Gdy zeszłoroczny sezon na motór rozkręcał się w najlepsze, w okolicy maja, ja już miałam pewność, że będzie lipa. Pojeżdżone…
Od miesięcy, równo od roku właściwie, dreptałam po doktorach – od Annasza do Kajfasza – poszukując przyczyn drętwienia kończyn podczas jazdy, a nawet ich puchnięcia. W trakcie tej odysei usłyszałam m.in. że nie wiadomo (na pomocy wieczorowej), że „lato jest, to wszyscy puchną, o co pani chodzi” (u lekarza pierwszego kontaktu, nie pozdrawiam), wreszcie po (nietrafionej) diagnozie o problemach z krążeniem, trafiłam do chirurga po skierowanie na badanie dopplerowskie. Lekarz badający stwierdził, że takiego wyniku można pozazdrościć, więc z ulgą pożegnałam wizję nadciągających żylaków i dalszych tego typu przyjemności, i wróciłam do chirurga, żeby się odmeldować. Wklepał w system, że sprawa ze mną załatwiona, ale w trakcie gadki-szmatki, gdy opisywałam kiedy mi się tak dzieje, skojarzył, że podobne objawy miewają kolarze i problem siedzi w kręgosłupie – właśnie przy takim lekkim, rowerowo-motocyklowym, pochyleniu do przodu.
No więc nazad do rodzinnego (już nie do tamtego, co widział upał jako przyczynę, tylko do „swojego”, bo wrócił z urlopu), tomograf, ortopeda – et voila: wypuklina na odcinku lędźwiowym. Jesteśmy w domu. Znaczy – poniekąd. Wizyta u polecanego specjalisty trwała 5 min. (jedno z szybciej wydanych 100 zł…) i zaowocowała stwierdzeniem, że „tak będzie” i mogę sobie pochodzić na próbę na jakąś rehabilitację. Trochę z nadzieją, a trochę ze zniechęceniem zapisałam się od razu na te ćwiczenia i zabiegi (takoż płatne, bo przecież po prywatnej wizycie nie będzie na NFZ…). Gimnastyka wzmacniająca plecy, masaż prądem, naświetlanie laserem… Po drugiej stronie korytarza była jeszcze grota solna, do której też bym poszła, ale to już nie na to schorzenie ;) Po wykonaniu tych zaleceń, chcąc kontynuować leczenie, znalazłam fizjoterapeutkę – również polecaną, niemal cudotwórczynię. Fantastycznie. Rzeczywiście, już podczas oględzin, nie patrząc na wyniki tomografii, orzekła to samo, co wyszło w prześwietleniu. I zaczęła mnie wykręcać i wychrupywać. Raz, drugi… Fajnie, pięknie, jakoś tak bardziej gibko się poczułam. Sezon nieśmiało się budził, zaczęłam sprawdzać efekty – na ZZRze, z grubej rury, a co. No i… Nic nie zdrętwiało! Choć dystans niedaleki, ale mimo wszystko… Nadzieja uderzyła do głowy.
Podczas majówki wypuściłam się więc na nieco większą odległość (to inna wycieczka, ale też opiszę. Kiedyś ;) ). I tu już niestety… Po 60 km postój. Znajome mrowienie w stopach. Od razu w uszach rozbrzmiał głos ortopedy: „tak będzie”. Kurważ. Tyle dobrze, że zwiedzanie tego dnia zakładało kilka punktów, więc i tak co chwilę stawałam, dało się jakoś przetrwać. Gorzej było podczas powrotu. Po całym dniu plecy odmawiały średnio co 20-30 km.
Z takimi zatem perspektywami rozpoczęłam sezon 2019. I gdzieś 3 tygodnie po majówce już nie wytrzymałam. Kolejna próba. Internety uprzejmie podsunęły pomysł – pałac z obserwatorium astronomicznym, niedaleko, nawet z tą swoją ułomnością powinnam się doturlać. Oczywiście o VFRze mogłam w tej sytuacji zapomnieć, zwłaszcza że nadal miałam traumę po tamtym razie, gdy mnie pierwszy raz pokiereszowało od tych pleców. No więc mała hondko, próbujemy…
Hyc-hyc na most w Radoszycach, to jeszcze rewir „wkoło komina”, a już ponad połowa trasy za mną. Póki co jest nieźle. Następnie przypomniałam sobie uroki dziurawych dróg powiatu wołowskiego, minęłam przaśny witacz gminy Wińsko i znalazłam się w pagórkowatym krajobrazie i otoczeniu winnic, a jakże.
Białków znajduje się w lesie, by nie rzec bardziej dosadnie, że w dupie… Droga się tu kończy w każdym razie, a tablica z nazwą miejscowości jest jeszcze biała, starego typu. Ale za to dojeżdża się tu przyjemną aleją. Teren przypałacowy obwarowano kolekcją czerwonych tabliczek i zakazów wszelkiej maści, więc węszę dookoła, żeby zobaczyć przez płot choć kawałek więcej tej egzotycznej dobudówki – która jest oczywiście na tyłach pałacu, więc ostatecznie bardziej zajmują mnie orliki-samosiejki rosnące koło drogi ;)
Więcej o historii tego obiektu można poczytać w poniżej podlinkowanym tekście – jest to też o wiele bogaciej ozdjęciowana relacja, więc zdecydowanie polecam.
Po tym krótkim rekonesansie stwierdzam, że nic tu po mnie i zbieram się z powrotem. Tradycyjnie, by nie wracać po własnych śladach, wybieram tym razem drogę przez Ścinawę. Ostatnio pobudowali tam fikuśny parking-lotniskowiec z czołgiem – to będzie dobry punkt na postój.
Okazja do rozprostowania kości trafia się jednak już połowie drogi, w Krzelowie. Zawracam z trasy, bo minęłam napis na ścianie. Ale jaki!
Do Ścinawy dojeżdżam w pięknych okolicznościach zachodu słońca, więc popas przy czołgu jest wyjątkowo nastrojowy. A parking w istocie gustowny.
Wycieczka krótka, ale pod koniec już nawet tych 20 km nie wyrabiam… Po kilkunastu muszę stanąć, bo już nie tylko w nogach, ale i rękach tracę czucie. I tak na raty jakoś wracam, powłócząc kółkami, z całym spektrum odcieni przygnębienia. Pojeżdżone…
Historia drętwiejących kończyn ma jednak szczęśliwe – może nie zakończenie, ale ciąg dalszy… Gdy medycyna konwencjonalna poniekąd zawiodła, jakoś tak przy okazji okołorodzinnych przypadłości pojawił się na horyzoncie znachor, kręgarz. Sprawdzony, pewny. Każdemu, kogo znam, pomógł. Jak nie widzi możliwości ponastawiania, nie bierze się nawet za pacjenta. Wybrałam się więc z całą delegacją, chyba w czerwcu. Też na pierwszy rzut oka zdiagnozował mnie tak jak tomograf i generalnie załamał ręce nad stanem mojego kręgosłupa, ekhm… Okazało się ponadto, że za drętwienie i puchnięcie nóg odpowiada owszem odcinek lędźwiowy, ale to, że w nocy budzę się, nie czując raz jednej, raz drugiej ręki i na motocyklu też różnie z nimi bywa, to już kwestia syfu w odcinku szyjnym. Cudnie… Zanim zdążyłam się tym konkretnie przejąć, pizgnął mnie gdzie trzeba, z wyczuciem, ze dwa razy i… po sprawie. Jak ręką – nomen omen – odjął. Cały sezon przejeździłam bez żadnych sensacji. Zobaczymy, jak będzie w obecnym…
Sluza bajkowa. A ze zdrowiem jest… jak ze zdrowiem. Ja sie mecze z hiperilirubinemia. Przez to troche sie boje wyjechac gdzies na dluzej, bo gdy zlapie mnie akurat w trasie… Pamietam ataki, ktore trwaly po kilka – kilkanascie dni i przez ten czas mozesz zapomniec nawet o zwleczeniu sie z lozka… Niby dzis juz takich nie miewam (najwyzej jeden dzien – nie wiem, czy to ja sie nauczylem zyc w tym ciele czy to cialo nauczylo sie zyc z choroba?) ale strach jednak jest. W koncu, jakby nie bylo, wozi sie w sobie bombe ktora moze pieprznac w dowolnym momencie i bez ostrzezenia ;)
No tak, to już zawsze z tyłu głowy siedzi i cały czas człowiek kalkuluje, uda się czy się nie uda… Tyle dobrze, jeśli chociaż blisko domu ma się ładne tereny i jak przypili człowieka, to nie musi daleko jeździć ;)
Wycieczka krótka, ale świetna! Absolutnie niesamowity ten drewniany łącznik.
Piękne zdjęcia czołgu.
Oby zdrowie dopisywało!
Uwielbiam takie nieoczywiste budowle, wyobraźnia pracuje :) Jest też w Lądku-Zdroju taki kryty mostek nad rzeką, ale równie niedostępny :(
Ech, aż przykro się czyta o takich „rewelacjach”, które jeszcze wpływają na coś co uwielbia się robić i jest częścią życia. Super, że trafiłaś na tego czarodzieja.
Co do wycieczki – mała i urocza. Obserwatorium wow, normalnie jak gdzieś w Anglii. Z jednej strony szkoda że tak obwarowany zakazami właśnie, a z drugiej, już by pewnie był pomazaną sprejami pół ruiną, znając naszych lokalnych miłośników historii :/
Wisienka na torcie w postaci magazynu zbożowego – jaka ładna czcionka!
Pozdrawiam i zdrowia dużo!
No tak, też już nawet wolę jak zabytki są niedostępne i prywatne, niż otwarte do „zwiedzania” i dewastowania…
A zdrowia to wzajemnie życzę – bo to najważniejsze, nie tylko teraz.