Owego dnia, gdy każdy z nas zostawił część serca w Sezemicach, w muzeum jaktajmerowych motocykli, jako przewodnik wycieczki przewidziałam jeszcze parę dalszych atrakcji. Tak się pięknie złożyło, że w oddalonym o godzinę jazdy Jičínie organizowano w ten weekend wyścigi drogowe. Zapakowałam więc towarzystwo z powrotem do sierry i powiozłam ku miastu Rumcajsa.

Wszyscy dość zieloni w tego typu imprezach, nie wiedzieliśmy w sumie, czego się spodziewać. Dotarliśmy w trakcie biegu klasy „Jawa 50”. Szaleństwo! :D Wściekłe bzyczenie słyszeliśmy już dużo wcześniej, a gdy stanęliśmy przy barierkach, wzrok nie nadążał za tymi niepozornymi motorkami. Nieważne czy przerobione w bardziej ascetycznym stylu, czy sportowo zaowiewkowane – stadko mustangów robiło taki raban, że Moto GP się chowa ;)

A propos królewskiej klasy… Jako następne w kolejce miały jechać „małe ścigacze”. Mówiąc międzynarodowo – Moto3 – a więc nie w kij dmuchał ;) Całkiem światowo prezentowali się już na linii startu – obowiązkowo z parasolkami!

A gdy ruszyli, to nie tylko siwy/niebieskawy dym po nich pozostał, ale również opad szczeny i mina „CO-TO-BYŁO??” ;) Szaleństwo po raz drugi! Jakim cudem oni tak zapie***ją? :D

Jednak żadne zdjęcia nie oddadzą tego, co się budzi w człowieku, kiedy spaliny gryzą w nos, uszy więdną od hałasu i jeszcze przy odrobinie chęci – na upartego – można przybić piątkę z przejeżdżającymi zawodnikami, bo wszystko dzieje się tak blisko. A najlepsze zostało wszak na koniec…

Nie wiem, jak pozostali wycieczkowicze, ale ja tam w sumie przyjechałam zobaczyć głównie sajdki. Teoretycznie – zaprzeczenie idei motocykla, bo po co komu trzecie koło? Albo piąte w samochodzie? Ale w wersji wyścigowej to już zupełnie inna para kaloszy. To co wyczyniają ich jeźdźcy (głównie „małpa”, wiadomo ;) ), z jakim ryzykiem igrają – to są najczystsze wyścigowe emocje!… No i te maszyny – bestie, nie motocykle ;) Ostatnim razem tak mi dzwoniło w uszach chyba po Combichriście w Progresji ;)

A wracając jeszcze do kaloszy… Fascynujące, jaka jest rozpiętość rodzajów obuwia, w których jeżdżą zawodnicy – przy wybieraniu zdjęć dopiero zauważyłam ;)

Zważywszy na to, że ani słowa, ani obrazki nie są w stanie przekazać atmosfery takiej imprezy, najgoręcej polecam udać się na którąś z nich osobiście. Jest to tym ciekawsze doświadczenie, że u nas nawet pomarzyć nie można o zamknięciu części miasta – niezależnie, czy centrum, czy peryferii – w celu innym niż maraton biegowy lub manifestacja rowerowa…

Zresztą nie tylko u nas – tylko nieliczne narody mają tak wyluzowane podejście. Wśród opinii o jednej z czeskich imprez motoryzacyjnych na naprawdę wysokim poziomie – Brno Revival – dostrzec można tę wystosowaną przez zagranicznego gościa o niezwykle postępowych, widać, poglądach, któremu na oburzone pytanie: „Can this festival or whatever take place outside of the city and not in a residential neighbourhood?”, organizator odpowiedział zwięźle „No” – ha-psz! :D 

…a tacy Czesi nie dość, że potrafią u siebie przepchnąć tego rodzaju rozrywkę, to jeszcze korzystają z niej całymi rodzinami. Wzdłuż barierek widać było cały przekrój wiekowy, włącznie z tymi najmłodszymi i najstarszymi w i na wózkach, a „szczęśliwcy” mieszkający wzdłuż trasy zażywali tego pandemonium z własnych balkonów. Wyluzowanie i serdeczność panowały także wśród zawodników. No ogólnie, wielki rodzinny piknik… I te straszne motocykle ;)

Ostatni bieg trwający 20 minut zleciał jak ze wzmiankowanego bicza trzasł i pozostał niedosyt. Teraz mam jeszcze silniejszą motywację, by tym czy innym sposobem znaleźć się na kolejnych czeskich wyścigach ;)

A jeśli jeszcze czujecie się za mało przekonani albo po prostu chcecie obejrzeć ładne zdjęcia, to polecam te dwie relacje:

U mnie nie ma klasycznych „solówek”, a tam są :)


Po tylu przeżyciach wszyscyśmy byli głodni jak wilki, więc by zapobiec aktom kanibalizmu lub co najmniej nieuzasadnionym wybuchom nerwowości, czym prędzej powiozłam wycieczkę do koryta. Pod pierwszym z wytypowanych adresów okazało się, że jadło wydają tylko w tygodniu, w weekendy jedynie piwo, więc padł na mnie blady strach, ale po szybkim przeskanowaniu Google Maps w pamięci, obrałam kierunek za miasto, do najstarszej karczmy na pogórzu – Hospoda NA ŠPICI. Tu również nie pozostaje mi nic innego, jak szczerze polecić popas w tym miejscu. Jedzenie bardzo smaczne, ceny w porządku (chyba 220 CZK za danie dnia – a może to już z piwem?… W każdym razie porcje uczciwe, faceci się najedli, a niektórzy przejedli ;) ), a w środku ładnie i normalnie, bez znanego z wielu przydrożnych restauracji paraluksusu lub pseudoswojskości.

Gospoda znajduje się akurat przy rozjeździe w stronę uroczego górskiego kurortu Lázně Bělohrad i dalej, do ostatniego krajoznawczego przystanku, który wymyśliłam na tę podróż – zapory Les Království. Dojazd od tej strony w większości ładnymi asfaltami po pagórkach, dopiero pod koniec jest kawałek wąskiej drogi i trochę dziur.

Gdy widziałam tę miejscówkę na zdjęciach, w tajemniczym, mglistym anturażu lub w równie romantycznym śniegowym puchu, skradły mi serce te nibygotyckie wieżyczki i monumentalność kamiennego kolosa w otoczeniu wody i lasów. Ale gdy nareszcie pokonaliśmy ostatni zakręt i mój wymarzony cel widać było w pełnej okazałości… Hmm, wyszło na to, że kluczową okazałość zasłoniły remontowe rusztowania! No żesz, co za pech…

Tymczasowy brak fotogeniczności rekompensowały ogromne zarośla jaśminu, pachnące na całą okolicę, tak że w ostatecznym rozrachunku również i to miejsce spełniło oczekiwania. Wycieczka zatem udała się, jak mało która. A przecież tyle rzeczy mogło pójść źle… ;)

3 thoughts on “wycieczka czeska #2: Cena města Jičína i Les Království

  1. Zawsze podziwiałem kraje w których „jednak można”. W Niemcowni, Czechach jakoś wszystko się udaje. Ostatnio słyszałem że komuś nawet zaczęły przeszkadzać na wyścigach dziewczyny z parasolkami… Że to niby komuś uwłacza… Ja rozumiem że są różne orientacje ale nie popadajmy w skrajności…

      1. Problem mamy wówczas, gdy ktoś „kto ponoć lepiej wie” zaczyna dyktować innym, co mają robić. Kilka moich koleżanek w czasach studenckich dorabiało sobie w niektóre weekendy pracując jako hostessy, podprowadzające czy ambasadorki (jak zwał, tak zwał) właśnie. I nikt ich tam na siłę nie ciągnął. Inna rzecz że praca ta wcale nie jest tak prosta, łatwa i przyjemna, jak się to niektórym wydaje (cały dzień na nogach, stres). Ale mam takie wrażenie, że przeszkadza to osobom które w życiu nic nie robią i strasznie się nudzą…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *