcze samojedzkie geny i umiejętności zaprzęgowe, a gdy dodać do tego śliskie od mokrych liści kamienne stopnie, to blisko 400 schodków w dół można pokonać dość ekspresowo, choć finalnie z licznymi obrażeniami wielokończynowymi. Jakimś cudem udało się temu zapobiec, ale tętno uspokajało się jeszcze dłuższą chwilę.
Po dotarciu na parking oczywiście zza chmur wyszło słońce. No przecież jakżeby inaczej…
Tym optymistycznym akcentem nasza przechadzka dobiegła końca. A dla zainteresowanych – więcej o tym, czy w Polsce są wulkany, czy nie – w tym ciekawym tekście.
. . . . .
Było jakoś wpół do trzeciej, więc należało zagęścić ruchy, bo zaraz noc. Gdzieś koło 16, wiadomo… Na szczęście do miejsca noclegu niedaleko. Udało się przybyć jeszcze nie całkiem po ciemku.
I cóż to w ogóle za miejsce, te Modrzewie? A takie o…
Taki trochę koniec świata – czyli tak jak lubię ;)
Już na dzień dobry mija się dwie atrakcje w postaci: 1) amfibolitowego ostańca zwanego Zimną Skałą oraz 2) wąwozu o romantycznej, a jednocześnie dosłownej nazwie – Dolina Sów. Zwiedzanie okolicy zostawiam jednak już na następny dzień, bo późno, a poza tym gościnne progi Agroturystyki „U Czarta” są wcale nie mniej interesujące.
Będąc jedynym gościem w owym terminie, nie musiałam się bić z nikim ani licytować o najlepsze miejsce do spania i z marszu zakwaterowano mnie w standardzie de luxe. Piękne, kute łoże natychmiast okazało się dla niektórych – nie będę pokazywać palcem, o kim mowa… – o wiele wygodniejsze niż przytargane legowiska. Ledwo zdążyłam osłonić pościel przezornie zabranymi z domu kocami. Nie, że te małe farfocle w ogóle spytały, czy można, ale generalnie pozwolono. Jak mówiłam, bardzo gościnny gospodarz ;)
Mnie za to w zachwyt wprawiła… łazienka. Zajmująca narożnik pokoju, w stylu wczesnoromańskim ;) i z klimatycznymi drzwiami, pod którymi akurat mieści się czołgający piesek, pełen tęsknoty za pańcią znikniętą z pola widzenia…
Dołóżcie w swej imaginacji do tego obrazka podgrzewaną podłogę (przypominam, rzecz dzieje się w styczniu) i daje nam to w wyniku przytulność milion. Lepiej trafić nie mogłam.
Po owym umiarkowanie wyczerpującym, ale pełnym wrażeń dniu, pobudka nazajutrz nastąpiła jakoś koło 7.00. Ogarnęłam się z grubsza, żeby tylko wysikać psy i zaraz wrócić, ale po wyjściu na dwór realizacja tego planu potoczyła się zgoła inaczej. Słońce jeszcze nie wzeszło, księżyc nadal marudził nad horyzontem, więc i okoliczności przyrody były… oszronione ;) Podobnie jak sierra, zaznająca jedynych przejawów zimy w tym roku.
Gdy tak szłyśmy wzdłuż asfaltu, zrodziło się w mej głowie pytanie: a co widać z tej górki tutaj? Żeby się tego najłatwiej dowiedzieć, wystarczyło… wdrapać się na szagę przez krzaczory, oczywiście :P Psów nie zniechęca żadna stromizna, ja widać byłam jeszcze nie do końca przytomna, że się tego podjęłam… Ale, ku memu zaskoczeniu, udało się! Znalazłyśmy się na jakimś, nie przymierzając, pastwisku – za to z pejzażem za milion dolców.
Poranne mgły, widok na pałac Lenno i ruiny zamku z jednej strony, zaś z drugiej – doprawdy przedziwny plac budowy domu, nadzorowany przez armię manekinów i z typkiem żegnającym księżyc na wieżyczko-platformie. Nie zorientowałam się, kiedy teleportowało mnie do alternatywnej rzeczywistości…
Po takim początku spaceru strach było myśleć, co nas spotka dalej… Ale powrót po własnych śladach to zawsze ostateczność, należy szukać drogi przed sobą i patrzeć, co jest za kolejnym zakrętem. W tym przypadku – za kolejną kępą krzaków. Cóż… Było więcej krzaków i okazjonalnie kozy. Przez chwilę pojawił się też widok na skąpane we wschodzie słońca Karkonosze oraz, dla odmiany, sarenki.
Gdy dotarłyśmy wreszcie do punktu, gdzie należałoby już zawijać łukiem z powrotem, ścieżka beztrosko zaczęła prowadzić w dokładnie przeciwnym kierunku. Uznałam, że czas sięgnąć po drastyczne środki. Powiodłam moje stadko na czuja, środkiem przez pastwiska i rowy. Przy próbie sforsowania kolejnego zagajnika, trafiłyśmy w gałęziastą matnię bez możliwości kontynuowania marszu. Przestało mi się podobać. Ince chyba wręcz przeciwnie, bo kręciła się coraz bardziej nieskoordynowanie i nieznośnie. Wylądowała więc pod pachą i obrałam kurs trochę dookoła, choć nadal na przełaj, ale już z perspektywą jakiejś drogi w oddali.
Miałyśmy wreszcie ubity trakt w zasięgu ręki, gdy poczułam dźwięk. Zanim usłyszałam. Psy już od paru sekund trwały w bezruchu, ze wzrokiem wlepionym w dal. A z owej dali właśnie nadciągało z tętentem, wprost na nas… stado koni! Rany-boskie-jestem-kioskiem…
W takich chwilach wszystko staje się proste, większość życiowych problemów pierwszego świata schodzi na dalszy plan, a podstawowym, najważniejszym pytaniem staje się: czy elektryczny pastuch powstrzyma te – parafrazując – piękne jak okręt i niebo nad nami konie w galopie…
Kopytne w sumie okazały się pokojowo nastawione, a ta dzika szarża wynikała z ich wrodzonej ciekawości. Za to moje sierściuchy przeobraziły się w czystą histerię i prawie wyszły ze skóry, gdy przez całą drogę wzdłuż ogrodzenia stadko nam towarzyszyło krok w krok…
Dalsza droga obyła się już bez większych incydentów. Przeszłyśmy całą aglomerację modrzewiecką (w porywach będzie z 10 domów) od końca ku dołowi, piękną doliną potoku Modrzewka. Szczęśliwie dotarłszy na bazę, można było zacząć dzień jak bozia przykazała. Po szybkich ablucjach okazało się, że załapię się na tutejsze niedzielne, rodzinne śniadanie w postaci naleśników. Szczęście w życiu to więcej jak ksiądz w rodzinie, jak to się mówi… ;)
Po intensywnym poranku chwilę zażywałyśmy zasłużonego odpoczynku – psy chrapały pod kocami, ja delektowałam się stanem #nicniemuszę. W porze okołoobiadowej wybyliśmy jeszcze z gospodarzem i jego małoletnim przychówkiem na kolejny spacer, bo młody miał przyobiecane prowadzenie pieska na smyczy ;) Trasa tym razem wzdłuż drogi Nielestno-Czernica, ale po zboczu, więc widoki z góry również powalające.
No i chcąc nie chcąc, po obiedzie przyszła pora ruszać dalej. Nie prosto do domu wprawdzie, co to to nie… ;) Plan był zahaczyć jeszcze o Górę Szybowcową. Trasa w tym kierunku to czysta przyjemność – wąskie dróżki przez park krajobrazowy, niezłe asfalty i finalnie spektakularne widoki na Jelenią i Karkonosze.
Nie wiem, czy szybowce latają zimą, ale tego dnia śmigałyby jak odrzutowce, tak piździło… Ponapawałam się więc raczej krótką chwilę zachodem słońca i uciekłam z powrotem do auta. Koniec zwiedzania. Psy całą drogę powrotną przespały, zaś w domu… kontynuowały tę czynność z nie mniejszym zaangażowaniem ;D
Idefix nabalaganil w podrozy tylko raz, jeden jedyny. Podczas swojej pierwszej przejazdzki po przygarnieciu ze schroniska. Ale to bylo w Maluchu, wiec mozna zrozumiec :D A poza tym jednym (calkowicie zrozumialym) incydentem jest wspanialym pieskiem podroznym zmotoryzowanym, ktoremu nie straszne nawet 1300 km na strzal – z przerwa na siku podczas tankowania, przy czym po kilku minutach znow jest gotow do dalszej jazdy :o Jest twardszym zawodnikiem ode mnie.
Co do bladzenia to wlasnie udalo mi sie pokonac starowke pewnego miasteczka, ktore dotad zwykle pokonywalo mnie. Fakt, ze sie latwo zniechecalem, bywajac tam tylko przelotem. Ale tym razem to ja bylem gora – doslownie i w przenosni.
Bylo warto :)
Zazdroszczę takiego podróżnika ;) Ale nie skreślam jeszcze tych moich, zobaczymy, może kiedyś nawet nad morze uda się wybrać (Inka by była nim zachwycona ;) ).
A z błądzeniem to też jest tak, że czasem właśnie najprzyjemniej się odnaleźć po takim doszczętnym zagubieniu ;)