Z okazji, że International Female Ride Day (5 maja), a ja zawsze muszę po prąd, to wybrałam się tego dnia nie na motór, lecz na kajak. Czyli w sumie jednak z prądem – Odry ;)
Tyle czasu nosiłam się z zamiarem kajakowania, tyle razy (bezskutecznie) wybierałam się do pobliskiej Rybaczówki, żeby popluskać wiosłem po niedoszłym starorzeczu… To nie. Jak się bawić, to się bawić – od razu na spływ po dużej rzece, bo czemu nie ;) Tak akurat wypadło, że w sobotę była krótsza trasa, a w niedzielę dłuższa. To wybrałam tę „tylko” ponad 20 km…
Jednak im bliżej soboty, tym coraz większe zwątpienie mnie ogarniało. Wprawdzie w kajaku się prawie wychowałam i za czasów nieletniości w pojedynkę pływałam wzdłuż i w poprzek Zalewu Solińskiego, ale na rzece byłam tylko raz, parę lat temu, i skończyło się to kontuzją ręki. Bo raz, że wiało i cały czas na kontrze, a dwa, że do pary trafiła mi się jakaś lebiega, która nic nie pomagała. No i to było na Wiśle. I 11 km, a nie dwa razy więcej… Zważywszy na to wszystko i na już nadwyrężony lewy nadgarstek (wyrywaniem korzeni dzikiego wina na ogródku. Zawziętość to moje drugie imię, a trzecie – „co? ja nie dam rady??”), minę miałam po przemyśleniu za i przeciw nietęgą, ale pokusa była jednak silniejsza ;) No i zbyt głośno krzyczał mój wewnętrzny człowiek-okazja :P Spływ był bowiem organizowany przez miasto z okazji majówki (kajaki były stąd, z tego co słyszałam – więc jakby co, można uderzać tam śmiało) i zabawa kosztowała tylko 20 zł ;)
Na starcie okazało się, że grupa jest nieparzysta, co w połączeniu z moim antytalentem towarzyskim i zwlekaniem, aż wszyscy pojedynczy się sparują, zaowocowało tym, że została dla mnie ostatnia jednostka pływająca – na wyłączność :D Fajny, duży kajak starego typu. Ahoj, przygodo!
Okoliczności przyrody idealne, zwłaszcza, gdy już zostawiliśmy za sobą buczącą machinami hutę :P Początkowo bałam się, że zostanę z tyłu i płynący w ariergardzie motorówką ratownicy wezmą mnie na hol, żeby nie spowalniać grupy, ale udało się utrzymać niewymagające tempo czołówki, przez co mogłam sobie pozwolić na momenty odpoczynku bez wiosłowania. Parę pierwszych takich razów walczyłam o pozostanie na kursie, dziobem do przodu, ale potem gdy się już oswoiłam z rzeką (Odra jest spokojna i miła jak przytulanka ;) ), pozwalałam jej robić z kajakiem co chciała. No, reagowałam dopiero, gdy mnie spychało na „główki” (te takie przegrody). A tak to czilałt i plażing, bo w sumie, czy się wiosłuje, czy nie – i tak się płynie ;)
Żadnych szczególnych atrakcji wizualnych (poza krowami i wędkarzami) po drodze nie napotkaliśmy. Raz czapla leciała, parę razy łabędzie. W ogóle ptactwa cała masa, zwłaszcza „na ucho”. I zieloność. Cudny wypoczynek, mogę polecić każdemu.
Zarejestrowałam z ciekawości ślad płynięcia (kawałek, bo dopiero po jakimś czasie odważyłam się wyjąć telefon z woreczka strunowego ;) ). No, ale apexy to wyłapywałam lepiej, niż bym to zrobiła na torze :P (gdybym kiedykolwiek się na jakiś wybrała).
Nasz port końcowy był w Bytomiu Odrzańskim, gdzie odbywała się pierwsza część Święta Bzów (w niedzielę druga, tradycyjnie w Siedlisku). Mogliśmy więc jeszcze obejść festyn parę razy, popatrzeć jak lisowczycy i ci drudzy strzelają z armat i muszkietów, a o ustalonej godzinie nasz przewodnik powiódł nas ku transportowi powrotnemu, którym był autobus miejskiej komunikacji. Niskopodłogowy. Kosmos – pierwszy raz jechałam tutejszym autobusem i od razu po trasie :D Ale do tej pory sądziłam, że wyboje na wysokości Żukowic są najgorzej odczuwalne na motocyklu. Nie, na motocyklu to ich w ogóle nie czuć w porównaniu z takim autobusem…
Płynęło prawie 40 osób, przekrój wiekowy – wielopokoleniowy ;) Obyło się bez strat, incydentów i wywrotek. Mój osobisty bilans również na plus – nie utopiłam siebie ani telefonu, ręka działa, zakwasów nawet żadnych. Za to poparzyłam nogę (zanotować – biała skóra nie działa jak lustro :P), bo przecież po co się zasłonić, mając długie spodnie – lepiej podwinąć nogawki, opalajmy się ;) Głupich to jednak nie sieją…
Tez od 100 lat nie plynalem juz kajakiem… Czuje sie „zmotywowany” ;)
Nie ma co odkładać – teraz mogę z całą odpowiedzialnością tak powiedzieć ;) Tylko tam u Was ciut większa ta rzeka…
PS. Napisałeś 500. komentarz, gratuluję! W nagrodę – pochwała wzrokowa :P
Saara nie jest taka duza, Mozela juz wieksza. Balbym sie na Renie, bo wiadomo, Lorelei nie spi ;)
Juz „pincet”? Mistrz spamu :D Obiecuje poprawe :D
No proszę, człowiek powraca z sieciowego niebytu i odkrywa, że taki wpis go ominął i tyle leżał nieprzeczytany ;) Widoki super, pogoda też, i nawet ludzie nie przeszkadzali, no tylko winszować :D A i odległość zacna jak najbardziej :) Pozdrawiam :)
A no właśnie, gdzie to się tyle (nie)było? ;) Wpisy na szczęście nie mają terminu ważności, a przy ostatniej częstotliwości mojego pisania, to może i dobrze, że dopiero teraz przeczytany, bo coś nowego nie wiadomo kiedy… ;)