Cisną mi się na klawiaturę same suchary… „Nie miała baba kłopotu, to sobie do niego pojechała…”, „Czy miała pani kłopot, żeby tu trafić?” i takie tam ;) A czemu właściwie Kłopot? Nazwa – nie mam pojęcia, pewnie bezpośrednie spolszczenie niemieckiego Kloppitz. Zaś jako cel wycieczki – bo dawno, dawno temu… gdzieś przeczytałam, że to bociania wioska :)
A konkretnie, że jest coś takiego jak Muzeum Bociana Białego. Brzmi wystarczająco niecodziennie, żeby uznać to za świetny powód do odwiedzin. Dodatkowym argumentem może być nietypowa nazwa wsi i jej położenie na końcu świata, pod niemiecką granicą. Przypomniałam sobie razu pewnego o tym niezrealizowanym pomyśle i nie namyślając się długo, pochwyciłam pierwszą z brzegu giepezetę – i w drogę.
Tak właściwie, to wybór padł na ten motór, bo uważałam, że po poprzedniej wycieczce zostało w niej bogowie-wiedzą-ile zatankowanego przeze mnie paliwa. A że na drugie mam Janusz, to czemu kto inny miałby mi owo bogactwo wyjeździć :P Złudzenia te rozwiały się już po 40 kilometrach, gdzieś in the middle of nowhere na es trójce, gdy po kilku kaszlnięciach motór zgasł. Nieprzyzwyczajona do takiego wielkiego – jak programator w pralce – pokrętła paliwoskiego, nie przekręciłam w porę na rezerwę, co wymusiło chwilowy postój na poboczu i ponowny rozruch. Operacja się udała, pacjent ożył, ale nie, że mnie to jakoś uspokoiło. Bo ile to to ma właściwie tej rezerwy? Dużo, mało? Jak szybko mam szukać jakiejś stacji? Nigdy nie wiem, ile do którego wchodzi ani jakie ciśnienie w oponach i nawet nie próbuję tego spamiętać… Uznałam jednak, że do Nowej Soli chyba się doturlam. Zwolniłam nieco tempo, pozwalając się dla odmiany powyprzedzać innym i bynajmniej nie na oparach, jak to już w swoich czarnych wizjach widziałam, owszem dojechałam na ten orlen. Przy okazji meldunku telefonicznego dowiedziałam się, że GPz akurat ma gigantyczną rezerwę i niepotrzebnie panikowałam. I rzeczywiście – wlałam 13 l, czyli jeszcze 9 było w zapasie.
Ruszyłam dalej z nadzieją, że następny kłopot napotkam dopiero u celu, na znaku E-17A (hyhy, nie odmówię sobie wtrącania sucharków :P ). Ale nie byłabym przecież sobą, gdybym gdzieś źle nie skręciła…
Na obwodnicy Zielonej Góry poległam w starciu z drogowskazami na zjazdach i opuściłam ją za wcześnie. No pewnie, po co objechać tranzytem, jak można się przeturlać przez centrum… Na szczęście ktoś to miasto narysował logiczniej niż Wrocław i choć byłam tu tylko parę razy, to trzymając się głównej i na koniec skręcając w odpowiednim (na czuja) miejscu, wyjechałam na rondo „czerwieńskie”. Stąd już umiem w każdą stronę.
Do Krosna Odrzańskiego męczyłam się na krajówce. Tłok, ciężarówki, wyprzedzanie… Powiedzmy, że gustuję w innych rozrywkach. Z tego tytułu zatem w Krośnie zarządziłam postój. Miałam nadzieję znaleźć jakieś miłe miejsce z widokiem na rzekę, ale jak już się wdrapałam na tę ichnią górkę, to wylądowałam… pod urzędem miasta. Jest koło parku, wprawdzie bez szerszych panoram, ale też przyjemnie. Poza zmianą pozycji na bardziej leżącą (na ławce), mogłam też zagłębić się w lekturę mapy, jakże adekwatnej: „Grzybobranie w lasach zielonogórskich” :P Oj no, kupiłam kiedyś, bo była w promocji i obejmowała zasięgiem całkiem praktyczny dla mnie obszar. A że grzyby… To też się może przydać ;) Zapamiętałam więc, żeby skręcić w Osiecznicy, minąć Maszewo i parę innych wiosek – i będę u celu. Poczyniłam też wielce ambitne krajoznawczo plany drogi powrotnej. Wymyśliłam sobie, że wrócę do owego Maszewa na prom (ten, co się parę lat temu zerwał z uwięzi…) i przez Lubsko, Kożuchów wrócę sobie inną drogą niż w tę stronę.
Do Maszewa szło nieźle. Po odbiciu z krajówki dojazd był nadal ładną, równą, choć wąską drogą. Po czym, po pierwsze, przyzwoita nawierzchnia się skończyła, a po drugie – okazało się, że przeprawy promowej nie ma :( Cóż za rozczarowanie… Dalej było już z górki – w sensie jak po równi pochyłej, wciąż gorzej i gorzej :P Asfalt połatany tak niemiłosiernie, że klęłam na czym świat stoi, chichocząc histerycznie już momentami – gdy np. z owej parodii nawierzchni wpadałam na kostkę brukową we wsi. No to był jakiś żart po prostu, a nie cywilizowana droga jakiejkolwiek kategorii… Przy czwartej mijanej miejscowości straciłam cierpliwość i stanęłam sprawdzić, czy na pewno dobrze jadę. Przecież – o ile pamiętam – ten Kłopot miał być niedaleko za Maszewem. Fraza-klucz: „o ile pamiętam”… Mapa oznajmiła, że jadę dobrze, ale jeszcze drugie tyle przyjemności na wybojach przede mną. Pysznie.
Gdy w końcu dostrzegłam wyczekiwaną zieloną tabliczkę z nazwą Kłopot, miałam już serdecznie dosyć tej drogi krzyżowej. Nie, kłopotów z trafieniem tu nie ma. Sam dojazd jest kłopotem nie lada… No ale najważniejsze, że jakoś dotarłam. Zaczęłam wypatrywać tych klekoczących autochtonów. Rzeczywiście, ilość gniazd może większa niż przeciętnie, ale spora część bez lokatorów. Wszyscy na łowach?
Muzeum nietrudno znaleźć. Jest nawet powitalny napis w pobliżu, niestety drzwi zamknięte na głucho. Chyba w ogóle nie funkcjonuje, szkoda. Siadam w pobliżu, aby namyślić się, co dalej. Jest gorąco, cicho i pusto – dobrze, że to środek dnia, bo w innych okolicznościach byłoby dość upiornie… ;) Patrzę w internety, potwierdzają, że nie mam co czekać pod drzwiami muzeum – zarówno ono, jak i schronisko młodzieżowe zakończyły działalność. Ale przegrzebując się przez informacje, jakaś wzmianka przypomina mi, że jest tu jeszcze jedna ciekawa rzecz i to dostępna 24h/7. Wysadzony most na Odrze, zupełnie blisko, zaraz za wsią. No, to jest już jakiś zarys planu.
Idę jeszcze obejrzeć malowany – oczywiście w bociany – przystanek i ucinam pogawędkę z jedynym napotkanym człowiekiem, panią czekającą na kogoś przed domem. Opowiada, że życie z bocianami wcale nie jest takie różowe. Zapychają kominy albo je niechcący niszczą, zrzucając cegły czy dachówki. Bywają hałaśliwe, brudzą, młode im nieraz wypadają z gniazd… Ale też przez coroczne susze jest im coraz trudniej wyżyć po prostu. Bocianom.
Po tym krótkim rozeznaniu kończę zwiedzanie. Czas jechać na most. Rzeczywiście jest blisko. Wielki betonowy twór wygląda tu co najmniej lekko nie na miejscu. Ale zarazem fascynuje. Cztery wyszczerbione, porośnięte trawą przęsła dochodzą do rzeki, przy czym ostatnie jakby szykowało się do zanurkowania w toń – pofalowane, niczym cielsko jakiegoś lokalnego potwora z Loch Ness.
Porozrywany beton robi wrażenie – jak silny musiał być wybuch, który w 1945 r. zniszczył tę budowlę. Mimo chwiejnego wyglądu, całość jest stabilna, można iść do końca. Eisenhüttenstadt zdaje się być na wyciągnięcie ręki. Przy niskim stanie wody można też dotąd dojść suchą nogą dołem, pod mostem, po całkiem ładnej plaży.
Dla spragnionych wiedzy historycznej, parę zdjęć i faktów np. tutaj.
Miejsce ewidentnie sprzyja rozmyślaniom nad zawiłościami egzystencji. Widać to po licznych śladach, gdy turyści lub tutejsi poruszeni miałkością żywota i krótkim trwaniem na tym łez padole musieli nadać swym uczuciom jakiś artystyczny wyraz…
W tym filozoficznym nastroju ruszam dalej. Grzeje straszliwie, rozpinam w kurtce i butach wszystkie zamki. Dojeżdżam na tym prowizorycznym chłodzeniu prawie do Cybinki. Na obrzeżach wita duży cmentarz żołnierzy radzieckich, niestety też niedostępny, można pooglądać najwyżej przez ogrodzenie.
Po ominięciu kilku obowiązkowych wakacyjnych remontów, wskakuję na krajówkę i obieram marszrutę na Krosno. Mam nadzieję znaleźć jakąś miłą jadłodajnię z widokiem na Odrę. Droga powrotna to znów sama słodycz – albo za ciężarówkami, albo kopcącymi busami… I cóż, że droga ładna, że lasy i pagóry…
W Krośnie żadne miejsce nie chwyta mnie za serce, a nad rzeką to w ogóle nie za bardzo jest cokolwiek… Chwilę gapię się na ich ładny most, dumam nad swym losem obiadowym. Na nic się tu nie zdecyduję, więc sprawdzam dalej – może gdzieś po drodze dobrze karmią…
W poszukiwaniach „dojeżdżam” palcem po mapie do skrzyżowania dróg krajowych 29 i 32. Za rondem koło Statoila ponoć jest łowisko i smażalnia. No i temat załatwiony. Rybka nad wodą, niedaleko od trasy – czy może być lepiej?
Na miejscu wita mnie widok paru domków letniskowych i zgraja trzech piesków. Jeden szczególnie przyjacielski, życzy głaskać bez wymówek. Sielsko tu. W smażalni pusto, ale czynna. Środek dnia, wędkarze jeszcze łowią, stąd ta pustka.
Po niedługim czasie dostaję porcję jedzenia jak dla dwumetrowego chłopa – może i dobrze, że tradycyjnie nie zjadłam śniadania… Rybka usmażona genialnie, z chęcią bym wsunęła kolejną, ale już ta jedna to aż nadto. Przyjemnie się tu siedzi, dobre miejsce na wywczas, jak ktoś lubi pomoczyć kij i więcej rozrywek mu nie potrzeba ;)
W drodze powrotnej staję jeszcze koło przystanku PKS tuż koło Zielonej Góry, który zawsze w przelocie za późno spostrzegam, żeby się przyjrzeć, jakie zwierzątka są na nim wymalowane. Teraz z bliska widzę, że – o zgrozo! – płonące… Mural traktuje o tragedii pożaru w lesie – bardzo obrazowo, trzeba przyznać…
Powrót już bez żadnych nieprzewidzianych postojów i niespodzianek na ekspresówce. Giepezeta wyśmienita na takie drogi. Hondka nawet nie ma co startować do tego porównania, no niestety ;)
Most fantastyczny. Świetna miejscówka. Wysiliłem całą znajomość rosyjskiego, ale niestety napis zbyt poetycki.
Na moje oko to bardziej ukraiński, może stąd trudności translacyjne ;) Coś mniej więcej, że „i tak moje serce pęknie 1000 razy, wszystko jedno, będę cię kochał. Galinka, bądź moja na zawsze…”.
Fajowa wycieczka, jak miło teraz popatrzeć na te jeszcze letnie klimaty z fotek, z bocianami :) Jak zawsze jakieś ciekawe miejsca, czy to Kłopot, stary popisany most, czy smażalnia i jej pieski :) No i piękna maszyna, bohaterka drugiego planu.
Pozdrawiam :)