Podobno ludzie dzielą się na tych, którzy pozwalają psu spać w łóżku i na tych, którzy się do tego nie przyznają ;) Inny podział dotyczy osób, które zakupione w internecie rzeczy chcą mieć przysłane i tych, dla których jest to tylko pretekst, żeby udać się bóg-wie-gdzie celem odbioru osobistego. Z własnego doświadczenia wiem, że jest to doskonały sposób, żeby poznać nowe miasto czy okolice – podobnie jak jeżdżenie autobusami od pętli do pętli ;)

Swoją aktualną okolicę znam już wprawdzie lepiej niż dobrze, ale nawyk wycieczek po odbiór osobisty pozostał. W tym przypadku nawet ciężko byłoby to inaczej rozwiązać, bo sprawa dotyczyła ławki ogrodowej z OLX-a. Wiem, nie takie rzeczy zrzuca się na barki biednych kurierów, ale po co tak komplikować, kiedy na podorędziu jest chyży tranzolek ;)

Ławka musiała być właśnie ta i nie inna, bo choć używana i do solidnej renowacji (malowanie, brak siedziska), to miała dwie niezaprzeczalne zalety. Kosztowała o wiele mniej niż porównywalnej wielkości nowe, a nadto miała idealne wymiary – była odpowiednio wąska, żeby zmieścić się między ścianą domu a ścieżką, zamiast dotychczasowej rozchybotanej ławki piwnej/festynowej.

Ruszyłam po nią pewnego majowego popołudnia, po pracy, zaraz po jakimś solidnym deszczu, trochę dookoła, no bo wycieczka :P Najpierw w kierunku nowej drogi wiodącej na most w Radoszycach, a potem przez Górę i po staremu na Rawicz. Więcej szczęścia niż rozumu, że przed wyjazdem sprawdziłam trasę na googlu – tylko po to, żeby podać osobie z ogłoszenia, ile dokładnie czasu mi zajmie dojazd i na którą dotrę. Przy tej okazji dowiedziałam się, że w Górze są jakieś roboty drogowe, objazdy, chuje muje dzikie węże. Oficjalna droga zastępcza pokazywała się przez nie wiadomo jakie wiochy, a przecież od razu widać, że da się krócej przez miasto. Obczaiłam zatem co i jak, gdzie skręcić w tym labiryncie uliczek, i po rekonesansie w naturze, że rzeczywiście droga zamknięta, zawróciłam szukać tego swojego super objazdu. Najpierw wylądowałam w lesie. Oczywiście. Gdzieś za stadionem skończyła mi się droga. Zawróciłam i skręciłam tam, gdzie najwięcej samochodów się kręciło w obie strony. Słusznie. Potem, przy innej okazji, zauważyłam, że właśnie w tym miejscu ktoś w poczuciu obywatelskiego obowiązku zawiesił na słupku na rogu kawałek deski z odręcznym napisem „Wrocław” i strzałką ;) Klucząc między domkami, szczerze współczułam ich mieszkańcom, bo cały ruch z drogi wojewódzkiej przeniósł się w te osiedlowe wąskie uliczki, zaraz obok okien i ogródków. I nie tylko osobowy, bo jeszcze busy, jakieś mniejsze ciężarówki się pchały… Wydostałam się zgodnie z planem prawie na końcu miasta i dalej poszło bezproblemowo.

Odebrawszy ławkę – oczywiście z opóźnieniem przez ten objazd i przez to, że transitem jednak się tak nie podgoni jak sierką – mogłam ruszyć w drogę powrotną, ku zachodzącemu słońcu, jak Lucky Luke. Obiecałam sobie, że tym razem, skoro wreszcie mogę i czas nie nagli, zatrzymam się na tym „duchologicznym” parkingu przed Rawiczem. Urocze miejsce w środku lasu na zakręcie, z pobazgroloną wiatą i kwietnikami z polnych kamieni w betonie, ogólnie w bardzo wysmakowanym stylu późnego Gierka.

Jak się na miejscu okazało, była tam jeszcze jakaś większa infrastruktura, z której ostał się mały budyneczek (stróżówka? toaleta?) i zdekompletowany najazd serwisowy. Dumając nad jego możliwym zastosowaniem w obecnym stanie, wysnułam dwie możliwości: rampa do naprawy motocykli albo – rzecz jasna – zjeżdżalnia ;)

Podejrzewam, że tak samo się nadaje do jednego, jak i do drugiego. A zjeżdżało się słabo, nawet po mokrym ;)

Po chwili nadjechał kolejny chętny na popas, więc czym prędzej zebrałam tyłek w troki, żeby nie było, że na plac zabaw tu przyjechałam. Zresztą słońcu coraz bardziej spieszyło się na drugą półkulę, a chciałam zrobić jeszcze jeden przystanek.
W tę stronę nie ma drogowskazu, ale jadąc od Góry, w którejś wiosce po drodze jest oficjalny brązowy znak na zabytkowy kościół w innej wiosce obok. Z taką rekomendacją to raczej nie będą byle ruiny w krzakach, więc można śmiało skręcać, co też uczyniłam.

Niedaleko od głównej drogi zaczynają się zadbane zabudowania Sułowa Wielkiego. Kościoła nie sposób przeoczyć. Biało-czarna krata to słaby kamuflaż. Parkuję więc tranzola pod bocianim gniazdem, coby sobie poklekotał z ziomkami, i idę paczyć.

Najpierw jednak moją uwagę zwracają ceglane ściany w zaroślach. Coś jakby stara plebania. Budynek przepiękny, te wspaniałe schodki z parapetami (ale bym na nich doniczki ustawiała…), mech na dachu, no miód na moje serce. Dobrze, że nie mam (jeszcze) tych milionów i tysięcy, bo już bym szukała kogoś, komu można krzyknąć „daję pińcet i pisz pan umowę, bo nie mam czasu!…”.

Kościół natomiast… Do domu w zaroślach nawet nie ma co startować, ale też ładny ;) Siedemnastowieczny, pierwotnie protestancki. Teren przykościelny obrzeżony ślicznym murkiem z kamieni, w powietrzu wieczorny zapach mokrej ziemi… Sielanka.

AKTUALIZACJA: Taka nie do końca sielanka, jak słusznie donosi Turystyka Niekonwencjonalna, bo ponoć w kościele straszy duch… księdza. Ja nie widziałam, bo nie wiedziałam, że widzieć powinnam, ale… Zostaliście ostrzeżeni ;)

Powrót dla odmiany przez dziurska między Górą a Szlichtyngową, a tym samym też przez złe miejsce, gdzie hondka straciła nieco swej urody, a ja – godności.

Finalizując, ławka po dość długiej aklimatyzacji przed tymczasowym domem, czyli prawie dwóch tygodniach czekania na dzień bez deszczu – bezskutecznie – ostatecznie została pomalowana w garażu, co wymusiłam trochę prośbą, trochę groźbą (bo w garażu zakazane są wszelkie kieremesła oraz rowery) na kolor czarny młotkowy. Profesjonalnie, pędzelkiem we wszystkich zakamareczkach, no zabawa przednia :P Deski – niestety nie akacjowe, a zwykłe sosnowe – machnęłam jakimś drewnochronem, nawet ładny kolor wyszedł. Tylko wiercenie i skręcanie zleciłam dobrowolnemu ochotnikowi, bo o ile z fleksem pomału się dogaduję, to do wiertarki nie jestem przekonana.

Wyszło całkiem zgrabnie, bo jeszcze do jakichś starych nóżek metalowych dopasowałam ścinki z desek, żeby był stolik i tym sposobem powstał komplecik niczym z castoramy ;) Babcia zadowolona (bo to dla niej w tajemnicy przyszykowałam), ja również – happy end ;)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *