Po zleźnięciu z gór i noclegu, chciałam z rana tak na szybko, na jednej nodze nadgryźć nieco tego Karpacza przed zaplanowanym na ten dzień umuzealnianiem się w Libercu. W ogóle ever byłam tu chyba tylko raz, jako dychawiczne dziecko z wiecznymi anginami, 20-parę lat temu w sanatorium. Nie wydał mi się wtedy jakąś potężną aglomeracją (mimo że za dzieciaka wszystko jest większe). A teraz? Ło maaatko, jechałam i jechałam z jednego krańca tego kurortu na drugi i końca nie było widać tym wszystkim sklepikom, barom, pensjonatom, restauracjom, parkingom…
O właśnie, jak już przy parkingach jesteśmy… To zacznę od początku ;) Miałam taki pomysł na romantyczne rozpoczęcie dnia, żeby o wschodzie Słońca znaleźć się przy kościele Wang. Głównie po to, żeby uniknąć tłumów, a nie z jakichś wzniosłych czy, nie daj borze (liściasty), religijnych pobudek ;) Tylko że o tę pobudkę, sztuk raz, wszystko się zawsze rozbija… Nastawiłam budzik na jakąś chorą godzinę, 4.00 czy 5.00, no i… No nie przekonał mnie ;) Jeśli budzę się i czuję, że nie byłabym w stanie prowadzić jakiegokolwiek pojazdu, to znaczy, że nie należy jeszcze wstawać – dla dobra własnego i ogółu ;) Ale ostatecznie dotarłam tam ok. 6.30 – to i tak sukces jak na mnie.
I teraz dopiero wracamy do parkingów. Owszem, cała najbliższa okolica pod świątynią jest aż najeżona tablicami „parking Wang”, tu najtaniej, tam najbliżej – jakby mogli, to by ludzi harpunami ściągali prosto z drogi. Ale jak już wspominałam, mój budżet podróżny nie przewidywał tak horrendalnych wydatków (limit takowych już wyczerpało paliwo i wyciąg na Kopę ;) ), toteż pokręciłam się chwilę po bocznych uliczkach i zaułkach, i znalazłam jakąś zatoczkę pod lasem, gdzie (chyba) nie było zakazu postoju. Zresztą, o takiej porze, komu bym tam miała zawadzać? Droga nie wyglądała, jakby miał nią zaraz przejeżdżać kombajn z podpiętym hederem… Chyba że do tego pensjonatu, może… Kto wie.
Miejscówka miała jeszcze tę zaletę, że można było stamtąd dojść do kościoła przez las, od góry – o wiele romantyczniej, niż brukiem wśród straganów od oficjalnej, dolnej strony ;) I po wyłonieniu się z tegoż lasu, w tym nawet wciąż dość porannym świetle… Co za widok… No magia :)
Nie dziwne, że kościół wraz z równie klimatycznym cmentarzem „wzięli sobie” na jedną z lokacji twórcy ponoć niezłej gry „Zaginięcie Ethana Cartera”. Piszę „wzięli”, bo strona wizualna była jakoś tam hiperrealistycznie odtwarzana na podstawie zdjęć i patrząc na migawki z gry, trzeba przyznać, że rzeczywiście robi to wrażenie – choć zgoła inne niż za dnia, o poranku… Polecam w celach porównawczych krótki film Łowców Przygód, gdzie widać fragmenty rozgrywki i wszystkie dolnośląskie miejsca, które pojawiają się w grze jako mroczne amerykańskie zadupia ;)
Tak że generalnie zachwyt milion, a wzrósł był jeszcze, gdy okazało się, że brama na teren jest otwarta (wejście 1 zł, ale przed 9.00 nie ma komu zapłacić), a ludzi zero. Inna rzecz, że z racji zamknięcia kasy nie było szans na wejście do kościoła (kolejne 8 zł), ale i z zewnątrz jest co oglądać.
Świątynia jest absolutnie unikatowa – w skali Polski, no bo stąd nie pochodzi ;) Swoją drogą, cóż za ironia, że najstarszy drewniany kościół w kraju jest z importu :P Powstał bodajże w XII w., ale na naszych ziemiach pojawił się w połowie XIX w. i z tej przyczyny jego „polskość” i „najstarszość” może być podważana (na razie chyba oficjalnie najstarszym drewnianym, stojącym na swoim miejscu, jest ten w Kosieczynie koło Zbąszynka). I w tym momencie wchodzi wesoły Romek i śpiewa: „cześć i czołem, pytacie skąd się wziąłem?” ;) No bo wszystko wszystkim, ale kawałek drogi z tej Norwegii jest. Pokrótce było tak: norweskim parafianom zrobiło się za ciasno, więc zapożyczyli się i pobudowali sobie większy przybytek. Stary drewniany sprzedali, bo już nie starczyło na jego remont. Za namową norweskiego malarza, który się kumplował z królem Prus, obiekt przeszedł w niemieckie ręce. Zinwentaryzowany i rozebrany, w kawałkach (spakowany w płaskie paczki ;) ) przyjechał do Berlina. Nie został tam jednak docelowo, bo na arenę historii wkroczyła wpływowa, rzutka i postępowa kobieta – a przy tym pobożna. Friederike von Reden, zamieszkująca wraz z mężem w ówcześnie bardzo światowym (za ich sprawą) Bukowcu, nieopodal Karpacza, wymyśliła, że kościółek najsuperowiej by wyglądał na zboczu góry, u stóp Karkonoszy. Prawie jak w Norwegii ;) Dodatkowym – albo i podstawowym – argumentem było też to, że ludzie mieli tam nabożeństwa z doskoku, bo nie było żadnej świątyni. Wyznaczone miejsce wprawdzie nie należało do Redenów, ale widać właściciel hrabia von Schaffgotsch był ich ziomem, bo oddał ten skrawek za darmochę. I dzięki temu to cudo stoi tu, gdzie stoi i wygląda jak wygląda – podczas XIX-wiecznej odbudowy, dość swawolnej, trochę go upiększyli, bo oryginalnie to była taka zwykła psia budka ;)
- Bardziej merytorycznie cała historia jest przedstawiona np. na stronie parafii: LINK
- A szerszy kontekst i bardzo ciekawy życiorys hrabiny jest tutaj: LINK LINK
Natomiast poza naszym – nie bójmy się tego słowa ;) – Wangiem jest podobnych na świecie tylko 28 (lub 30, wg innych źródeł) w Norwegii (mapa) oraz jedna sztuka w Szwecji (w Hedared, nie mylić z norweskim Heddal, gdzie stoi największy stavkirke). Jest też jeszcze parę „nieregulaminowych” (w tym nasz) – czyli np. rozebranych i odbudowanych – oraz jeden zbudowany współcześnie (za Wikipedią). A w latach świetności było tego gdzieś z tysiąc… Ich twórcy jednak i tak zapisali się złotymi zgłoskami w historii architektury. Dość wspomnieć znany chyba każdemu fakt, że budowle tego typu (kościoły klepkowe) stawiano w całości z drewna, bez gwoździ, bez niczego. Po wikingowemu, jak drakkary – wszak budowali je ci sami ludzie, spadkobiercy długiej tradycji. I tak stoją (te, co się ostały) tylko dzięki sprytnym technikom łączenia dech. A już nie mówię o zdobieniach, tych wszystkich rzeźbkach…
No i tak, sprawa kolejna – rzeźby. Na terenie przykościelnym natknąć się można na niepokojącą rzeźbę „Wskrzeszenie Łazarza„. To już nie twórczość ludzi Północy, lecz artysty-tubylca Ryszarda Zająca, odpowiedzialnego również za oprawę tablic informacyjnych, nawiązującą do dekoracji na kościele. Niespodzianka kolejna, koło pomnika rośnie sobie pomnik przyrody – bluszcz. Nie jakiś bardzo duży, ale jest na trzecim miejscu wśród pomnikowych roślin pod względem wysokości położenia. Parę metrów dalej jest ponadto epitafium poświęcone dobrodziejce kościoła i parafii jako takiej, hrabinie von Reden, które ufundował wspomniany wcześniej król Fryderyk Wilhelm IV. Miło z jego strony.
Dalej idąc… Cmentarz przykościelny jest niewielki, ale raz, że wygląda „jak stąd” – jest idealnie spójny z nastrojem tego miejsca – a dwa… Jakie stamtąd są widoki! Napatrzeć się nie da, ale można próbować – gołym okiem lub przez ustawione w strategicznych punktach lunety na bilon.
Pół godziny zleciało nie wiadomo kiedy i zaczęli się pojawiać inni turyści. Ojciec ciągał dwoje podrostków dookoła, paplając, trzecie poszło w kimę na ławce nieopodal… Uznałam to za znak od niebios, że należy spadać. Nie bez żalu.
Wracając do auta, obejrzałam sobie dokładniej mijany wcześniej hotel na sprzedaż. Z bliska okazało się, że to dom wczasowy „Urocza”, a po rekonesansie w internetach – że dawniejszy hotel Sanssouci oraz gdzieś tam w międzyczasie nawet tajna ambasada Japonii. Budynek piękny, w dużej mierze również drewniany. Popatrzyłam sobie tylko z zewnątrz, ale są tacy, co wleźli (nawet sporo takich), więc można też zobaczyć, jak to wygląda w środku. Np. w tej relacji.
Na koniec miałam jeszcze jeden punkt programu, taki już zupełnie na szybko, przydrożny. Na mapie zwie się „Młynkiem miłości”, a w rzeczywistości chodzi o młyn. Taki mały, w fontannie. Wziął się z legendy o rycerzu i młynarce, w niektórych wersjach jest też Duch Gór, a w tle tego wszystkiego zamek Chojnik i mroczna Kunegunda. Nie będę zdradzać szczegółów ;) Obecny kształt nadała tej małej atrakcji „przebudowa” w 2012 roku. Choć właściwszym byłoby nazwanie tego remontu rozbiórką i budową od nowa, bo ze starego „młynka”, wówczas już 50-letniego, nic nie zostało. Hmm, czyżby?… Oglądając archiwalne zdjęcia, coś mi tak znajomo ten kształt wyglądał. Wróciłam do swoich zdjęć i jedno wykonane niemal przypadkowo (bo ot, coś przyciągnęło uwagę, bo kolorowe jakieś domki miniaturowe…), po drodze z Wangu do auta, prezentuje właśnie stary młynek :D Ciekawe, czy to oryginał, czy ktoś z sentymentu sobie zrobił kopię. Ludzie generalnie nie są zbyt zadowoleni, że wszystko zrobiono od nowa, inaczej, więc możliwe, że to ten…
Nowy natomiast nie prezentuje się jakoś szczególnie źle. Piękne są zwłaszcza te kwiatki jak z zielnika namalowane na okiennicach. Wodę okolono cembrowiną w kształcie serca. No estetycznie, nie powiem… Ale jestem też w stanie zrozumieć sentyment do poprzedniej wersji, która choć nie miała nic wspólnego z okolicą (nie było tu wiatraków, a jedynie młyny wodne), to na pewno niosła wiele wspomnień – przez 50 lat wiele par się tu utwierdziło w swoich uczuciach ;)
Dalsza droga wywiodła mnie w las. Jakiś boczny wylot z Karpacza prowadzi ulicą Liczyrzepy (jakaż klamra narracyjna, zważywszy, że dzień zaczęłam w schronisku „Liczyrzepa” ;) ). Wąską, krętą, miejscami widokową – i tak aż do Sosnówki, gdzie łączy się z główniejszą szosą. Tamże przystanęłam jeszcze popatrzeć na góry schodzące do wód zbiornika retencyjnego. Piękna okolica, jeszcze się tu wróci :)
Bylem w Karpaczu kilka razy ale wieki temu… Wowczas jeszcze takich „byznesow” nie robiono. Szkoda ze do Swiatyni Wang nie udalo sie wejsc. Bo w srodku zalatuje mocniej Odynem niz Jahwe ;) Coz, ciekawe czy po latach (dekadach) bym sie tam odnalazl…
Wnętrza widziałam wyrywkowo na cudzych zdjęciach – masz rację… Ale planuję dalsze szlajanie się po szlakach, to i do Wangu się znów zajrzy :) Ten obecny Karpacz – jeśli się w nim bywało dawniej – łapie się już chyba do kategorii „nie wracaj do miejsc wspomnień”, niestety. Może być szok i rozczarowanie, chociaż do poziomu Zakopanego jeszcze nie doszło (chyba). Dlatego mnie mimo wszystko ujął, nie powiem, ładnie tam :) Byle tylko omijać wzrokiem tę abominację Gołębiewskiego i parę innych makabrył w budowie…
Bardzo ładne zdjęcia. I Sierra też ładna. Ci Redenowie to nieźle namieszali na Dolnym Śląsku. Pisało się o nich też na blogasku, we wpisach o województwie Niderśleszyńskim. Kopalnie, majątki, kościoły. Mieli rozmach.
To prawda, tutaj się głównie słyszy o Schaffgotschach wszędzie, a Fredek Reden przecież tez nie wypadł sroce spod ogona – pierwsza maszyna parowa na Śląsku? Proszę bardzo. Rozkręcenie górnictwa? Jak najbardziej.
Dziękuję za komplementy, sierze przekażę ;)
A jak tak chciałem wyskoczyć z informacją, że tenże kościółek przenieśli do wirtualnej rzeczywistości, ale jednak Twój research nie ma sobie równych ;) No cóż, pozostała dalej znakomita lektura i zdjęcia. Te pierwsze foto naprawdę obłędne w tych promieniach słońca i super, że udało Ci się poobcować z tym małym cudeńkiem sama na samego, bez tej plagi egipskiej w postaci turystów ;) Mi ten Wang w życiu nie skojarzyłby się ze Skandynawią – imo ma on jakiś wschodnioeuropejski sznyt – pasowałby gdzieś na Rusi, jak i gdzieś w Transylwanii. Otoczenie ma jednak piękne – te zdjęcie z panoramą gór we mgle mogłoby robić za bramę do fjordów :) Piękna okolica i wycieczka, aż się można ogrzać przy tych zdjęciach w tą styczniową zmarźlinę :)
No tak, nie znam się na niczym specjalistycznie, więc wiem o różnych rzeczach po trochu ;) W grę wprawdzie nie grałam, ale ostatnio jednym okiem patrzyłam na jutubie, jak ktoś to przechodzi. W istocie – pięknie zrobiona. Tak czy siak – dobrze, że czujność w Czytelnikach nie słabnie, cieszy mnie to :D
Konotacje budowli ze Wschodem w sumie niebezpodstawne – u nas częściej się widuje tego typu cerkwie i rzeczywiście pierwsze, co może przyjść na myśl na widok drewnianej świątyni, to jakaś słowiańszczyzna. Ciekawe spostrzeżenie :)