Jak mówi stara chińska mądrość ludowa, nie ma nic lepszego niż klasyczne wyścigówki i piękne… okoliczności w tle ;) A bardziej współcześni bywalcy powiedzą, że w czołówce wydarzeń spełniających powyższe warunki jest Kolštejnský okruh o Cenu Václava Paruse w Brannej. Ba! Sami organizatorzy kolektywnie ustalili, że wszyscy zawodnicy – ścigający się zabytkami na czeskiej ziemi – cały rok czekają tylko na Boże Narodzenie, Hořice i Branną. Przy czym „Hořice jsou kult, ale Branná je srdce”.


Jakimś cudem udało mi się w tym roku – mimo wielopiętrowych zawiłości rodzinnych i mocno nieegzekwowalnego planu czasowego – nareszcie dotrzeć na to osławione wydarzenie. Wprawdzie tylko na część niedzielnych biegów, ale to już coś. Bardzo COŚ!

Wymyśliłam sobie, że skoro i tak siedzę na służbie we Wrocławiu w weekendy, to zrobię tak, żeby wilk był syty i wilk syty. 50 km od Brannej mamy rodzinę, więc zapobiegliwie dwa tygodnie wcześniej zaproponowałam babci, że ją zawiozę do nich, żeby się trochę pointegrowała, a ja mogłabym wtedy ulotnić się i parę godzin popatrzeć na motorki. Mimo że babcia do ostatniej chwili nie ustaliła ze wzmiankowanymi, czy możemy ich odwiedzić – przez co miałam wizje malowniczo walącego się całego mojego planu – to na spontanie też się udało ;) Oczywiście musiała się pojawić nieoczekiwana zmienna i pierwiastek chaosu, w postaci wujka (właściwie brata przyrodniego dziadka), który postanowił się z kolei pointegrować ze mną, jadąc do towarzystwa, no ale spoko – czasowo wyszło w sam raz, dotarliśmy zanim ruszyły pierwsze sidecary. [koniec wątku rodzinno-telenowelowego ;) ]

W naiwności swej sądziłam, że uda się stanąć na parkingu na obrzeżach miasteczka, hehe… Na szczęście trafiło się miejsce na styk, w sam raz na jedną malutką sierrę, na szczelnie zastawionym poboczu, hen, jeszcze przed tabliczką z nazwą miejscowości. Kolejny uśmiech losu – za wejściówki można zapłacić złotówkami (bo wzięłam tylko 200 koron – tyle co na siebie jedną, bez wujka znienacka). Ciekawe widoki zaczęły się też już na tym etapie, zanim jeszcze dało się dostrzec hurgoczące w oddali wyścigówki ;)

Po krótkiej obserwacji aktualnie ścigających się i rzucie oka na harmonogram – a także mając w pamięci, że z racji cudownego rozmnożenia zawodników w którejś klasie 250, trzeba było podzielić ją na dwie grupy – dało się stwierdzić, że jest obsuwa czasowa. To nic, w sumie tym lepiej, bo przecież do zakrętów na starówce trzeba jeszcze trochę przedreptać, a póki co tkwiliśmy „uwięzieni” za taśmami odgradzającymi, zupełnie nie po tej stronie trasy, po której bym chciała być. Po niedługiej chwili obtrąbiono przerwę i widzowie mogli ruszyć na „tor”. Znaczy – mogli, jak tylko policajti wstrzymali na chwilę sznur nieszczęśników w samochodach, którzy i tak swoje odstali, żeby przetoczyć się drogą „wojewódzką” nr 369, po której częściowo przebiega trasa wyścigów.

Mimo wielkich oczekiwań – a w takich przypadkach rzeczywistość potrafi przykro sprowadzić na ziemię – miasteczko okazało się równie urocze, a atmosfera jeszcze ciekawsza niż na zdjęciach i w opowieściach. Zawodnicy z całym warsztatowym majdanem namiotowo-sprzętowym rzeczywiście są porozkładani na każdym skrawku miejsca – przy domach, pod zamkiem, a nawet wokół kościoła (!) – do tego dochodzą widzowie w ilości DUŻO i oczywiście mieszkańcy, na chillu oglądający sobie to wszystko z własnych ogródków (albo nieoglądający, tylko zajmujący się np. cięciem drewna, jak gdyby nigdy nic – no bo robota sama się nie zrobi, tak? ;) ). Jest gwarno i wesoło, i choć tłoczno, to nie ma w powietrzu tego czegoś, co unosi się np. w szczycie sezonu nad Krupówkami lub bałtycką plażą, a co kazałoby mi natychmiast się stamtąd w panice ewakuować. Nie, tutaj wręcz przeciwnie – im więcej ludzi, wrażeń, dziania się – tym lepiej. A gdy wjechały sajdy, to zaiste się działo…

Nie ujmując nic solowym klasom – ale nie da się ukryć, że te akrobacje z akompaniamentem wózka bocznego robią wrażenie. Wszystko, co dobre jednak szybko się skończyło, a kolejna przerwa to kolejne pielgrzymowanie z tłumem, ku następnemu punktowi obserwacyjnemu. Tym razem zahaczywszy o parkoviště závodních strojů. Tam to wiadomo, że można się spodziewać rzeczy powodujących opad szczeny, ale po drodze zaskoczyły mnie zupełnie bez uprzedzenia… bliźnięta. Bol-d’orzęta!

Bardzo podobała mi się też idea połączenia klas U + X (obie Clubsport, cokolwiek to znaczy), czyli dwusuwowych 250-tek i czterosuwowych 350-tek (do 1978 r.) razem z… litrami ;) A że akurat staliśmy na pierwszej prostej po serii zakrętów, to zawodnicy nie żałowali ani sobie, ani motocyklom na wyjściu. Obyło się na szczęście bez bliskich spotkań z materacami na ścianach.

Usłyszenie ponownie tego całego rejwachu, bzyczenia i powarkiwania (zależnie od lecącej akurat klasy ;) ), poniuchanie tych gryzących spalin (na czym oni jeżdżą??), poczucie tego wszystkiego w kościach – ja już przepadłam. To uzależnia coraz bardziej.

I choć mam porównanie tylko z Jičínem, to wiem, że akurat do Brannej na pewno chcę wrócić – i mam nadzieję, że na co najmniej dwa dni, bo nasycić się tym przez parę godzin nie sposób. A poza tym nie udało mi się zobaczyć Čechii w akcji, bo staruszki jechały przed południem. Więc temat jest tym bardziej do nadrobienia.

A dla wytrwałych – bonusy:

  • i przejazd trasą z perspektywy zawodnika:

Pozostałe wpisy dotyczące Brannej z innych lat można znaleźć np. pod tagiem kolstejnsky okruh o cenu vaclava paruse.

4 thoughts on “Nareszcie Kolštejnský okruh!

    1. Wejściówki 150 CZK, można płacić w PLN – wtedy 30 zł. Tak do tej pory było. Nie wiem, czy jest jakiś płatny parking, nigdy się nie dopchałam, zostawia się auto gdzie popadnie na drodze dojazdowej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *