Poranek przywitał mnie chmurnym obliczem. Oprzytomniawszy nieco, zgarnęłam aparat i poszłam na obchód parkingowo-ogrodowy. Hondka stała tak, jak ją zostawiłam. Zza domu natomiast dochodziło zaspane pobekiwanie… Takie mi się sąsiedztwo trafiło ;)
Sielanka ;) W zasięgu wzroku może ze dwa domy, a poza tym tylko łąki i niebo. Wróciłam na podwórko, celem pozwiedzania ogrodu. Najbardziej intrygowały porośnięte pnączami… sztuczne ruiny? No, mury po starym budynku, trochę odpicowane, ale tylko tyle, żeby nadać im jeszcze więcej klimatu. Z rosnącymi wewnątrz drzewami, zakątkiem do siedzenia i hamakiem. Genialny pomysł.
Idąc dalej, wyszłam wprost na basen. Basen… Mało powiedziane! Akwen, zalew!…
Te kwiaty, te zakątki, ten kamienny anturaż… No jak w bajce. Jest gdzie się opalać, gdzie grillować, gdzie grać w gry i zabawy, a nawet w komputer. All inclusive ;) I choć chciałoby się solidnie pobyczyć w tak przyjemnym miejscu, niestety musiałam to odłożyć na czas bliżej nieokreślony. Przed wyjazdem jeszcze przydałoby się wciągnąć śniadanie jak bozia przykazała, i nie ma, że do południa nie mam apetytu. Uznałam, że jak zjem rano, to potem na większość dnia będę mieć spokój. Dokończyłam więc konserwę z kolacji, choć kompletnie mi nie smakowała, przepiłam herbatą i w zasadzie byłam gotowa do drogi.
W samą porę, bo chmury postanowiły się określić i zajęły stanowisko pt. „dżdżystość”. Bardziej dla efektu niż żeby zmoczyć, więc nawet nie chowałam aparatu. Po doświadczeniach dnia poprzedniego bowiem, nauczyłam się jednego: jeśli nie zamierzam co parę (kilo)metrów stawać i przeprowadzać czasochłonnej operacji „zaparkuj-zsiądź-zdejmij plecak-wyciągnij aparat-zrób zdjęcie-schowaj…” itd., to jedynym sensownym wyjściem jest jechać z aparatem na szyi. Najlepiej włączonym, żeby ewentualnie strzelać fotki z biodra. W trakcie kolejnych dwóch dni nauczyłam się dodatkowo, że przydałoby się czymś owinąć tę szyję, bo pasek obciera :P Ale zasadniczo jedzie się tak dość wygodnie, a po odpowiednim zaplątaniu w paski plecaka nawet się ta lustrzanka nie majta na wszystkie strony przy jeździe w tempie niekoniecznie spacerowym (jak się już przydarzy).
Wrażenia z poprzedniego wieczora potwierdziły się także w świetle dnia. Okolica jest piękna, a ja chyba jednak najbardziej kocham kotliny i pogórza. Po tegorocznym – jeszcze mocniejszym – zakochaniu się w Pogórzu Kaczawskim, teraz doszła miłość do Izerskiego.
Zanim Świeradów, mapa podpowiada po drodze jeszcze dwie atrakcje. Jakoś jednak na żadną z nich się natknęłam, ale parę słów im poświęcę. Najpierw zaintrygowała mnie „Wieża Gersdorfa – obserwatorium astronomiczne”, zwana też wieżą Cesarza Wilhelma lub Mon Plaisir. Takie rzeczy lubimy. My, jaśnie oświecona :P Z tego, co rozumiem, da się do niej dojść tylko pieszo, a sam budynek jest w stanie „niezbyt”. W przeszłości było to natomiast miejsce wielce ciekawe. Kazał ją sobie zbudować Adolf Traugott von Gersdorf, „ludzki pan” (a także uczony) rządzący na tych włościach, nietuzinkowa postać, polecam jego notkę biograficzną. Pasjonował się m.in. astronomią i kiedy zdrowie nie pozwalało mu już tachać pod górę na plecach całego sprzętu (jak to miał w swym zwyczaju), to wymyślił sobie taką bazę do obserwacji gwiazd. Blisko sto lat później któryś z kolei właściciel udostępnłi wieżę turystom (nowa moda) i zbudował obok restaurację. Tak to sobie funkcjonowało aż do czasu ustalenia granic powojennych, gdy lokalizacja ta stała się przygranicznym końcem świata i broń boże żadnych turystów. Szaber przypieczętował jej nieszczęsny los. Drugim miejscem, o niewiele weselszej historii, jest Źródło Cesarza Józefa. Dawne ujęcie wód mineralnych, dzisiaj zamknięte i zapomniane.
Nie robiąc zatem żadnych postojów już na początku jazdy, biorę rozpęd do Świeradowa. Wybieram trasę przez górkę (Młynicę). Jeszcze tylko oczywiście skręcam za wcześnie, odkrywając przypadkiem malowniczą skalną ścianę i znajdującą się tam Grotę Czerniawa. Drugie podejście owocuje sukcesem i popędzając hondeła – bo stromizna – żwawo wspinam się ku szczytowi. Od strony Czerniawy stok upstrzony jest daczami wśród łąk i lasów, zaś po minięciu wierzchołka rozpościera się przed oczami zatłoczona patelnia pełna wyciągów i innych turystycznych przybytków. Nie ma co, lepiej się stąd wynosić. W nieświadomości mijam punkt antygrawitacyjny i zjeżdżam do miasta. Klucząc uliczkami, liczę, że wyprowadzą mnie w okolice tego ładnego domu zdrojowego. Niestety, jedyne co mi się rzuca w oczy na każdym rogu pełnym drogowskazów, to tabliczka kierująca do czegoś o nazwie Czarci Młyn. Nie wiem czemu, ale spodziewam się jakichś kolejnych skałek. Postanawiam się temu przyjrzeć. Dookoła, inną drogą, cofam się prawie do miejsca wcześniejszego skrętu na Młynicę i tylko po to, by odkryć, że Czarci Młyn to zaiste… młyn. I muzeum chleba zarazem. O tyle unikalny, że zachowało się jego całe oryginalne wyposażenie, można nawet spróbować chleba pieczonego na miejscu w 100-letnim piecu. A czemu „czarci”? To wyjaśnia legenda. Zwiedzanie jest darmowe (!), a w sąsiednim budynku mieści się ponadto Centrum Edukacji Ekologicznej „Izerska Łąka”, gdzie można obejrzeć działający ul od środka (przez mikrokamery) albo poobserwować słynne izerskie „ciemne niebo„. Teraz jednak nie decyduję się na zwiedzanie – ale wrócę tu jeszcze na pewno – i czym prędzej zawracam, żeby wreszcie przestać się pałętać bez celu i ruszyć w dalszą drogę, zwłaszcza, że tutaj zaczyna pokropywać.
Przede mną znany odcinek drogi wojewódzkiej nr 358, prowadzący przez lasy do Szklarskiej Poręby, w miarę prosto, lecz pagórkowato, więc jeśli trafi się zamulacz (i tym razem nie mówię o sobie), to pobite gary, trza się tak wlec aż prawie do miasta. Zamyka go oczywiście sławny Zakręt Śmierci. Będąc w wieku szkolnym, na wycieczce w tych okolicach, byłam przerażona, słysząc, że trasa naszego autokaru ma przebiegać tamtędy. Ale jakoś udało się przeżyć – tak wtedy, jak i tym razem ;)
Szklarskiej jakoś szczególnie zwiedzać nie zamierzałam, odbiłam tylko do Białej Doliny – najbardziej widokowej części miasta, położonej pod Wysokim Kamieniem – a to w takim celu, żeby obadać jeden z pensjonatów o znajomej nazwie ;) Choć po prawdzie, gdyby wypadło mi spać gdzieś tutaj, to miałam upatrzone inne miejsce – Chatkę Robaczka, prywatne schronisko turystyczne. Może jeszcze będzie okazja tam przenocować.
Prześlizgnęłam się następnie przez zakorkowany kurort, by zaraz za miastem – jak zwykle z przyjemnością – zjechać wzdłuż rzeki Kamiennej krajówką do Piechowic. Wyjątkowo ładna droga. W Piechowicach jeszcze raz w prawo, na Michałowice i Jagniątków. Stroma, pozawijana szosa przez las już po pierwszych agrafkach powitała mnie fantastycznym tunelem w skale. I tu następuje u mnie dziura w mózgu. Czarna dziura, amba fatima… Wracając pamięcią do tego momentu, odkryłam, że… „404 Error: File not found” ;) Zastanawiałam się – owszem – tam wtedy pod tym tunelem, czy jechać dalej, bo lada chwila mogła mi zawołać rezerwa w baku. Mapa z kolei mówiła, że to wcale niedaleko, parę kilometrów i z powrotem będę na głównej drodze, bliżej cywilizacji i stacji benzynowych. I tak mi te rozważania utkwiły w pamięci, że dalsza część zanikła ;) Byłam już niemal pewna, że tamtędy nie pojechałam, więc niedawno zrobiłam powtórkę w tych rejonach i oczywiście okazało się, że spod tunelu pojechałam… jednak dalej pod górę ;) No i tak to jest z tą moją pamięcią, tak se z nią żyję… Blog jest więc niejako moją „kopią zapasową” danych ;) Jednak tę „anegdotę jagniątkowską” rozwinę przy innej okazji.
Dojechałam zatem do Sobieszowa, rozglądając się zawzięcie za górującym gdzieś tu Zamkiem Chojnik, którego ostatecznie nie dojrzałam – to coś nie był mój dzień… ;) Ominęłam (już świadomie ;) ) skręt na Zachełmie i Przesiekę, żeby po 1) trochę nadgonić z czasem, a po 2) zostawić sobie coś na później, jakieś fajne trasy do odkrycia kiedy indziej. Na pierwszym napotkanym Statoilu, w Podgórzynie, z ulgą zalałam hondę (spalanie 4,7 l/100 km), a sama łyknęłam etopirynę, bo niezdecydowana pogoda albo to na siłę zjedzone śniadanie spowodowały naprzykrzający się ból głowy. Dalej główną drogą, wojewódzką, podążałam w pielgrzymce samochodowo-koparkowej. Gdzieś chyba dopiero koło Sosnówki się rozluźniło. Następnie wciąż DW 366 ominęłam Karpacz (w tym przypadku drogę przygraniczną już wcześniej przejechałam) i dotarłam do Kowar. Tutejszą największą (dla mnie) atrakcję, tj. Muzeum Sentymentów, jeszcze osobno opiszę, bo byłam tam pierwszy raz jakoś na przedwiośniu i materiał zdjęciowy od tamtej pory tak leży odłogiem… Teraz natomiast, zamiast trzymać się drogowskazów, zachciało mi się szukać Drogi Głodowej. Skręciłam za torami i pogubiłam się na amen. Przy każdym kolejnym skrzyżowaniu moja orientacja w terenie odbiegała radośnie w coraz bardziej siną dal. Wreszcie, zła na siebie i na kowarski trójkąt bermudzki, wróciłam do wylotówki i pojechałam tak jak powinnam była, bez kombinowania – w stronę „Jęzora teściowej” (jak jeden z ostrych zakrętów nazywa mapa, choć internet twierdzi, że mianem tym ochrzczono któryś zawijas bliżej Kudowy Zdrój…).
Z Kowar na Lubawkę droga tyleż przyjemna – prowadząca przez góry, lasy – co mocno uczęszczana. Jazda jeden za drugim jest tu więcej niż prawdopodobna. Na Rozdrożu Kowarskim trochę kusił mnie drogowskaz na Przełęcz Okraj i do Czech, ale pozostałam jednak na ojczystej ziemi. Ponownie złapał mnie lekki deszcz i wraz z rosnącym zachmurzeniem, chmurne myśli zbierały się i w mojej głowie. Cały ranek rzeczy szły nie do końca tak, jak bym chciała. Za dużo miejsc ominiętych albo niepotrzebnie obłądzonych, za mało zrobionych zdjęć i jeszcze ta boląca głowa, i deszcz padający na aparat… Sytuacja wymagała natychmiastowego działania. Zatrzymałam się w Miszkowicach na przystanku i po pierwsze – schowałam elektronikę, zaś po drugie i ważniejsze – postanowiłam poszukać pociechy i ukojenia w tabliczce gorzkiej czekolady. Podobno pomaga na endorfiny, a to by zaradziło i podłemu nastrojowi, i ćmieniu w głowie. Rzeczywiście, krótki odpoczynek poprawił zarówno samopoczucie, jak i – o dziwo – pogodę ;)
Teraz czekała mnie krótka prosta w bok, znów w ślepy przygraniczny zaułek. Cel: Niedamirów. Przez – jak się okazuje – dolnośląską „Najpiękniejszą Wieś 2019„, czyli Opawę. Jakoś nie powaliła mnie urodą, widywałam ładniejsze, prawdę mówiąc… ;) Natomiast kierowałam się tu, bo w odmętach (nie)pamięci świtał mi niejasno temat wiejskich dzwonnic alarmowych i byłam niemal pewna, że chodzi o Niedamirów lub o pobliski – leżący po drugiej stronie Bramy Lubawskiej – Okrzeszyn. Rzeczywistość rozwiała złudzenia, bo nie chodziło ani o jeden, ani drugi ;) Ale dzięki tym poszukiwaniom pracowicie zwiedziłam wszystkie boczne uliczki i ostatecznie nic nie znalazłszy, kierując się z powrotem, skręciłam już w ostatnią. Wąski równy asfalt zachęcał, widoki pyszniły się na horyzoncie – uznałam, że to dobry moment na postój. Żeby nie parkować nikomu przed bramą, stanęłam w zatoczce przy łące między domami. I jak tu nie wierzyć w opatrzność? To, co wzięłam za bezużyteczne przydrożne chaszcze, okazało się malinowym chruśniakiem :D Zjadłam parę owocków, nie za dużo, bo może to jednak nie takie niczyje, ale były warte grzechu – bez robali, słodziutkie… ;)
W czasie tego szabru minęła mnie pani kolarka, co dało mi do myślenia – dokąd też ona tak chyżo popedałowała? Czyżby jednak był tu przejazd na czeską stronę? Postanowiłam sprawdzić. Przyjemna dróżka wiła się jeszcze jakiś czas, aż rzeczywiście powitały mnie znaki w bratnim języku i znalazłam się w przysiółku Bobr, niedaleko źródła naszej rzeki. Choć wypływa z czeskiej ziemi, to „ich” są jedynie jej 2 początkowe kilometry, a reszta płynie u nas ;)
Szerokim łukiem ominęłam Žacléř – bo tak wyszło, nie że jest to miasteczko jakoś szczególnie przykre w obcowaniu – i długą prostą koło Lampertic przeskoczyłam do krajówki, ku przejściu granicznemu z powrotem.
W Lubawce od razu w bok na Chełmsko Śląskie, a w Chełmsku czym prędzej na Okrzeszyn – w ucieczce przed kolejną deszczowo-wietrzną chmurą. Na tej 8-kilometrowej trasie „donikąd” najpierw natrafiam na… miejsce natchnione. W znaczeniu słownikowym 'stworzony pod wpływem natchnienia’. Ewidentnie. Bo wystawcie sobie taki widok: górka pośrodku niczego, widok rozległy na dolinę i dalsze pagóry, na górce dwa drzewa, a między nimi neogotycyzująca kapliczka z matkobosko. I ławeczka. To aż się prosi o głębszą refleksję. Przytłoczona tym dojmującym wrażeniem, musiałam się zatrzymać, mimo że czarne chmury kłębiły się coraz bliżej, a wiatr coraz wścieklej kąsał.
W pogoni za dzwonniczkami jadę od razu na sam koniec, mijając intrygujący Uniemyśl z samotnym kościołem na górce – zakładam, że tędy samędy wrócę, nie znalazłszy jakiegoś znienackowego przejścia na drugą stronę granicy jak w Niedamirowie. Już przed Okrzeszynem robi się ciekawie. Jakieś industrialne żelastwa i beton po obu stronach drogi witają niczym brama do miasta po apokalipsie. Jest to nieszczęsny – jak cała ta okolica zresztą, o czym zaraz… – kamieniołom porfiru. Niby działający, ale jednak nie do końca. Bo firma jako taka istnieje, zakład funkcjonuje, ale… nie mogą wywieźć normalnie urobku. Na jedynej drodze dojazdowej jest ograniczenie do 16 ton (bo na koniec idzie przez zabytkowy rynek w Chełmsku). Cokolwiek cięższego no pasaran. Więc wożą te kamienie małymi ciężarówkami i próbują się dogadać ze wszystkimi dookoła, żeby to jakoś ogarnąć. Łatwiej byłoby im wydobyć te skały gołymi rękami, niż znaleźć zgodę w tym temacie…
Wszystko jest tu zresztą pechowe. Po wojnie Rosjanie próbowali wydobywać uran. Dwukrotnie. Okazało się nieopłacalne. Przez tajność tego wydobycia zlikwidowano pasażerskie połączenia kolejowe. Dotąd nieprzywrócone. Kopalni węgla było ze cztery, teraz tylko zapaleńcy pchają się do tego, co z nich pozostało. Czego tu zresztą nie było!… Cytując za Ścieżką w bok: „Na początku XX wieku we wsi Albendorf istniały dwie tkalnie, fabryka makaronu, rzeźnia, dwa młyny, dwie piekarnie, trzy sklepy, kuźnia, warsztat krawiecki, co najmniej sześć pensjonatów, szkoła, urząd celny, trzy kościoły, stacja końcowa kolei”. I gdzie to wszystko jest? Na pewno nie w dzisiejszym Okrzeszynie. Z racji powojennej izolacji przygranicznej i rosyjskowydobywczej, a także przesiedleń ludności „wrośniętej” w tę ziemię od 700 (słownie: siedmiuset) lat, obecnie znajdziemy tu tylko z rzadka porozrzucane domy, ruiny zabudowań i ciszę. Cisza, spokój i krajobrazy – to obecnie jedyny tutejszy towar eksportowy. Z lat świetności pozostały tylko kościoły, z czego dwa (ewangelicki i przycmentarny – zdj. po prawej) w ruinie, a ten główny –
stoi sam jak palec przy drodze, kompletnie zdawałoby się niepasujący w tym miejscu (zdj. po lewej). Bo po co i dlaczego na takim pustkowiu taka wielka budowla? Skąd, jak?… Jeśli natomiast wyobraźnia dorysuje wokół niego ściślejszą zabudowę, wklei w tło ludzi podążających za swoimi sprawami, to już nabiera to więcej sensu.
Przez takie mniejsze i większe nieścisłości w percepcji, jakieś zaburzenia czasoprzestrzeni, ma się tu właśnie wrażenie, że coś jest nie tak. Niby miła wioseczka na odludziu, idealna, jak ktoś chce rzucić wszystko i odciąć się od dotychczasowego życia, a ma za daleko w Bieszczady… ;) …ale na każdym kroku napotyka się ślady tego, co było i wiadomo, że na pewno to nie było tak, jak teraz wygląda. Ot, choćby wszechobecne kapliczki i krzyże, często z drzewnymi strażnikami po obu stronach. Zwłaszcza wielkość tych dębów czy lip, sadzonych jako zapewne dość niewysokie, gdy kapliczkę stawiano, daje do myślenia – ile czasu minęło. No i że komuś to było przez wiele lat potrzebne. Zwłaszcza w takich ilościach i zagęszczeniu. A teraz to wszystko porzucone i, sądząc po stanie, nieprzydatne nikomu. Choć może krzyży to jest jednak trochę w nadmiarze – ziemie te należały do krzeszowskich cystersów, więc na pewno poustawiali tego więcej niż zwykli ludzie potrzebują ;)
Ta swoista atmosfera dekadencji zmaterializowała się nawet w ogródku posesji nr 1, gdzie przyjezdnych witają dwie posępne postaci à la kostucha, dementor czy też Nazgûl… :P
I tym razem, zgodnie z przewidywaniami, na końcu tej sympatycznej miejscowości przyszło mi zawrócić. Kawałek za cmentarnym kościołem (do którego też legalnego dojścia nie ma), przy ostatnich zabudowaniach stoi znak zakazu ruchu i choćby się uprzeć i chcieć przeprowadzić motocykl pieszo do Czech, to to też średni pomysł, bo na granicy po staremu – szlaban.
Ale tym lepiej, bo Uniemyśl, który zostawiłam po drodze, jest nie mniej ciekawy, a jakoś bardziej „żywy”, też warto się tu rozejrzeć. Zatrzymałam się, jak sądzę, w centrum miejscowości – ciężko stwierdzić, bo raz, że to chyba ulicówka, a dwa, że tak jak w Okrzeszynie, zostało tylko co któreś domostwo. Ale jest tu przystanek i zagospodarowany, ukwiecony skwerek za nim. Z przystanku wprawdzie roztacza się widok na opuszczoną fabrykę, a bardziej z tyłu, na górce wybija się nad wsią stary kościół, trochę w ruinie, trochę odbudowywany – co jednak najbardziej znamienne, na okalającym go murze powiewa wielki transparent o treści bodajże „Nowe życie Mateusza”. Trzeba przyznać, że ma to dość optymistyczny i bardziej dający nadzieję wydźwięk niż posępna atmosfera Okrzeszyna ;)
Zacznę jednak od tego, co najbliżej mojego miejsca postoju. Przejeżdżając tędy, nie da się przeoczyć stojącego tuż przy drodze pięknego, starego budynku przysłupowego, jak się okazuje – karczmy sądowej. W 2013 r. podupadający zabytek dostał drugą szansę, gdy zaczęto jego remont. Teraz jest już nie dość, że odnowiony, to aktywnie użytkowany. Mieści się tu Sudecka Stacja Terenowa Klubu Przyrodników i – może dzięki temu, a może sami mieszkańcy tak chętnie się organizują – dzieje się tu! Gdybym była tu dzień później, trafiłabym akurat na jakieś święto i konkurs ogrodów, a wieczorem koncert w karczmie właśnie.
Podobnie jest z tutejszym kościołem. Smutną ruinę wspierają opiekuńczo rusztowania, a na szczycie wieży pyszni się nowa czapeczka kopuła. No i transparent – jego treść odsyła na fejsbukowy fąpaż, gdzie można dowiedzieć się nieco więcej o całym przedsięwzięciu.
Natomiast vis-à-vis – wspomniany relikt przemysłu. Najpierw była to tkalnia Stahela (gdy miejscowość nazywała się jeszcze Berthelsdorf), następnie – po wojnie, zapewne w latach 60., 70.? – filia lubawskiego Gambitu (ciekawostka – to właśnie tej firmy uszczelki wybrano przy odbudowie elektrowni w Fukushimie), a na koniec fabryka kosmetyków. O tej ostatniej co nieco opowiedział mi autochton, który przysiadł koło mnie na przystanku. Szedł skądś, chyba o kuli, jeśli dobrze pamiętam, a czekała go zaraz droga pod górkę, więc chciał złapać chwilę oddechu przed ostatecznym podejściem. Na tę górkę zresztą szedł ponoć do swoich znajomych, który zamieszkują w – cytuję – „zajebistej willi”, poniemieckiej, ale nierozkradzionej. Nie poszłam za nim jednak sprawdzić ;) Odnośnie fabryki, to swego czasu w niej pracował, hulała jak złoto, póki prezesował jej założyciel. Tenże jednak podczas służbowego wyjazdu do Francji zszedł na serce i to był początek końca. Syna bardziej interesowała pozostawiona fortuna, niż kierowanie firmą i w efekcie wszystko padło.
Jak wiadomo, „kiedyś to były czasy, teraz nie ma czasów„, więc kończąc wątek Worka Okrzeszyńskiego, zostawię tu jeszcze publikację prezentującą garść historii wspomnieniowych – by ocieplić nieco wirtualny obraz tych dwóch zapomnianych miejscowości: „PRZYSTANKI. Historie z Okrzeszyna i Uniemyśla„.
Dostałam się więc z powrotem do Chełmska, którego jednak za specjalnie nie zwiedzałam. Tylko krótki przystanek na niezbyt oryginalne ujęcie z domkami tkaczy i jazda dalej. „Dalej” oznacza w tym przypadku przyjemną widokową trasę przez górskie pasmo o nazwie Zawory :D w kierunku wsi Łączna i docelowo Mieroszowa.
W tymże Mieroszowie dobijam do krajówki, która prowadzi mnie zaskakująco przyjemnie do Unisławia. Tu zdziwienie kolejne, tym razem na minus. Skrzyżowanie w kierunku Rybnicy Leśnej owszem jest, ale za nim od razu zakaz ruchu z jakimś wyjątkiem dla mieszkańców, maszyn rolniczych itp. Myślę sobie WTF? To którędy niby mam się tam dostać? Dotychczas używana mapa skończyła mi się gdzieś za Chełmskiem, a następna zaczynała się dopiero od Głuszycy, więc znalazłam się w lekkiej nawigacyjnej dupie… Po krótkiej walce z myślami, uznaję – raz kozie placek. Jadę. Najwyżej będzie mandat, zobaczymy. I ruszyłam – droga jak droga, trochę połatana, bardziej przypominająca jakąś zapomnianą gminną niż wojewódzką… A po chwili zaczęły się dziury. Dziurska. Hondka to jest terenowy brykacz :P , więc na niej to wrażenia nie zrobiło, ale samochodem to bym tu faktycznie nie ryzykowała. I jak się okazuje, właśnie to jest powodem postawienia owego zakazu. Witamy w Polsce. Zamiast naprawić, lepiej zamknąć. Brawo, brawo.Szczęśliwie jednak przemykam do Rybnicy, nie napotkawszy żadnych służb wyłapujących anarchistów, a jedynie dwa jadące równie niefrasobliwie w przeciwną stronę auta na nietutejszych tablicach. Z pozdrowieniami od nawigacji Google’a :P
Słynny drewniany kościółek wystaje ponad drzewami zaraz za skrzyżowaniem, nie trzeba go więc nigdzie po krzakach szukać. W ogóle uroczy zakątek, ładnie sobie tam mieszkają po sąsiedzku. Świątynię oglądam tylko z zewnątrz, wnętrze zaś można zobaczyć tutaj – prezentuje się dość ciekawie, na żywo na pewno jeszcze lepiej.
Na tym etapie ominęłam Sokołowsko i PTTK Andrzejówkę – zostaną na inną okazję – bo robiło się już mocno po południu. Jadąc przez Głuszycę jakby nigdy nic, w pewnym momencie kątem oka dostrzegam pałacyk z cegły. Wiele takich „kątoocznych” ciekawostek – z reguły – z bólem serca omijam, żeby nie stawać co chwilę. Teraz jednak już trochę ujechałam od poprzedniego postoju, więc się zatrzymuję, żeby przyjrzeć się okolicy, tak na jednej nodze.
Miejsce do zaparkowania wypada mi może niezbyt zgodnie z przepisami (mam do wyboru stać albo na przystanku, albo na chodniku pod zakazem – wybieram chodnik, bo tu mnie przynajmniej autobus nie strąbi ;) ), ale pod względem „duchologicznym” jest cudnie – nad drzwiami biblioteki naburmuszone słoneczko, po drugiej stronie ulicy wspaniałe „typo” na bramce do ogrodu jordanowskiego, a w dalszej perspektywie wzmiankowany pałacyk, który jest tak naprawdę willą fabrykanta Kauffmanna. Potem minęłam jeszcze jeden taki „mały Hogwart” ;), ale zdjęcia nie robiłam – z pomocą przychodzi wikimedia.
Ale miasteczko ma potencjał, uchowało się tu sporo ciekawostek, jeszcze szczęśliwie niezre-wita-lizo-wanych (uff, trudne słowo ;) ). Z grubszych atrakcji ostała się np. nieczynna Restauracja Pod Jeleniem (pewnie tylko dlatego, że zabytek). Wspaniała, mieszkałabym. Jeśli ktoś podziela mój entuzjazm, ale nie podziela sytuacji finansowej, to może sobie ją kupić – jest na sprzedaż ;)
A najlepsze Głuszyca zostawiła mi na koniec. Przy wyjeździe pożegnała mnie absolutnie przecudnym „witaczem”.
Dalej droga wiedzie skrajem Gór Kamiennych. Przez chwilę główną DW381, a w Świerkach – hyc na skróty, w maleńką dróżkę przez wioski – Dworki, Krajanów, Sokolicę. Nawierzchnia nie powala, ale widoki – wręcz przeciwnie. Tak zwane „upanabogazapiecem”, sielska pagórkowata okolica, cisza, spokój. Kolejne miejsce, gdzie bym… ;) Jakby tych zachwytów było mało, w Krajanowie spotyka mnie wymuszony postój, gdyż w poprzek drogi wraca na nocleg… stado krów.
Mój breloczek po raz kolejny mógłby robić za lusterko – mniej więcej taką miałam minę przy tym spotkaniu ;)
Wszystko, co dobre jednak kończy się powrotem na główną drogę. Ujechawszy kawałek, robię postój organizacyjny – na smsa z meldunkiem, studiowanie mapy i wymyślenie noclegu. Dzwonię w parę miejsc, z jeszcze gorszym skutkiem niż poprzedniego dnia, bo nigdzie nic… Nawet mimo tego, że biorę pod uwagę teren aż do Kudowy – gdyby się coś znalazło, to mogę sobie tam dojechać nawet po ciemku, byle by było dokąd ;) No ale niestety. Porzucam więc na razie tę przegraną z góry walkę i jadę dalej, licząc sama nie wiem na co, ale żeby przejechać jeszcze ile się da, zanim dzień na dobre się skończy.
Przez Tłumaczów dojeżdżam do Radkowa. Trochę tu padało, więc co robię ja? Wpier… się na tę mokrą, stromą, brukowaną starówkę, żeby sobie na niej poskręcać i pozawracać :P A wszystko przez kolejną atrakcję z „kąta oka”. Stary sklepowy mural… Trafiam też na parę innych „szpetot”, które w moich oczach są najpiękniejsze ;) A ile jeszcze ich się tu kryje – kto wie?…
W sumie rozsądnie byłoby tu poszukać noclegu, ale pokusa Gór Stołowych jest silniejsza – są już tak blisko, na wyciągnięcie ręki!… Droga oszałamiająca, jadę mniej więcej tak, z otwartą gębą:
Stety albo niestety, nie można się zatrzymywać gdzie popadnie, tylko na wyznaczonych parkingach. Może i dobrze, bo – przy większej ilości takich jak ja – cała droga by stała, robiąc zdjęcia każdej skałce… :D
Po tym pierwszym strzale prosto w pysk, widoki nieco się uspokajają i już kulturalnie prowadzą przez las. Nie ujeżdżam jednak daleko i zielony drogowskaz zaprasza mnie w bok – ku Pasterce. A tu to dopiero…
Powiem krótko – droga prowadzi przez baśniową krainę. I wszystko na ten temat, nie ma o czym dyskutować ;) Mija się po drodze jedno z wejść na Szczeliniec, ale parking z tej strony malutki – gdybyście się tu wybierali, to mówię.
Po kilku wirażach dojeżdżam do miejscowości, gdzie droga się kończy, a niektórzy mówią, że i świat. Możliwe. Dla pewnej, dość konkretnej i powiększającej się grupy osób świat i tak nie ma nic lepszego do zaoferowania, niż znajdują właśnie tutaj ;) Nawet im postawiono przed schroniskiem pomniczek. Nagrobek. „Serca pozostawionego w Pasterce” ;)
Zapuszczam się więc w tym kierunku na własne ryzyko, nieprzymuszana przez nikogo, poza swoim niemożliwym do ugaszenia pragnieniem „byle dalej, do przodu…”. I cóż się okazuje? Że nic się nie dzieje bez przyczyny. Nie tak dawno lamentowałam na swój zezowaty los, gdy błądziłam wokół Małych Organów Myśliborskich po kamienistych zadupiach…
…a żeby dojechać do PTTK Pasterka musiałam pokonać podobny nawierzchniowo podjazd, tylko stromszy i bardziej koleiniasty. Nic prostszego :D
Na miejscu powitały mnie dziwne odgłosy i ogólny rejwach, ale postanowiłam nie dziwić się niczemu i trzymając się swych priorytetów, udałam się tam, skąd pachniało jedzeniem. Na szczęście, zanim się wpakowałam kucharce nosem do garów, napotkałam ladę barowo-recepcyjną. Zamówiłam obiad i z głupia frant zapytałam jeszcze o możliwość noclegu, nie licząc wszak na wiele. Ku memu wielkiemu zdziwieniu pan odrzekł, że oczywiście, znajdzie się jedno miejsce, z dopiero co zameldowaną czwórką znajomych i jeszcze jednym panem do kompletu. Może być! Mimo delikatnej socjopatii, którą sobie wmawiam, jestem w stanie przeżyć w 6-osobowym pokoju jedną noc, zwłaszcza w tak pięknych okolicznościach przyrody, ale o tym za chwilę.
Zjadłszy pośpiesznie porcję pierogów w formie jednego pieroga na pół talerza, wróciłam na dwór, zaplanować jeszcze nocleg… dla hondki. Gdzie by ją tu przyczepić do czegoś? Słupków ani drzewek nie za bardzo, samochody poparkowane każdy jak chce… Wepchnęłam ją ostatecznie jak najbardziej w kąt przy murku i przypięłam samą do siebie. Ale nadal niepokoiły te hałasy z tyłu schroniska – deprymujące na tyle, że aż się zainteresowałam o co kaman. Otóż przybywając do tej ostoi ciszy, odludzia, sam na sam z naturą itd., trafiłam na dzień, gdy właśnie tutaj zorganizowano metę… jakiegoś ultramaratonu przez całą Ziemię Kłodzką! Biegli z Lądka Zdroju, finiszując właśnie pod samym schroniskiem, a każdą dobiegającą osobę witała kakofonia krowich dzwonków, gwizdów, wycia i scen dantejskich. Naprawdę. Podobno to baby są jakieś inne. Ale nie. Tak naprawdę to biegacze.
Pozanosiłam więc nieliczne bagaże do pokoju i sama wzięłam nogi za pas, udając się tam, skąd nie byłoby słychać tego nieludzkiego tumultu. Na polance na wprost, tam gdzie „nagrobek”, kręciło się sporo osób – selfiki ze Szczelińcem itd., obrałam więc azymut o wartości 180 st., czyli zupełnie gdzie indziej niż tam ;)
Przeszedłszy przez najbliższy pagórek, odnalazłam upragnioną ciszę. Tzn. brak odgłosów biegaczy. Za to wokół roztaczała się wieczorna „cisza” łąkowa – pełna owadów i cichej pieśni traw…
Siedziałabym tam do nocy, ale sielankę przerwały dwie palące potrzeby – po pierwsze, acz nie najważniejsze, padła bateria w telefonie, a powerbank został w pokoju, po drugie zaś – i to zdecydowanie istotniejsze – zaraz mieli zamknąć kuchnię i był to ostatni moment na ciepłą wieczerzę. Podjęłam barszcz i krokieta (ze słodkiej kapusty! pyszka), a po kolacji włączył mi się znowu wędrowniczek. Tym razem zapuściłam się w kierunku beczenia owiec.
Znalazłam dzięki temu to, co na pagórku za schroniskiem, tylko w ilości „jeszcze więcej”.
Jak bym nie planowała, nie trafiłabym chyba do lepszego miejsca na nocleg – a na pewno nie takim przypadkiem ;)
PS. A wynaturzeni biegacze tłukli się do po 22.00! Nie pozdrawiam :P
Tego dnia nakręciłam zaledwie 240-parę kilometrów. Słabiutko, ogółem 549 km, czyli byłam dopiero w połowie drogi. Kolejne dwa dni w siodle mi się nie uśmiechały, więc nazajutrz czekała mnie wczesna pobudka i dłuuuga droga do domu. Też dobrze. Wszak cała idea tego wyjazdu polegała na sprawdzeniu dróg, hondki i siebie ;)
Bajeczna wyprawa, chyba tak to można określić, nie licząc lekkiego kryzysiku na początku drugiego dnia, ale nie ma tego złego, jak to się mówi :) Potem został on należycie wynagrodzony :) Się powtórzę, bo już to pisałem w komentarzach pod niektórymi wycieczkami, ale macie tam po prostu pięknie i przepięknie. Szkoda, że miejscowości takie jak Okrzeszyn trochę straszną i podwójna szkoda, że tak mało zostało po tych dobrych gospodarzach tych ziem, ale tak to już jest. Nadal jednak jest tyle miejsc wartych uwagi, że po prostu klęska urodzaju swoista (ten baner „ATRAKCJA, ZABYTEK, DO ZWIEDZANIA! mnie zabił) :) A te góry i pagóry, wąwozy i doliny ponad tym wszystkim, no czadzior obłędny. Fajne też jest to na takich wyprawach, że trzeba troszkę wyjść ze swojej strefy komfortu, i stanąć twarzą w twarz z ludźmi. Można przekonać się wtedy, że większość nie gryzie :) Mimo to krówki najlepsze :D. Gratulacje wiec za odwagę i może za rok jakaś dłuższa wyprawa? :)
Pozdrawiam!
Dobrze to wszystko ująłeś i to prawda, że tyle wspaniałości na raz można tu znaleźć, że ciężko to ogarnąć. Trzeba wracać ;) Ale na dłużej raczej nie, bo mam ten problem, że jestem jednocześnie włóczykijem i domatorem, balansuję w poszukiwaniu złotego środka ;)