Pogoda się psuje, można więc już pomału zacząć wspominać lato ;) Podczas tegorocznego urlopu postanowiłam bowiem porwać się na nie lada samotną wyprawę. Dwa dni z noclegiem poza domem, ho ho! ;) A to w ramach zaprzestania odkładania w nieskończoność rzeczy odkładanych od lat/miesięcy. W sensie – tych osiągalnych rzeczy.

Toteż i na pierwszy ogień poszedł pomysł kolejnego wypadu w góry. Gdy bowiem rok wcześniej z samego czubka Śnieżki spoglądałam ku zachodowi, niesamowicie zaintrygowały mnie te płaskie połacie na pierwszym planie, na które prowadził wąski przesmyk między stromiznami Kotła Łomniczki i Obřího dolu. Co to takie, skąd to, po co?… Wtedy jeszcze nic o tym terenie nie wiedziałam, ale na starcie miał jedną zaletę – jak już by się tam wdrapać następnym razem, to potem jest cały czas po płaskim ;)

…a na doczepkę – jak już będę tak blisko – chciałam w końcu odwiedzić zaległe muzea motoryzacyjne w Libercu. No, pysznie! Czego chcieć więcej :) Jednakże – z racji planowanego wielogodzinnego oddalenia od pojazdu – w grę wchodziła tylko wycieczka automobilowa. Możliwość narozrzucania bagaży po wszystkich siedzeniach i w bagażniku też nie była bez znaczenia, no nie będę Was kłamać… ;)

W dniu wyjazdu oczywiście urodziło się tysiąc spraw, ale po ogarnięciu wszystkiego szczęśliwie dotarłam do Karpacza już… o godz. 15 :P W sam raz, by zacząć mozolną wędrówkę pod górę, czyż nie? ;) Ha, otóż tym razem postanowiłam przechytrzyć wszystkich i wszystko, włącznie ze sobą i swoim zezowatym szczęściem, i opracowany starannie plan już od początku zakładał wykorzystanie dobrodziejstwa cywilizacji, jakim jest wyciąg krzesełkowy. Jest to oczywiste oszustwo i haniebne pójście na skróty, ale taki sam ze mnie niedzielny turysta, jak i nieprawdziwy motocyklista, żebym miała się przejmować niebyciem „true”. Jak mam zdechnąć w połowie dreptania pod górę, to już sobie wjadę i przynajmniej coś skorzystam z aktywnego – w granicach kondycji – wypoczynku.

Warto odżałować 45 zł na ten luksus (w tym jest już opłata za wejście do parku narodowego – 8 zł – więc ostatecznie i tak nie wychodzi jakoś tragicznie drogo), bo po jakichś 20 minutach można podziwiać wszystko z samej góry. No, wyżej tylko Śnieżka, więc z prawie samej. Można też być mną i – uszedłszy parę kroków od wyciągu – przypomnieć sobie, że kanapki zostały w bagażniku… Ale w sumie butelka mineralnej w ramach prowiantu też jest spoko ;)

Po takiej konstatacji oczywiście natychmiast ogarnął mnie irracjonalny głód, więc chcąc nie chcąc zawitałam w progi Domu Śląskiego. Jego przysadzista bryła rozświetla swym żółtym kolorkiem wszystkie pamiątkowe zdjęcia idących na Śnieżkę z Karpacza. Wewnątrz nawet ładnie, ale z racji dzikiego tłumu oblegającego ten przybytek, nie zdecydowałam się na stanie w kolejce po ciepły posiłek i przy stanowisku „suwenirowym” nabyłam tylko drogą kupna wafelek. Musi wystarczyć ;) Po drodze do wyjścia chciałam jeszcze znaleźć jakiś zakątek, gdzie by można opłukać ręce, ale trafiłam jedynie na wejście do Alcatraz – dla niepoznaki oznaczone jako WC. Dwie metalowe bramki typu obrotowa poprzeczka, tylko z tymi poprzeczkami od ziemi do sufitu, żeby ani chrząszcz się nie przecisnął bez opłaty. Jeeezu, dobra… To ja sobie jednak poszukam tych mokrych chusteczek w plecaku…

Czym prędzej wyszłam ze schroniska z tym swoim wafelkiem, no i z fochem. Dalsza droga już wołała. Konkretnie niejaka Schustlerova cesta – niebieski szlak przechodzący poprzez główną atrakcję Równi pod Śnieżką, czyli Úpské rašeliniště. Tytułowe mokradła. Unikalne jak na nasz region, ale pospolite np. w północnej Skandynawii, tzw. subalpejskie torfowiska – powstałe na tej wysokości dzięki tutejszym wiecznym (przez większość roku) mgłom i opadom oraz nieprzepuszczalnym skałom od spodu. Źródło wody dla okolicznych miejscowości, a jednocześnie siedlisko m.in. paru roślinek pamiętających epokę lodową. Środkiem tego botanicznego disneylandu prowadzi drewniana kładka, dodająca jeszcze malowniczości całemu rozległemu płaskowyżowi.

Zanim do niej dotarłam, natknęłam się na wrzosy w pełnym rozkwicie – dobry miesiąc wcześniej, niż ich odpowiedniki na dole. Kontynuując marsz, co chwilę zerkałam też przez ramię na Śnieżkę. Zdawałoby się, że niezależnie od ilości kroków dzielących mnie od niej, będzie wyglądać tak samo, ale w pewnym momencie płanetnicy sterujący chmurami zapewnili piękne widowisko. Wielki cień objął sam szczyt, a wszystko dookoła pozostało w słońcu. Zaćmienie Śnieżki ;) W zbliżeniu wyglądała wręcz jak jakiś czarny wulkaniczny stożek… Islandia normalnie.

Wracając do ścieżki… Nie zawsze wyglądało to tak pięknie jak w prawilnym rezerwacie. Tuż po wojnie rozjeżdżały ten teren… samochody! Żeby nie tonęły w błocie i własnych koleinach, w latach 60. drogę wybrukowano, a nawet okolono rowami. Ostatecznie ktoś jednak uznał, że nie jest to najlepsze rozwiązanie, ale to dopiero pod koniec lat 90. – wtedy powstał obecny drewniany pomost, najmniej inwazyjny. W głowie się nie mieści…

Kładka ma tylko jakieś 200 m z groszami, a dalej idzie się po suchym. Stąd już rzut beretem do kolejnego schroniska – czeskiej Luční boudy. Z wyglądu może niezbyt porywające, ale jest to miejsce wprost napakowane ciekawostkami:

  1. Począwszy od wysokości, na jakiej się znajduje – 1410 m n.p.m. ;)
  2. Obecnie to już w sumie nie schronisko, lecz hotel – i to najwyżej położony w Europie Środkowej. W sumie żadne wielkie halo, ale niech im będzie ;)
  3. Poza tym, że hotel, to jeszcze i browar. Również „najwyższy”.
    Tu może nieco rozwinę temat, nie macie nic przeciwko, prawda? ;) Browar zwie się Paroháč, czyli rogacz, co zresztą łatwo załapać, patrząc na wymowną etykietkę… Do wyboru jest kilka rodzajów piwa – jasne, ciemne, jakie kto chce, oczywiście niefiltrowane. Żeby zmęczony turysta się za jednym zamachem najadł i napił – jak tym arbuzem z dowcipu ;) Ceny takie, jak i położenie – umiarkowanie wysokie. Wychodzi coś koło dychy za 0,4 l. To by się zgadzało, bo gdy zapytałam o opcję na wynos, dowiedziałam się, że mają tylko w bodajże litrowych butelkach i kosztuje to niecałe 30 zł. Ale chyba warto, bo gdzie indziej napijecie się piwa na górskiej wodzie z Białej Łaby? :) Ja nie spróbowałam, gdyż urlop mam zawsze akurat przed wypłatą… Ale tym bardziej jeszcze tam wrócę! ;) Aha, a degustować można również podczas zwiedzania browaru.
  4. Piwem można się opić, a także w nim wykąpać. Wyłaźnić. Kosmos :D
  5. Przybytek ów jest ponadto prawie samowystarczalny – jest tu oczywiście standardowa jadłodajnia, ale zjeść w niej można niestandardowo np. świeżą… rybę. Świeżo odłowioną. Do tego własna piekarnia, winiarnia…
  6. …oraz sala klubowa dla gentlemanów, w której można sobie – jak mniemam – zakopcić cygaro, uderzyć od niechcenia w bile i popijając rdzawy trunek, kontemplować BMW R71 z 1939 r. Ja jednak, z racji chłoporobotniczego pochodzenia, mogłam co najwyżej popatrzeć przez szybkę ;)
  7. Ten, kto zawiaduje tym lokalem, serio ma łeb na karku nie od parady, bo jakby powyższych było mało, zaprzęgł do celów „atrakcjowych” nawet wozy służbowe. Więc jeśli macie luźne 300-400 zł, możecie poczuć się jak marynarz i ratrakiem popłynąć pod prąd (cytat) lub z kolei – jak szwedzki wojak i poupalać amfibijkę z przyczepunią, czyli Bandvagna 206. Ciekawe, czy mają tego z fordowską V6 czy z tedeiczkiem od mercedesa…
  8. Jest to też prawdopodobnie jedyne miejsce, gdzie możecie przespać się na glebie (na strychu, znaczy) w śpiworze za jedyne… 100 zł. Albo w dwuosobowym apartamencie po 4 stówy od łba. Co kto chce ;) Przy dłuższym pobycie nawet Was za darmo przywiozą z dołu – samochodem, ratrakiem, quadem lub skuterem (śnieżnym, spokojnie ;) ).
  9. Last but not least: budzicie się, spoglądacie przez okno, a tam… Śnieżka. Może być lepiej? ;) Nawiasem mówiąc, z toalet (darmowych i nieobwarowanych mostami zwodzonymi!) też ją widać :)

I zaprawdę powiadam, że kiedyś na urodziny skorzystam z tego wszystkiego! Choć pewnie nie prędzej niż na pięćdziesiąte… ;)

Skończywszy popas, udałam się z powrotem ku macierzy, na polską stronę. Żółty szlak będący łącznikiem tego schroniska z Głównym Szlakiem Sudeckim (czerwonym) nosi nazwę Jantárová cesta (Szlak Bursztynowy), co jest o tyle dziwne, że cała droga, której ta tutaj jest niewielkim odcinkiem, ma już swoją historyczną nazwę – Śląska Droga. Obstawiam, że chodzi po prostu o żółty kolor, który się komuś skojarzył. Odcinek ten w połowie rozdziela granica, a na ustawionej tamże tablicy krajoznawczej można przeczytać m.in. uszczypliwy komentarz co do jakości polskiego drogownictwa górskiego ;)

Po prawej Śnieżka nieustannie przyciąga wzrok i pozuje malowniczo ponad morzem traw… Pardon – turzyc. A człowiek się łudzi, że każde jej kolejne zdjęcie będzie lepsze, bardziej coś oddające, inne.. No cóż, nie jest. Na wszystkich wygląda tak samo ;)

Jeszcze chwileczka, jeszcze momencik i  zbliżam się do kolejnego widowiskowego miejsca – na krawędź kotłów Małego i Wielkiego Stawu. Po takim równinnym spacerku stanięcie naraz nad urwiskiem robi jeszcze większe wrażenie. Chyba właśnie ta różnorodność krajobrazów jest tu najlepsza. Można zajadać się przestrzeniami Bieszczadów czy surowością Tatr – i nie odmawiam tamtym ich uroku – ale na tę chwilę Karkonosze mnie najbardziej kupują. Choć podobno Dolomity wymiatają najbardziej – nie wiem, nie byłam, nie wypowiem się.

Jak widać na zdjęciach, słońce pokazywało już grubo po wpół do Samotni, więc należało zacząć się kierować z powrotem. Żal było zawracać, toteż dreptałam jeszcze chwilę na zasadzie „tylko do następnego zakrętu” – a wiadomo, jak to potrafi się skończyć ;) Pohamowałam się dopiero, gdy napotkałam kolejną kładkę – wiodącą wprost do Słonecznika (nie „Słoneczników”, bo to nie van Gogh, tylko w sensie, że kamienie wskazujące Słońce w południe), gdzieś na wysokości nieistniejącego już schroniska im. księcia Henryka (przedostatnie zdjęcie powyżej – obecnie tylko kupa kamieni i znaczek na mapie).

Myk z powrotem do skrzyżowania o nazwie Spalona Strażnica i stamtąd niestety już w dół. Stromo w dół po bruku. Nie chciałabym leźć tym szlakiem w drugą stronę, wyciąg to był doskonały pomysł… Ale w tę – nie mogę narzekać. Widoki są przecudnej urody, a gdy droga każe nam od nich odwrócić wzrok, zawijając mocno w lewo, za winklem wpadamy od razu na Strzechę Akademicką. Nie darzyłam nigdy tego schroniska jakąś przesadną sympatią, nie wiedzieć czemu mając je za hotel (chyba dlatego, że duże), ale po szybkim zwiedzeniu wnętrz (tylko to mi pozostało po odkryciu, że kuchnia już o tej porze nie wydaje) muszę wszystko odszczekać. Jest klimat. Sala jadalniana piękna, przytulna, ładne widoki z tarasu (m.in. na klasyczną radziecką myśl techniczną marki UAZ ;) )… Można tam zaglądać, aprobuję ;)

Po tym szybkim rekonesansie nie pozostało nic innego, jak czym prędzej obrać kierunek na Samotnię – najjaśniejszą gwiazdę wśród schronisk po tej stronie gór, tak mówią. Jeśli kiedyś trafiliście na widok schroniska w dolince nad jeziorem, w okolicznościach przyrody tak nierealnych, że wydawało się, że a) to na pewno nie u nas albo b) to chyba screen z jakiejś gry – to pewnie było właśnie jedno z artystycznych zdjęć Samotni ;) Moje są natomiast takie zwykłe, dokumentalne, ale naprawdę – na żywo coś pięknego.

Co mnie jednak naonczas ucieszyło nawet bardziej niż monumentalne widoki (!), to fakt, iż można było jeszcze zamówić ciepłe jedzenie :D Jak to mówią Anglosasi, a porcja of pierogi to remember… Lepsze niż kanapki z pasztetem (a to wszak must have górskiej diety ;) ). Nie jadłam i chyba nie zjem ruskich w piękniejszym anturażu (i nie mówię tu o cebulce), ani też w wyższej kwocie w przeliczeniu za sztukę – no ale nie spodziewajmy się na 1195 m n.p.m. cen jak w barze mlecznym ;)

Podratowawszy gospodarkę energetyczną organizmu, noga za nogą powlokłam się dalej. Ślimacze tempo nie wynikało bynajmniej ze skrajnego wycieńczenia, lecz z ilości przystanków na te „ostatnie” rzuty okiem w stronę bajkowych pejzaży. Na szczęście dalszy etap drogi miał w sobie wcale nie mniej baśniowości…

Wydawałoby się, że po wejściu w las, będzie już tylko nuda i w dół, i koniec widoków, ale po jakichś 200 metrach słychać coraz głośniejszy szum (to morze?…), a chwilę potem ukazuje się w bok odchodząca kusząca ścieżka. Drewnianym mostkiem nad Łomnicą (sprawczynią szumu) i po drewnem obrębionych schodkach dochodzi się do drewnianego (sic! ;) ) Domku Myśliwskiego, najwyżej położonej ostoi dydaktycznej KPN. O takiej porze, jak ta, gdy się tam znalazłam, mogłam sobie już tylko obejrzeć zamknięte okiennice i przeczytać informacje w drewnie (no tak…) wyryte. Ale nawet tak z zewnątrz ładnie się to prezentuje, trzeba będzie kiedyś jeszcze przyjść w godzinach otwarcia, zobaczyć w środku.

Teren przydomkowy – znaczy się za domkiem – jest przechodni, więc aby się nie cofać, dobiłam do ni to szlaku, ni to służbowej drogi wewnętrznej… Drogi niewątpliwie, bo wyłożonej trylinką. Prowadziła w dół, a więc mi pasuje – według mapy miała się połączyć za chwilę z niebieskim szlakiem. Tak też się stało i nie błądząc już nigdzie, dotarłam do Polany. Takiej po prostu, bez przymiotnika, czasem tylko nazywanej Starą. Polany, przy której niegdyś stało schronisko im. Bronka Czecha. To wielka postać narciarstwa lat 20. i 30., a ponadto taternictwa i paru innych dziedzin. Choć tragiczne losy zawiodły go do obozu koncentracyjnego, traf chciał, że mamy szansę spojrzeć na niego niejako „na żywo”. Wystąpił raz jedyny w epizodycznej roli – samego siebie zresztą – w filmie niemym „Biały ślad” (pierwszy polski film pokazywany na festiwalu filmowym w Wenecji, nawet nagrodzony za zdjęcia – wcale się nie dziwię, bo są powalające! Ujęcia pokazujące majestat zimowych gór to wiadomo, ale te sceny „akcji” kręcone podczas zawodów narciarskich właśnie, gdzie kamera jedzie razem z zawodnikami albo filmuje ich podczas ewolucji i skoków niczym gopro… W 1932 roku, przypominam! Klękajcie narody…). Samo schronisko niestety przestało istnieć w roku 1966 i teraz na jego fundamentach stoją tylko ławostoły do przycupnięcia na krótki popas.

Imieniem Bronisława Czecha nazwano także odcinek zielonego szlaku, którym było mi bardziej po drodze w okolice dolnej stacji wyciągu, niż „głównym” niebieskim, który prowadzi do kościoła Wang, w zupełnie inną część Karpacza. Rozdzielają się one trochę poniżej polany i różnicę w owej główności da się odczuć, że tak powiem, naocznie. Z szerokiego brukowanego traktu schodzi się na zwykłą ścieżkę w las, a z racji, że już wcześniej się chmurzyło i lada chwila mogło lunąć (i tak cud, że dopiero teraz – kolejny raz udało się zaliczyć szczyty w słońcu), z każdą minutą robiło się coraz szarzej. Nie dziwne, pora najwyższa – dochodziła 21:00. Mimo że starałam się żwawo przebierać nogami, już gdzieś w połowie tego ledwie dwukilometrowego odcinka zmuszona byłam stanąć i wygrzebać latarkę z plecaka, żeby nie stracić uzębienia na tej kamienistej ścieżce. Nie, że jestem takim geniuszem strategii i przewidziałam, że mnie noc zastanie… :P Po prostu zawsze mam w plecaku parę przydatnych drobiazgów – latarkę na dynamo (genialny wynalazek, bo baterie zawsze padną w najmniej odpowiednim momencie), nóż i nożyk, śrubokręt płasko-krzyżakowy, sznurek („Bo nigdy nie wiadomo, na co w domu może się przydać kawałek sznurka”, cytując A. A. Milne w osobie Puchatka. Zresztą nie tylko w domu. Zanim nabyłam sznurek, miałam zwiniętą sznurówkę – i akurat raz się przydała, gdy na stacji benzynowej kątem ucha usłyszałam, że pan motórzysta pyta obsługi, czy nie mają kawałka jakiegoś czegoś, żeby coś tam innego sobie mógł przywiązać. Zaskoczenie, gdy mu dałam tę sznurówkę – bezcenne ;) ), pluszowego skunksa z Ikei… Same potrzebne rzeczy.

Gdy w oddali zaczęły majaczyć światła latarni na ul. Strażackiej i słychać było samochody, wokół mnie zapadła już kompletna ciemność. Zdążyłam jeszcze spłoszyć jakąś sarnę w krzakach i pomyśleć „nareszcie, ostatnia prosta i hyc do auta”, gdy w końcu lunęło. Ale jak…

Wyjęłam szybko pelerynkę w żółte kropki (na to byłam tym razem przygotowana) i tak stałam pod lichą osłoną jakichś krzewów, dwa kroki od cywilizacji, ale jeszcze na szlaku, w lesie. Liczyłam, że pod gałęziami nie będzie na mnie tak pompować, ale pozostało to raczej w sferze pobożnych życzeń. Poczekałam jeszcze chwilę, popatrzyłam – nie wyglądało na to, że zelżeje, więc ruszyłam dalej. Istotnie, nie zelżało :P

Zapchane wcześniej parkingi o tej porze opustoszały, zresztą jak cała okolica – tętniąca wcześniej tupotem mniej lub bardziej turystycznego obuwia i pachnąca oscypkami sprzedawanymi ze straganów przeplatanych tymi z oczojebnymi zabawkami o bliskim pokrewieństwie z moją pelerynką (madeinchina). Do swojego parkingu – na samym końcu, nieopodal skoczni – dotarłam już niemalże płynąc :P A propos – parking ów mogę chyba polecić, auto stało, jak wróciłam ;) Wielki napis zresztą głosi, że „dozorowany” i choć tego dnia akurat pana dozorującego nie było (wizyta u lekarza), to telefonicznie dogadaliśmy się, że auto takie a takie zostawiam, opłatę (10 zł) też zostawiam w umówionym miejscu i git. Co prawda, wśród tej nocnej ulewy stanęłam przed bramą z lekką konsternacją, bo otwarty wcześniej wjazd był obecnie zastawiony barierkami (takimi jak na koncertach) związanymi łańcuchem, więc w galopadzie myśli już odwoływałam zaklepany nocleg i nastawiałam się na rozkładanie tylnych oparć w sierrze, by zaimprowizować przestrzeń sypialną… Ale na szczęście brama była również zaimprowizowana (choć jednak te pozory dozoru sprawiała skutecznie ;) ), więc po chwili mogłam uwolnionym autem udać się w dół, do miasta.

Nawet nie zabłądziłam. Trafiłam do mojej noclegowni jak po sznurku, mimo że jechałam na nos, w deszczu i po ciemku, i że zlokalizowana jest na zadu… obrzeżach miasta – no sukces na całej linii ;) Ogólnie, w temacie noclegów w Karpaczu obiło mi się o uszy, że ciężko w sezonie znaleźć wolne miejsce. Wydaje się to o tyle nieprawdopodobne, że mają tam chyba więcej miejsc dla turystów niż prywatnych, jak tak się mija po drodze… Tym niemniej, wybierając swoją rezerwację, nie bawiłam się nawet w przeglądanie pensjonatów, lecz od razu wklepałam niezawodne zaklęcie – „schronisko młodzieżowe karpacz” (czyli dlaczego opłaca się czuć wiecznie młodzieżą :P). Wynik skierował mnie do uroczo zatrzymanego w czasie schroniska Liczyrzepa, na stronie którego – niczym najpiękniejsze wersy poezji – widnieją słowa: po pierwsze „najtańsze noclegi w Karpaczu” i po najpierwsze i najważniejsze „parking na ogrodzonej posesji”. Ja mogę spać na podłodze, ale wóz ma być za płotem. Raz, że lepiej mi się śpi, a dwa – znam tak nieprawdopodobne przypadki, gdy miejsce zaparkowania MIAŁO znaczenie, że wolę dmuchać na zimne. A tutaj dodatkowo miałam dzięki temu ładny widok z okna ;)

Mimo późnego (ale zapowiedzianego) przybycia, zameldowanie nie było problemem. Dostałam maleńki, ale wystarczający pokój na wyłączność, w którym od razu poczułam się jak w domu – z racji identycznego koloru na ścianach (choć nie obraziłabym się, gdyby łóżko było twardsze – wersalki sprężynowe to zło) i zaraz po zrobieniu bagażowego bałaganu, mogłam w końcu rozwiesić wszystko, co na mnie zmokło. Czyli wszystko. Pelerynka jest jednak trochę za mała na człowieka z plecakiem ;) Tak więc pardonnez-moi za pierdolnik na zdjęciach:

Na kolację zjadłam w końcu kanapki ze śniadania, zaplanowałam aktywności na następny dzień i tym sposobem, jak mawiali samuraje oraz ten pijak Wędrowycz, raz jeszcze udało się przeżyć ;)

2 thoughts on “wycieczka piesza: Mokradła na dachu świata

  1. I to się nazywa letnia wyprawa, którą nie tylko będzie się wspominać w takiej jak teraz grudniowe, zimne i mokre wieczory, ale i długo, długo w przyszłości. Naprawdę wielkie ZAZDRO że masz w „okolicy” takie miejsca, takie góry i takie Czechy, w które możesz uderzyć :) Tym większy szacun, że to kolejna wyprawa solo, a to nie są takie rurki z kremem ;) Widoki absolutnie wyjątkowe, wygląda to jak jakieś połączenie prerii Dzikiego Zachodu z krajobrazami mogącymi robić za Śródziemie, a przy tym (zakładam) ze sporą dawką swojskości. I jaki piękny deszcz na końcu, a potem nocleg w tym przytulnym pokoiku. Zdjęcia zdjęciami, ale i czytało się znakomicie, pióro jak widać lekkie i w formie :) Piękna wycieczka i nawet ten wjazd na lenia wyciągiem to super pomysł, bo i po co marnować siły jak tyle rzeczy wokół, na które lepiej je przeznaczyć :)

    1. Czy ja wiem… Ta moja wycieczka to właściwie all-inclusive w porównaniu z Twoim niegdysiejszym wyczynem – ku górom przez 3/4 Polski ;) Ale dziękuję za komentarz pełen superlatyw ;)
      Widoki – faktycznie – czasami nie ustępują Nowej Zelandii, dlatego mam już pomysł na dwie kolejne trasy w tym rejonie. Oby tylko znów pogoda dopisała, bo moknąć – nawet w pięknych okolicznościach przyrody – to jednak nic fajnego ;)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *