Okoliczności od dłuższego czasu nie sprzyjają mi w weekendowym (czy jakimkolwiek) wycieczkowaniu, więc jak się już trafi odpowiedni i przede wszystkim wolny dzień, to najczęściej w panice chcę połączyć ileś rzeczy naraz. I chyba tylko wielodzietne matki – które uważam za najbardziej utalentowane, jeśli chodzi o zarządzanie czasem – potrafią zmieścić w 24 godzinach więcej niż ja mam w planie w takim momencie ;) A wierzcie mi lub nie, jak się jest takim nieogarem, to wcale łatwo nie jest zrobić na szybko pranie (albo dwa), posprzątać pół domu, iść z psem na obiecywany od tygodnia spacer, opękać zakupy, dopiero po tym wszystkim wyruszyć w drogę i jeszcze wrócić o jakiejś ludzkiej godzinie. I zobaczyć co by się chciało.

Z tego właśnie wynikła samoczynnie kategoria wycieczek „po drodze”, mogąca się nazywać równie dobrze „przy okazji”. Tak jak wcześniej wszystko zwiedzałam znienacka i na spontanie, tak teraz – musząc ściśle zaplanować co, gdzie, którędy i z czego zrezygnować – to, co chcę zobaczyć, wciskam po drodze do jakiegoś celu. A i to tak na jednej nodze.

Mogąc się więc ostatnio wybrać na Poznań Motor Show (bo wrocławskie targi mi przepadły, a poza tym nigdy na tych poznańskich nie byłam), wybrałam trasę tak, by ominąć koszmarną w moim mniemaniu krajówkę przez Leszno (pod względem zagęszczenia) oraz boleśnie wyboistą opcję przez okolice Wolsztyna. Za Lesznem zatem odbiłam w boczne spokojne drogi i przez Krzywiń, Śrem oraz Orkowo i Trzykolne Młyny (kto im te nazwy wymyślał?:P) dotarłam do Rogalina. Tak, pierwotny plan zakładał jeszcze Kórnik, bo wiadomo – one się zawsze łączą – ba! chciałam nawet któryś z pałaców obejrzeć w środku, ale zważywszy, że trwa to długo i trzeba z przewodnikiem, ostatecznie odpuściłam jeden z nich, a w Rogalinie postanowiłam obejrzeć tylko park ze słynnymi dębami.

A nawiasem mówiąc, Śrem jest chyba drugim po Łodzi najbardziej przyjaznym motocyklistom miastem ;) Nawet policjanci mi ustąpili miejsca, gdy omijałam korek :D Podobnie jak większość cywilnych kierowców – no normalnie należy się milion podziękowań ;) 

Przed rogalińskim pałacem parking dla zmotoryzowanych gości jest ziemno-trawiasty, więc nie znalazłszy tam bezpiecznego w mojej ocenie miejsca, gdzie mogłabym tę ciężką krowę zostawić i nie podnosić jej potem z pozycji leżącej bocznej, na bezczela stanęłam na pięknie wybrukowanym i kompletnie pustym placyku dla… rowerów (cóż za paradoks, swoją drogą…). Udało się też porzucić balast kaskowo-torbowy u pani w kasie i raźnym krokiem, bo czas naglił, udałam się na tyły sporych rozmiarów pałacu. Tamże najpierw należy pokonać rokokowy ogród. Uwaga – wzgórze na jego końcu, zwane Parnasem, to pułapka. Nie ma z tyłu zejścia, trzeba się cofnąć tędy, którędy się nań weszło ;) Ogród ma też na pewno więcej uroku, gdy żywopłoty obrosną listkami i tworzy się labirynt z prawdziwego zdarzenia, ale nawet taki przedwiosenny w pięknym słońcu prezentował się godnie. Zaraz za jego tylnymi furtkami zaczyna się park romantyczny – tak w zamierzeniu oraz projekcie, jak i dosłownie: podczas krótkiego spaceru kilka razy natknęłam się na fotografa przeganiającego parę młodą na sesji okołoślubnej ;) Do dębów już stamtąd całkiem blisko. Ot, tyle, co rzut żołędziem. No, z procy, powiedzmy.

Najpierw spotykamy oczywiście wielką trójkę. Mają własną polanę, płotek, tabliczki z podpisami. Najlepiej trzyma się Rus, nie wiedzieć czemu… Czech tak pół na pół, a Lech – lepiej nie mówić, padł jak długi, a co zostało, trzyma się na tyczkach. Pozostałe drzewa wkoło, choć mniejsze w obwodzie, wyglądają nie mniej dostojnie. Stare, powykręcane gałęzie, czyhające w dębinie kleszcze… Klimat jak z horroru ;) Strzałki kierują dalej do jeszcze jednego „imiennego” dębu – Edwarda. Nieco smuklejszy od tamtych, ale wysoki do samego nieba – też robi wrażenie. A i okolicę ma bardziej malowniczą, bo tuż nad warciańskimi rozlewiskami. Widoczki tak sielskie, aż się nie chciało iść stamtąd…

Umęczywszy się w ciężkich ciuchach i przyciasnych butach (a ciepełko od słońca dawało coraz bardziej), wskoczyłam na koń, by za czas niedługi móc przedzierać się przez zakorkowane miasto i… nałazić się jeszcze więcej. Nie no, plan jak marzenie :P Wskakiwałam zaś tak chyżo, że początkowo zmusiłam Fafarafę do jazdy bez dopływu paliwa. Całkiem sporo udało się tak ujechać, jakieś 1,5 km – ot, oszczędna bestia ;)

Z niepojętych dla mnie przyczyn mimo wszystko lubię się kręcić motórem po mieście. Tym razem tylko raz zgubiłam drogę, w korku okazało się, że wentylator mam sprawny, a na koniec dwie miłe panie zaprosiły mnie na parking tylko dla motocykli. I tutaj kończy się część wycieczki obfitująca w sukcesy, toteż i niniejszy wpis zakończę tym jakże optymistycznym akcentem.

5 thoughts on “po drodze: Rogalin

  1. W Rogalinie tyż godne zobaczenia jest mauzoleum – kaplica Raczyńskich, stojąca w dużym oddaleniu, vis a vis frontu pałacowego. Ładne. Samego pałacu także nie zobaczyłem od zewnątrz, bo akurat remont był. Dęby i park są bardzo fajne.
    Co do przepuszczania motocyklistów w korkach – zgadza się, zawsze przepuszczam i jestem z Łodzi.
    Pozdrowienia.

    1. Widziałam je z szosy i czytałam potem o nim – rzeczywiście wydaje się ciekawe. Może kiedyś uda się zrealizować dokładniejsze zwiedzanie. Chociaż jest jeszcze tyle innych miejsc do odwiedzenia… ;) Za przepuszczanie odgórnie i zaocznie dziękuję, w razie gdyby mnie kiedyś zawiało do Łodzi :D

  2. No w końcu się doczekałem :) I nie powiem, warto było czekać – piękna wiosenna wycieczka :) Orkowo znałem już wcześniej, ale Trzykolne Młyny wcale nie ustępują im oryginalności :P Ten pałac w Rogalinie super zadbany, i oby takich spotykać można było więcej w całym kraju – a te dęby.. wow! Mogłyby służyć za modelowy przykład drzewa z hobbitowskiej Mrocznej Puszczy, ale z drugiej strony są piękne i majestatyczne, i dobrze, że mają opiekę, bo to już dziadeczki :)

    Bardzo przyjemny powrót do drogi, i oby częściej tylko :)

    1. Oby :) W tym parku mnie tylko zastanawiało, ile jeszcze pokoleń obejrzy te 3 dęby, bo wyglądają, jakby maksymalnie z jedno-dwa…
      Haha, i dziękuję za wytrwałość w czekaniu :D A ja wciąż czekam na „chrzest” gieeska ;)

      1. Oj, ależ szkoda by było, gdyby takie okazy nie przetrwały ciut dłużej :( Może jednak przeżyją w takim stanie chociaż?
        Co naczekałem to moje :P Ale cieszę się, że „ruszyło” ;)
        Jak w tym roku wszystko zagra, to i może chrzest będzie, ale jeszcze sza ;)

        Pozdrawiam wiosennie :)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *