Ostatnio z niejakim zadowoleniem odnotowuję tendencję, że gdy główny zamysł wycieczki okazuje się średnio udany, to dalszy jej ciąg, wykonywany na spontana, jest o wiele ciekawszy. To cieszy ;)
Tu pomysł pojawił się znienacka, gdy fejsbuk objawił mi plakat informujący o zlocie starych mercedesów i to bardzo w pobliżu, bo w Jaworze. Był to odłamek oficjalnego zlotu StarDrive 2019, czyli jakiegoś spędu mercedesów, ale dla wybranych, po grubszej selekcji. Główna część odbywała się w Jeleniej Górze i okolicy, konkretnie w Dolinie Pałaców i Ogrodów. Jawor załapał się na krótki postój części zlotowiczów i konkurs elegancji chyba z racji powstającej (powstałej już?) fabryki silników dla MB oraz – o zgrozo – akumulatorów do elektrycznej części ich floty.
Postanowiłam się tam wybrać, bo a nuż widelec trafiłby się jakiś skrzydlaczek, to by się w twarzą w twarz popytało, czegoś dowiedziało, kontakty, namiary pozbierało… Ale albo wszyscy przedstawiciele W110 zostali jednak w Jeleniej, albo są one jednak zbyt pospolite, by się znaleźć na takiej imprezie. Tak czy inaczej, dotarłszy z poświęceniem (ekspresówką) do owego Jawora, nie zastałam tam żadnego heckflosse, który by mnie interesował. Choć było parę ładnych fur, nie przeczę ;)
Rzuciłam okiem na każdego, po czym włączył mi się festynowy janusz i udałam się w kierunku burgera. Bez frytek, bo tylko na takiego starczyło, przecież po co nosić ze sobą gotówkę, nie nauczę się nigdy… Jest też dość przyjemne jeziorko, ale żadnego cienia przy brzegu, więc w pełnym rynsztunku długo tam nie wytrzymałam. Jeszcze obowiązkowo gofer (ale bez dżemora, lepszy z owocami), lody i lemoniada dla schłodzenia umysłu (bogom dzięki, że tu można było kartą…) i mogłam zacząć planować co dalej. No bo bez sensu byłoby taki niedaleki, bo niedaleki, ale kawał przejechać i wracać. Musiałam poszukać jakiejś satysfakcjonującej atrakcji w pobliżu.
Padło na Małe Organy Myśliborskie. Że spróbuję jak blisko da się podjechać. Bo ogólnie to mi świtało, że tam tylko piechotą da się podejść, ale na mapie była jakaś dróżka w tym kierunku…
No i się zaczęło… Asfalt prowadził w pożądanym kierunku przez 2,5 minuty od opuszczenia bram OW Jawornik, po czym skręcił o 90 stopni, a dróżka z mapy (wiodąca prosto) okazała się błotnistą otchłanią w postaci dwóch oślizgłych kolein. Nie oraz nie. Pojechałam więc zobaczyć, dokąd tym asfaltem… Zaprowadził do miłej dla oka, lecz długiej jak nieszczęście wioski pod nazwą Paszowice. Następnie do lasu. Fajne łuki, w miarę równo. Dla chętnych (i pieszych) -przydrożny parking i dwie stare wieże widokowe po dwóch stronach owej szosy. Ładne, kamienne, acz jedna już tylko z widokiem na drzewa, bo zdążyły przez te ponad 100 lat urosnąć ;), a w dodatku podczas remontu ją obniżono. Ale w pobliżu jest wyznaczony inny punkt widokowy, więc wspinaczka nie pójdzie na marne. Druga wieża jeszcze zupełnie nieźle spełnia swoje funkcje, czyli tym bardziej warto.
Mnie natomiast zaniosło do kolejnej wsi (Jakuszowa). Szybka eksploracja w jednym kierunku (lewym) przyniosła koniec drogi i ładne widoki z pagórka, zaś w drugim – dla odmiany – również koniec asfaltu. Tu już jednak nie dałam się tak łatwo zniechęcić i czując bliskość celu, postanowiłam spróbować przedrzeć się bliżej. To oznaczało zjazd w dół po drodze „utwardzonej” luźnym kruszywem typu tłuczeń o frakcji 30-60 mm (powiedzmy). W połowie zjazdu przyszło opamiętanie i lęk, że może przyjdzie tędy wracać, ale przecież i tak było już za późno na zatrzymywanie się, o zawracaniu tym bardziej mogłam zapomnieć. Ino do przodu ;) Doturlałam się w końcu na jakiś równiejszy kawałek, akurat obok tablicy dydaktycznej traktującej o śródpolnym stawie, gdyż jak się okazało, znajdowałam się na „Szlaku Salamandry”. Pieszym :P
Teoretycznie do celu miałam już całkiem niedaleko, ale droga przede mną wyglądała po pierwsze nie lepiej, a po wtóre – nie dawała perspektyw na kontynuację podróży. Znaczy i tak musiałabym wrócić tak jak przyjechałam. Pozostawała jeszcze opcja „w bok”. Biłam się z myślami, ale w końcu mnie skusiła.
Najgorzej. Ślepy zaułek. No to chcąc nie chcąc, skierowałam koła z powrotem na wspaniałe luźne kamyczki. Teraz pod górę, bo przecież nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej… Ku swemu wielkiemu zdumieniu wyjechałam stamtąd w jednym, niepotłuczonym kawałku, bez żadnych przygód, ot, powoli traktorkiem pod górę, uważnie, ale zdecydowanie. „Kolejny raz udało się przeżyć” i „więcej szczęścia jak rozumu” – to moje drugie i trzecie imię :P
Czmychnęłam z tej niewdzięcznej okolicy i pojechałam sprawdzić dojście z trzeciej strony. To najbardziej oficjalne, najkrótsze i najbardziej piesze. Nawet nie oczekiwałam, że zobaczę te resztki wulkanu (bo hondy nie zostawię poza zasięgiem wzroku, no po prostu nie), ale jak już tu jestem, to przejechać się można.
Myślibórz okazał się o wiele mniejszy niż się spodziewałam po jego sławie – ledwie parę domów na krzyż. Pierwsze, co rzuca się tu w oczy, to na pewno lśniący remontową nowością neogotycki pałacyk. Wprawdzie niedostępny do zwiedzania, ale i tak przyjemnie popatrzeć na uratowany zabytek. Ma też dość ciekawą historię najnowszą – tak od lat międzywojennych począwszy: LINK. A jeszcze parę słów o samym Myśliborzu, jego pomnikach przyrody i jego najsławniejszej skale można znaleźć TUTAJ i TUTAJ.
Nie zaspokoiwszy głodu krajoznawczego, postanowiłam że już po prostu pojadę dalej przed siebie, w kierunku znajomej dróżki przez las za Stanisławowem. Skoro plany średnio mi wychodzą tego dnia, to dalej jadę bez szczególnego planu… I to była właściwa decyzja. Trzeba było tak pod razu ;)
Po wdrapaniu się na górkę za Pomocnem, zaintrygował mnie skręt w lewo. W stronę lotniska „Baryt”. Jest to ledwie kawałek równej łączki przy drodze, z wiatrowskazem na tyczce, ale widoki stamtąd… No, jest na co popatrzeć. Nie wiem czemu poprzednim razem tu mnie nie zaniosło. Czy zakaz wjazdu wtedy tu był?… Czy nie chciałam się rozdrabniać na boki, zmierzając ku Czartowskiej Skale?… Już nie pomnę.
Podczas postoju minęły mnie ze dwa czy trzy auta, pomykające dość szybko, na nieco wyższych obrotach niż by pozwalały dobre obyczaje, no ale pomyślałam tylko „ach, ci miejscowi…”, wzruszając ramionami, i pojechałam dalej w swoją stronę. Przeciwną niż tamci. Kawałek jeszcze po płaskim, a potem w dół. Choć zaraz na początku tego „w dół” musiałam znowu się zatrzymać i jeszcze bardziej zbierać szczękę z asfaltu, bo ten widoczek był już absolutnie nokautujący.
Normalnie Szwajcaria jakaś… W oszołomieniu doznaniami wzrokowymi dojechałam do Kondratowa, gdzie piękna dróżka miała swój koniec w postaci skrzyżowania „T”. Jako że wymyśliłam sobie powrót którędy inędy, wypadało w tym miejscu zawrócić.
Jadąc z powrotem pod górę, natknęłam się na widoczne dopiero z tej strony informacje powtykane w pobocze. Pierwsze, które zauważyłam, głosiło „Nie ciąć”. Jako że dość niekumate ze mnie indywiduum, początkowa moja myśl połączyła ów komunikat z jakimiś tajemniczymi wskazówkami odnośnie sposobu koszenia poboczy ;D
Ale dalsze – mówiące coś o mecie, starcie – już powoli naprowadziły mnie na właściwe tory. Najwyraźniej był tu niedawno jakiś rajd. I stąd też chyba ci „rajdowcy po godzinach”, przemierzający ten odcinek tylko w jednym kierunku…
Po powrocie sprawdziłam z ciekawości, z jakiej to okazji się tam ścigali. No i znów, więcej szczęścia miałam niż… Rajd odbywał się tam przez cały weekend, a ja po prostu wjechałam na trasę już po zakończeniu sobotnich biegów ;)
Powrót już bez zaskoczeń i dziwnych wydarzeń, więc tym sposobem – z lekka niespodziankowo, ale jakże satysfakcjonująco – wycieczka ostatecznie się udała.
Piękne widoki tam miałaś, aż musiałam zostawić komentarz :-)
Haha, no nie da się zaprzeczyć ;)