Z tym ogrodem to było typowe „zwiedzanie na spontanie” ;) Jak już wspomniałam w poprzednim wpisie, po objechaniu podgórskich tras i zdobyciu domowych pierogów, kierowałam się do domu, gdy na drodze z Przesieki do Karpacza napadła na mnie wielka brązowa tablica :P O, taka jak ta (tu akurat jej bliźniaczka, z drugiej strony jadąc…):

Opór był daremny, musiałam skręcić tam, gdzie wskazywała ;) Trafiłam na iście marokańskie bezdroża… (nie, żebym miała z takimi do czynienia, ale tak je sobie wyobrażam ;) ).

Jazda szutrem na krawędzi trwała dosłownie kilka chwil i po dwóch ostrych zakrętach znalazłam się w całkiem cywilizowanym miejscu, na parkingu przed ogrodem japońskim. W ogóle z tym dojazdem to jest większy cyrk, jak się okazuje… W ciągu pierwszego roku działania, hejt na właścicieli ze strony mieszkańców Przesieki eskalował do absurdalnego poziomu, ale może rzeczywiście nagła ilość turystów też była absurdalnie duża… Nie wiem, nie było mnie tam ;) Tak czy siak, obecnie jedyny oficjalny dojazd jest właśnie tym marokańskim bezdrożem, a powrót powinien się odbywać w stronę Przesieki. Oficjalnie… Mi się oczywiście nie uśmiechało nadkładać znowu drogi, ale o tym później… ;)

Miejsce to kusiło mnie już od pewnego czasu, ale zazwyczaj omijam atrakcje, do których wstęp kosztuje więcej niż dychę ;) W tym roku jednak, gdy drugi już z kolei sezon chorowałam na pierdolca ogródkowego i orałam wkoło domu każdy skrawek ziemi, by mieć gdzie wsadzić wleczone z wszystkich okolicznych sklepów ogrodniczych roślinki… No, jakoś tak nagięłam dotychczasowe kryterium finansowe i wybuliłam te 27 zł, żeby zobaczyć jak to sobie tutaj urządzili ;)

Do tej pory widziałam oczywiście tylko wrocławski ogród japoński (pamiętam nawet, choć przez mgłę, że za dzieciaka największe wrażenie robiła na mnie pagoda, mimo że podobno nie była zbyt oryginalna, a jedynie stylizowana…), ale na tę chwilę w Polsce jest ich sześć, tych dostępnych do zwiedzania:

…więc specjalistą jakimś nie jestem, raczej entuzjastą i z takiej pozycji przesiecki ogród bardzo mi się podobał. Teren jest duży i zróżnicowany, trzeba być przygotowanym na sporo chodzenia. Zwiedza się z przewodnikiem, wejścia co godzinę, ale na terenie ogrodu w bardziej znaczących miejscach są też tabliczki szeroko objaśniające co ciekawsze zagadnienia.

Z miejsca upodobałam sobie pawilon herbaciany, położony na górce, z widokiem na cały ogród poniżej… Pomiędzy rodzimą florą trafiają się też naprawdę egzotyczne okazy, jak np. te wielkie liście właśnie koło pawilonu, ale za cholerę sobie teraz nie przypomnę, co to było ;) Robi wrażenie, w każdym razie.

Odwiedziłam to miejsce w sierpniu, po apogeum tegorocznej suszy, więc niektóre zbiorniki niegdyś wodne wyglądały nieco biednie, ale co zrobić… W naszej grupie zwiedzaczy padło też pytanie do przewodnika, dlaczego w pozostałych stawach nie pływają te kolorowe japońskie rybki – okazało się, że początkowo rzeczywiście były, ale przyszło coś z lasu i wyżarło :o I już nie zarybiają od tej pory…

Jedną ze sztandarowych atrakcji tutejszego ogrodu jest kolekcja drzewek bonsai. Szpaler kilkunastu gatunków wygląda imponująco, zwłaszcza że każde jest naprawdę inne. Niesamowite kształty pni czy korzeni obrastających kamień, a przy tym wrażenie, jakby to wcale nie ludzka ręka, lecz natura je tak poprowadziła… Dla mnie mistrzostwo. Najbardziej chyba jednak podobała mi się swojska brzoza, no i oczywiście owocująca akurat mikrojabłonka :D

Pod koniec trasy zaprasza się jeszcze zwiedzających do małego domku z wystawą na temat samurajów. Są tu oryginały i repliki broni, zbroi, a także odświętnych lalek obrazujących dwór cesarski. Przewodnik wyczerpująco opowiada i również odpowiada na wszelkie mniej i bardziej poważne pytania ;)

„Obchód” zajmuje prawie godzinę, co przy ostatnim wejściu o 18 pozostawiało niewiele czasu na swobodne zwiedzanie w pojedynkę (czynne jest do 19), ale nie mogłam się oprzeć i jeszcze w parę zakamarków wróciłam. W sierpniu kwitły już tylko hortensje, dlatego może wybiorę się tu jeszcze raz w porze rododendronów – jest ich tu mnóstwo i na pewno widok tych wszystkich kwiatów naraz zwala z nóg.

Po upalnym dniu i tym spacerowym maratonie na koniec, spoczęłam na chwilę w leżaku przy „najwyższym w Polsce placu zabaw”, znajdującym się koło parkingu. Miły wieczorny już-nie-upał (bo nie powiem, że chłód) i komfortowa pozycja kusiły, by się kimnąć… ;) Z bólem więc musiałam w końcu się podnieść i skierować koła hondki w drogę powrotną. Jak wcześniej wspomniałam, za cholerę nie chciało mi się zjeżdżać do Przesieki, więc wykombinowałam sobie, że o tej porze chyba nikt nie będzie już tu jechał leśną drogą, więc nic się nie stanie, jeśli szybciutko się nią przesmyknę pod prąd ;) Mój anarchistyczny plan powiódł się bez żadnego przypału i tym samym limit zwiedzania tego dnia wykorzystałam na full.

4 thoughts on “pozwiedzane: Ogród japoński Siruwia

  1. I tym sposobem przypomnialas mi (psujac moj blogostan), ze koniecznie w przyszlym roku musze cos zrobic z ogrodem. A ze ten przyszly rok to juz wkrotce niebawem… ;)

  2. Byłem tam kiedyś. Jako dziennikarz prezentujący atrakcje turystyczne zawsze informuję gospodarzy do czego posłużą zdjęcia które zamierzam wykonać, bo nie każdy musi się na to godzić. Większość jednak się godzi i pozwala na dużo swobodniejsze niż normalnemu turyście zwiedzanie. Tutaj chyba źle mnie odebrano, bo okazało się że jedyną możliwością na zrobienie zdjęć jest opłacenie sesji za kilkaset złotych. Nie żebym miał coś przeciw płaceniu za wstęp, ale biorąc pod uwagę że jakby nie było promuję obiekt, płacenie 10 czy 20 razy więcej mi się nie uśmiecha :-)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *