Podczas drugiego dnia wycieczki dookoła Dolnego Śląska ominęłam część górsko-przygranicznych dróg, bo gdyż:
a) żeby przyśpieszyć trochę tempo nawijania trasy,
b) z powodu chwilowo gorszego biorytmu krajoznawczego,
c) żeby mieć jakieś fajne odcinki do odkrycia innym razem.
Poniżej zatem uzupełnienie:
Tego odkrywania to mi starczyło potem nawet na dwa razy, bo zanim ja się gdziekolwiek wybiorę i dotrę, to jest już po południu, a do domu zazwyczaj wracam najpóźniej o zmroku (kto by się spodziewał, że lekko przydymiona szyba w kasku może nieść tak daleko idące konsekwencje. No ja, w każdym razie, gdy taki kupowałam, to nie pomyślałam o tym :P Teraz już mam normalną szybkę, ale nawyk został). Tym bardziej, że np. jednego dnia, zmierzając w stronę Kowar, postanowiłam poszukać widzianej „gdzieś tutaj po drodze” dziwacznej instalacji ozdobno-przystankowej w postaci bodajże łabędzi z opon i czegoś jeszcze. Poprzednio mijałam je jakoś przedwiośniem i po paru miesiącach już zupełnie nie pamiętałam gdzie to było. Zanim więc dotarłam tym razem w góry, objechałam chyba dwukrotnie trójkąt Mysłakowice-Kowary-Ściegny (czyli w sumie dodatkowe 50 km w gratisie), oczywiście nie znajdując żadnych łabędzi, a jedynie gnijącego w trawie taunusa.
Po drugiej już wizycie w kowarskim Muzeum Sentymentów (które jeszcze opiszę osobno), ruszyłam w stronę Karpacza. Ten odcinek drogi jest może mało górski pod względem winkli, ale widokowo – jak najbardziej. Dojechawszy do Karpacza – zwłaszcza w szczycie sezonu, gdy ten kurort to jeden korek – należy nastawić się mentalnie na długie oczekiwanie, żeby wydostać się z podporządkowanej w lewo. Motocyklem to jeszcze pół biedy, zawsze można czmychnąć jednocześnie z jakimś samochodem… Potem obowiązkowa pielgrzymka przez całe miasto, w tempie spacerowym (tu też można nieco ugrać dzięki motocyklowi i nie snuć się za zdezorientowanymi wczasowiczami, którzy sami nie wiedzą, czy chcą stanąć, czy jechać). Ale raz, że innej drogi przelotowej nie ma, a dwa – po minięciu kościoła Wang robi się puściej, a stąd już niedaleko do rogatek miasta i początku etapu prawdziwie górskiego.
(Muzyka: Lurking Sloth by Alexander Nakarada; Vehement by Joe Crotty / free-stock-music.com)
Na filmie widać „prawą”, czyli wschodnią część całej trasy. Owego dnia zakończyłam ją w dość ciekawym miejscu, które rzuciło mi się kiedyś w oczy, gdy wędrowałam kursorem po Google Maps. Oczywiście z racji nazwy ;) „Bar pod Wesołym Misiem” – no jak tu nie zajechać :D Z internetów dowiedziałam się, że podają tu prawdziwe domowe pierogi, a z dodatkowych atrakcji jest zupełnie niedaleko stąd znany wodospad Podgórnej. Na zmotoryzowanych czeka jednak mała pułapka i niełatwo tu trafić bez uprzedniego przygotowania. Wiedzie tu bowiem jednokierunkowa dróżka, która prowadzi z góry na dół, czyli trzeba dojechać, wydawałoby się, za daleko i dopiero wtedy – koło Walońskiego Kamienia – skręcić. Nie przy pierwszym drogowskazie, lecz przy drugim.
W samym barze nie ma płatności kartą, a olśniło mnie, że nie mam gotówki, oczywiście dopiero w progu tegoż przybytku, więc już tylko dla formalności i przywitania się podeszłam do lady… I wyszłam, bo cóż mi pozostało. I w tym właśnie niepowtarzalnym, niepodrabialnym, charakterystycznym dla mnie stylu życiowej niedojdy zakończyłam pierwsze podejście.
Podejście drugie zaczęło się podobnie.
Obrałam na cel Jelenią Górę, by przez Cieplice Zdrój (chciałam zobaczyć, czy te sławne termy to jakieś ładne – ale niespecjalnie), Sobieszów i Piechowice (tu przejazdem obejrzałam hutę szkła kryształowego Julia oraz okolice dworca kolejowego, gdy zabłądziłam ;) ) dostać się na „trasę jagniątkowską” z pamiętnym tunelem na początku. Zanim tam dotarłam, usilnie szukałam – już od momentu zjechania z S3 w Jaworze – dogodnego miejsca na śniadanie. Niedoczekanie. Jechałam tak i jechałam, w sierpniowym skwarze, aż dojechałam do początku (lub końca) rozrysowanej na mapce trasy. Mimo głodu zachowałam jeszcze na tyle trzeźwości umysłu, żeby pomyśleć o tankowaniu. Dotarcie do najbliższej stacji, niestety o niemiecko brzmiącej nazwie, wymagało cofnięcia się za Piechowice. Niedaleko, ale już mnie irytowały te nieprzewidziane komplikacje, oddalające mnie od przyjemności przejechania się docelową trasą, no i przede wszystkim – od śniadania ;)
Gdy ponownie minęłam tunel w skale… pamięć mi wcale cudownym sposobem nie wróciła ;) Nadal nie pamiętałam, czy poprzednim razem jechałam tędy w końcu, czy nie… Przejechałam więc przez Michałowice (tu po drodze ładny widok na góry, czyli rzecz powszechnie nazywana „złotym widokiem”, ale jest też i drugi, bardziej oficjalny, choć osiągalny tylko na piechotę – o nim tutaj), wjechałam do Jagniątkowa… Coś jakbym już to widziała… Ale przecież równie dobrze mogłam tę drogę znać z googlowego street view. I bądź tu mądry… ;) Olśnienie przyszło w najbardziej prozaicznym miejscu i tylko przez moje dziwne zamiłowanie do starych napisów – pod sklepem wielobranżowym, oklejonym reklamami Chio Chips… Tak, tędy na pewno jechałam – bo już raz chciałam zrobić tu zdjęcie, ale właśnie poprzednio nie zrobiłam ;)
Nadal nie mogąc pojąć skali mojej sklerozy, pojechałam dalej, wypatrując zamku Chojnik, coby tym razem go nie przeoczyć ;) Udało się – poprzednio po prostu za późno się za to zabrałam. Wypatrzywszy ową warownię, uznałam, że okoliczności przyrodniczo-krajobrazowe są na tyle zadowalające, że tu właśnie mogę skonsumować pierwszy tego dnia posiłek. Po ponad 150 km, koło godz. 16 ;) Czemu nie przed wyjazdem, spytacie… To by było zbyt proste ;) Brak apetytu z rana też nie pomaga, a poza tym – czyż nie przyjemniej spożyć prowiant „pod wielkim dachem nieba” i przy szumiącym wodospadzie?
Zjechawszy następnie do Sobieszowa, zaczęłam szukać skrętu na Zachełmie. Znalazł się akurat za ostatnim bodajże parkingiem „podchojnikowym”. A więc znów na zawijasy pod górę. Początkowo przez las, potem chwilę przez miejscowość. Dopóki mijałam zabudowania, nic szczególnego nie przykuwało uwagi. Gdy domy zaczęły rzednąć, już wydawało się, że to koniec drogi, że wąskie rozjazdy prowadzą tylko do poszczególnych posesji. Ale jadąc dalej chyba najwęższą z dróg, trafiłam z powrotem do lasu. Ścieżka z tych ulubionych – wąska, zapomniana, na końcu świata.
Leśna bajka zakończyła się jednak równie znienacka, jak się pojawiła, gdy nagle wyrósł przede mną jakiś spory ośrodek wypoczynkowy. Na szczęście osamotniony – pozostała łąkowa przestrzeń upstrzona była uroczymi domkami letniskowymi. Krajobraz przecudny, może skraść serce. Niniejszym Przesieka dołączyła do grona wymarzonych miejsc na liście „mieszkałabym”. Niezbyt zważając gdzie jadę, poturlałam się wzdłuż Doliny Czerwienia. Nazwa potoku – Czerwień – ma dość makabryczną genezę, zupełnie wbrew sielankowości okolicy… Dość szczegółowy opis historii wsi można znaleźć na tej stronie, jest tam i wyjaśnienie tej zagadki.
Dotarłam tym sposobem do dolnej części Przesieki, co oznaczało, że czeka mnie wspinaczka pod górę przez wszystkie tutejsze zakręty. Pysznie :D Miejscowość jest spora, przez co, by dojechać do ostatniego szlabanu pod lasem, trzeba trochę tych wiraży pokonać. Po drodze mija się niezliczoną ilość ślicznych domków, Dziurawą Skałę (zaraz przy drodze, nocą jest ponoć nawet podświetlana), jeden oficjalny „złoty widok”, słynny Waloński Kamień i skręt do Baru pod Wesołym Misiem, a powyżej tego miejsca – czyli tam, gdzie poprzednim razem się nie zapuściłam – znaleźć można plenerową wystawę starych fotografii. Koło sklepu, który jest jednocześnie informacją turystyczną.
Przesieka jak widać, poza tym, że przepięknie położona, ma też za sobą dość ciekawe dzieje. Przewinęli się tu Walonowie – pamiątką jest oczywiście Waloński Kamień z wyrytym krzyżem i dłonią (choć, szczerze mówiąc, ślady tych rytów są mocno umowne, zwłaszcza ta dłoń…) i rzekomą sylwetką człowieka (dwa połączone dołki), która jest raczej sprawką natury.
W XIX w. nastąpił wybuch turystyki (mówi się, że odwiedzających było więcej niż w ówczesnym Karpaczu), bywali też licznie ludzie kultury i sztuki, a nawet sztuka sama w sobie. Po wojnie odnaleziono tu kilka płócien Matejki, w związku z czym przez krótki czas miejscowość zwano Matejkowicami.
Ja jednak, jako człowiek o dość niewysublimowanych gustach, najbardziej byłam w Przesiece zainteresowana – ponownie – pierogami w znanym już barze. Tym razem przygotowana i zaopatrzona w gotówkę, po całym tym zwiedzaniu z ulgą zasiadłam w przytulnym wnętrzu tegoż skromnego przybytku. Czekając na swoją strawę, wypatrzyłam ciekawy suwenir. Sztandarowy produkt lokalny, jak się okazuje. Ziołowo-owocowy likier z wizerunkiem Ducha Gór na butelce. W smaku Jaegermeister to nie jest, umówmy się ;), ale spróbować warto, zwłaszcza że podobno ma zbawienne działanie zdrowotne.
Ruskie pierogi, które zamówiłam, były domowe w każdym calu. Choć ja akurat preferuję trochę inaczej przyprawiony farsz, ale to już rzecz gustu. Obiektywnie – polecam.
Tym samym druga wyprawa zwieńczona została dla odmiany sukcesem, choć nie był to jeszcze jej koniec… Nie byłabym sobą, gdybym w drodze powrotnej nie zboczyła z trasy, stąd na sam koniec dnia wpadło jeszcze zwiedzanie ogrodu japońskiego Siruwia, ale to opowieść na osobny wpis.
Kończąc plątanie się tego dnia, minęłam tradycyjnie tramwaj w Podgórzynie, a w Sosnówce na zakręcie – dawną stołówkę, jeśli dobrze rozumiem, wspólną dla okolicznych ośrodków wypoczynkowych.
Ile rzeczy i miejsc minęłam, nie zauważając, okaże się podczas kolejnych wizyt – bo gdzie jak gdzie, ale do Przesieki będę wracać już chyba regularnie. Mam nadzieję ;)
Jak sobie uzmyslowie, kiedy to ostatnio bylem w Karkonoszach… Chyba w szkole sredniej… Wszystko sie pozmienialo :o
Góry takie same, na swoim miejscu ? Ale cała reszta pewnie nie do poznania. Też zdarzyło mi się wrócić do paru wspomnień z dzieciństwa.. Lokalizacja niby się zgadzała, ale de facto już tych miejsc nie było.
Bardzo ciekawa ta stołówka, a tramwaj w Podgórzynie natychmiast sobie musiałem wyguglać. Szkoda, że już nie jeździ.
Szkoda, owszem, zwłaszcza taki zabytkowy mógłby sobie jeździć… Ale pod skałą prezentuje się też dość atrakcyjnie, więc dobre i to ?