…czyli o tym, jak zostałam kozicą. A z tym dachem świata to oczywiste nadużycie, wiem, ale to takie stare powiedzonko o miejscach, gdzie człowiek się wdrapał i już tylko niebo nad głową :)
Długo mi zajęło zebranie się w sobie, by kontynuować tę opowieść. Nie, że mam jakąś traumę… Ale powiedzmy, że nieprędko chciałabym to powtórzyć ;) Przede wszystkim w ogóle nie miałam pewności, czy podołam, czy nie wymięknę gdzieś po drodze, nie zawrócę… Wszak Śnieżka to nie w kij dmuchał, no i to pierwszy raz, jak miałam po górach dreptać w pojedynkę. Duma by ucierpiała strasznie, ale zważywszy, że ostatnie górskie spacerki odbyłam na rudawskie Sokoliki i Wysoki Kamień koło Szklarskiej, i już tam wypluwałam płuca, to wszystko było możliwe, a właściwie – zdawało się niemożliwe.
Ale byłam dobrej myśli. Wybrałam sobie szlak od czeskiej strony, bo nie chciałam dreptać „autostradą” z Karpacza w towarzystwie hord ludzi (nie wiem, czy faktycznie tak tam tłoczno – wyobraźnia mi tak podpowiada). Szlak nieco krótszy, jakby łatwiejszy, bo startujący wyżej… Tak sobie tłumaczyłam ;) Tylko dwa strome podejścia, w połowie drogi i przed końcem – uznałam, że da się przeżyć. Powrót – żeby życie miało smaczek… – wymyśliłam innym szlakiem. Zielony travers. Trochę dłuższy, ale przecież to już będzie z górki, a że po zboczu, to pewnie jakąś miłą, niekamienistą ścieżką przez las… Jak bardzo się myliłam :P Ale po kolei.
Pierwszy kryzys spadł na mnie na żółtym szlaku. Tak, tym zaraz na początku ;) Tam jest taka asfaltówka, jednostajnie i bezlitośnie wznosząca się przez dłuuuugi odcinek, aż do schroniska Jelenka, położonego przy skrzyżowaniu szlaków. Człowiek by się spodziewał, że asfaltu w takim miejscu nie będzie zbyt wiele i zaraz zrobi się bardziej górsko, a tam – idzie się, idzie i końca męki nie widać. Najpierw wyprzedził mnie zielony transit KRNAPu, potem raźno maszerujące dziewczę oraz małżeństwo w kwiecie wieku. A ja – postój co parę metrów i niby, że bardzo mapę oglądam. Taa, żeby się nie zgubić na tym asfalcie czasem :P Byłam w połowie drogi, gdy leśnicy zdążyli pozałatwiać co mieli i zjechali swym busem na dół. Nie zmotywowali mnie tym wcale. Ale zaparłam się, że dojdę chociaż do tego schroniska, żeby wstydu nie było i zobaczę co dalej. Miałam cichą nadzieję, że przechytrzę samą siebie i jak już będę tam prawie w połowie drogi, to uznam, że szkoda by było zrezygnować ;)
O ile na tym początkowym szlaku było raczej pustawo (zdziwiona byłam, że w ogóle ktoś poza mną tamtędy szedł), tak o bliskości schroniska – w końcu – poinformował mnie wzmożony gwar, dochodzący najpierw z pobliskiego czerwono-niebieskiego szlaku, z którym mój się łączył, a potem z samej schroniskowej polanki. No, ludzi jak na odpuście. Jedno, co mnie ucieszyło, to że sporo z nich szło z pieskami. Pomyślałby kto, że to taka popularna droga… Od tej pory miałam maszerować z bezustannym towarzystwem.
Posiedziałam na murku, posiliłam się własnymi zapasami. Ciekawa byłam schroniska w środku, ale przelewające się przez jego próg w tę i nazad fale ludzi zniechęciły mnie skutecznie. Stwierdziłam, że może w drodze powrotnej. Jeszcze szybki rzut oka na drewnianego jelenia i tablice informacyjne, i mogłam ruszać. Za mocno się nie rozpędzałam, bo zaraz za krzakami był jeszcze do zaobserwowania Emmin pramen, źródełko z pomniczkiem znaczy. Kamienny obelisk już niestety postradał tabliczkę, a woda ciurka w niejakim ukryciu. Większość turystów pewnie mija je przez to niezauważone (bo maszerują normalnym tempem, zamiast studiować mapę tak pilnie i często jak ja ;) ).
W tym miejscu asfalt szczęśliwie się skończył i przeszedł w typową kamienistą ścieżkę. Ze schodami. Owo pierwsze strome podejście, na Średnią Kopę bodajże. Nie ma tego złego – szybciej będę na wyższym pułapie ;) A potem już spacerek po w miarę płaskim Czarnym Grzbiecie i podziwianie widoków. A propos widoków i pogody w ogólności – trafiło mi się jak ślepej kurze. Wcześniej, na tym kryzysowym odcinku, słońce schowało się za chmurami i głównie dzięki temu nie dogorywałam gdzieś tam na poboczu, tylko jednak doczłapałam do schroniska ;) Natomiast gdy już byłam wyżej, rozpogodziło się – jak na zawołanie. A przecież nie dość, że zapowiadali zachmurzenie i możliwy deszcz, to Śnieżka w ogólności słynie raczej z tego, że przez 300 dni jest zamglona. Może te pozostałe 65 dni to akurat wakacje ;)
Spoza drzew zaczęły nieśmiało przebijać krajobrazy, nawet już sama Śnieżka – jeszcze tak odległa. Wreszcie też nadszedł kres schodów i można było zacząć iść wygodniejszą, udeptaną ścieżyną między bezkresnymi na tej wysokości połaciami kosodrzewiny. Jako się rzekło, szlakiem tym drepcze sporo osób, więc pojawiły się też niestety śmieci. Po równo, czeskie i polskie. Papierki po słodyczach, pety, folie, a w miejscach nadających się na popas zatrważające ilości butelek i puszek. Przezornie miałam naszykowaną dużą reklamówkę z Carrefoura, więc zaczęłam to wszystko zgarniać. Przyjemne z pożytecznym, zawsze to jakaś usprawiedliwiona okazja do przystanięcia i złapania oddechu ;) Ale aż przykro patrzeć na taki pomnik bezmyślności…
Na Czarnym Grzbiecie między krzakami było w miarę zacisznie, ale im wyżej, tym częściej zaczęły przeważać gołoborza i coraz mocniej dawał się we znaki wicher, bo wietrzykiem tego nie nazwę. W sumie nic, czego nie można by się spodziewać. Wszak Królowa dzierży też tytuł najbardziej wietrznej góry w Europie. Przypięłam więc z powrotem nogawki do szortów, dołożyłam drugą czapkę i kaptur na głowę, i można było zacząć się wspinać po kolejnych schodach – ostatnich, zaraz przed szczytem. Panoramy towarzyszące mi przez cały ten grzbietowy odcinek wynagradzały z nawiązką dotychczasowe i przyszłe trudy, więc energii na ostateczny atak mi nie brakowało – choć sił już owszem. Zawiasy lewej nogi (nie wiem czemu akurat jednej) miały powoli dosyć, co wymuszało częstsze przystanki i kolejny dłuższy postój z kanapkami, mimo że cel był już tak blisko.
Pokonawszy schody, wyszłam na brukowany trakt Drogi Jubileuszowej. Nie tylko diametralna zmiana nawierzchni była tego znakiem, ale i słyszany nagle w przewadze język polski. Szczyt był już na wyciągnięcie ręki. Jeszcze „tylko” kilka zakrętów…
Ze wzrokiem wbitym pod nogi, bo nadal śmieci (odpuściłam tylko te, które wiatr rozwłóczył aż na zbocze – tabliczki mimo wszystko prosiły o nieschodzenie ze szlaku…), dreptałam automatycznie, aż… skończyła mi się droga. Przede mną był już tylko murek u stóp „talerzy” i widok na płaskowyż z Domem Śląskim. Dotarłam! Nie dowierzałam z początku, że już tu jestem. Zajęło mi to „zaledwie” godzinę więcej niż przewidywała mapa ;) Po dłuższej chwili świadomość w końcu ogarnęła temat i nastąpił wybuch radości. Oczywiście tylko w sobie, w środku :P Ale czułam, że teraz mogę wszystko, piekła nie ma ;) Polecam każdemu – taki Everest na miarę swoich możliwości :D
Na szczycie, jak na mało którym, jest milion atrakcji ;) Jest restauracja (raczej bar) w najniższej okrągłej sali, jest kapliczka, czeska poczta (ten baraczek, jednocześnie również bar oraz sklep z pamiątkami), jakieś tablice pamiątkowe, pomniki, rozpiski objaśniające co widać dookoła… A widać! Dla tych krajobrazów – po stokroć warto :)
Stety lub niestety, od polskiej strony zaczęła iść chmura, więc po niespełna godzinie plątania się po całym wierzchołku, czas było wracać. Zacząć wracanie, w każdym razie, bo do auta jeszcze daleka i kręta droga. Powlokłam się w kierunku stacji czeskiej kolejki linowej, ale tylko po to, by podążyć wzdłuż wyciągu, naziemnie. Żółty szlak, który tam wytyczono, już przy schodzeniu prosił się o skręcenie karku lub co najmniej kostki. A mijanym turystom, wspinającym się nim pod górę, szczerze współczułam. Fakt, że schodziszcza zbudowano tam solidne, ale takie dla olbrzymów raczej. Strome stopnie o wysokości do kolan nierzadko – aż mi się boleśnie przypomniał szlak na bieszczadzkie Rawki… Dodając do tego nadal powalające widoki, które odrywały wzrok od tego, co pod nogami – no mówię, nic tylko się połamać przy schodzeniu ;)
Jak Wam być może wiadomo, kolorystyka szlaków nie ma żadnego związku z trudnością (legendarne, „najtrudniejsze” czarne to po prostu niższej rangi łączniki czy też dojścia do głównych ;) ), ale w przypadku tej trasy mogę z pewnością stwierdzić, że żółte szlaki są zwyczajnie podstępne :P A tak serio, chciałam szybko odbębnić ten powrót – zwłaszcza że kapało na głowę coraz bardziej i nie wiedziałam, czy mżawka się utrzyma, przejdzie, czy też zaraz lunie… – więc droga się dłużyła. Oj, dłużyła… Zakręt za zakrętem, schodziszcze za schodziszczem, a odbicia na zielony trawers nie widać. O mało co, a bym je w ogóle przegapiła, gdyby nie wyraźne oznaczenia i drogowskazy. Spójrzcie sami:
Na pierwszym zdjęciu dalsza droga w dół, na drugim – ta, którą przyszłam, a trzecie zdjęcie przedstawia… tak, wejście na szlak zielony. Tam za tymi tyczkami. Kosmos :P
Postałam tam chwilę, gapiąc się na to wszystko jak sroka w gnat. Miałam do wyboru pójść dalej żółtym, bodajże do Peci pod Sněžkou, i znaleźć się pierdylion kilometrów od auta; albo zawierzyć znakarzom, że jednak malowali oznaczenia w pełni władz umysłowych i właśnie tędy wypada moja jedyna już w tym momencie droga powrotna. No cóż… Ahoj, przygodo.
Po piętnastu latach – według moich luźnych obliczeń – przedzierania się przez zasieki z kosodrzewiny i jednym zrezygnowanym postoju w siąpiącym deszczu (znów jedna noga nie chciała iść ;) ), udało się wyjść na szerszą ścieżkę. Co ciekawe, w miejscu tym widniało zagęszczenie oznaczeń szlaku, jedno nawet w formie strzałki kierującej w „moją” kosodrzewinę, natomiast nieco ku górze prowadziła inna wydeptana droga, oznaczona jeszcze starymi tyczkami. Może więc faktycznie kiedyś zielony szlak dochodził do żółtego w innym miejscu i można by się go spodziewać wcześniej… Tego się już nie dowiem. Dowiedziałam się natomiast bardzo szybko, że cudownie równa nawierzchnia to tylko chwilowa zmyła i dalej szlak prowadził na zmianę gołoborzami i znowu po korzeniach. W dodatku – już kompletnie mokrych i śliskich. Hurra…
Nigdy dotąd się nie spotkałam z tak dziwnym szlakiem. Nie mam żalu do nikogo – niech bogowie bronią – że nie jest szeroki i wybrukowany ;) To nawet ciekawe doświadczenie, przedrzeć się przez coś takiego. Ale z racji tego, jak jest poprowadzony – wąsko, że czasem bokiem trzeba między gałęziami – oraz mglistych warunków atmosferycznych, zrobiło się na nim jeszcze dziwniej. Cicho, kameralnie. Nawet prześwitujące czasami szerokie panoramy nie „rozluźniały” atmosfery ;) Zapadłszy w ten specyficzny nastrój, tym większe było moje zdziwienie, gdy najpierw usłyszałam stłumione głosy i kroki, a następnie stanęłam twarzą w twarz z szalonymi turystami, którzy o tej porze, w tę pogodę i tym szlakiem podążali w przeciwnym kierunku. Pod górę. Gdzie ich tam niosło?… O dziwo, było pięć takich osób – najpierw jakaś para w młodym wieku, potem pojedynczy facet i na koniec jeszcze dwóch. Ja wiem, że i nocą, i zimą się chodzi po górach, ale dla takiego niedzielnego turysty jak ja (co to tylko w wakacje, tylko za dnia i tylko hyc na górę, a spać na dole), to jednak z lekka szaleństwo ;)
Na zmianę zatopiona w przeróżnych rozmyślaniach i skupiona na niepołamaniu nóg, dreptałam w tym deszczu, aż ku mej radości zmienił się w końcu krajobraz. Znaczy zeszłam nareszcie poniżej kosodrzewiny, między normalne drzewa. No, to już ostatnia prosta, pomyślałam. Ehe… Wnioskując z tego, że po jakimś czasie spomiędzy gałęzi zobaczyłam za swoimi plecami Śnieżkę, byłam dopiero w 2/3 trawersu… Chodzenie na piechotę jest jednak bardzo niewydajne. Zwłaszcza, gdy człowiek przemieszcza się w moim tempie, oscylującym w granicach 0,428 m/s.
Desperacja zatem rosła z każdym krokiem. Za każdym zakrętem spodziewałam się ujrzeć zarys schroniska Jelenka. Każdy prześwit w koronach drzew brałam za oznakę uskoku wysokości, zwiastującego moje skrzyżowanie szlaków. Zaniechałam zdjęć i postojów z nimi związanych. Szłam i szłam, a niecierpliwość wzbierała. Na domiar złego, w tej ciągłej mglistej ciszy i zapadającym między drzewami półmroku, zdawało mi się, że słyszę kolejne odległe głosy z naprzeciwka – ale nikt nie nadchodził. Potem jakby dochodziły ze zbocza powyżej – sądziłam, że może to z bliskiego już, równolegle idącego czerwonego szlaku, którym szłam wcześniej. Ale za kolejnym i kolejnym zakrętem okazywało się, że wcale nie jestem tak blisko skrzyżowania, ba, nadal jestem pośrodku niczego… Na następne omamy czy też pomruki wiatru nie czekałam – podbiłam tempo już momentami do truchtu i kozich podskoków (noga dziwnym trafem nagle przestała o sobie przypominać ;) ) i po wcale nie takim krótkim czasie ujrzałam zbawienne wyjście z nieszczęsnego trawersu. Wyszłam na polanę i jakbym wkroczyła do innego świata, jakby opadła tłumiąca zasłona. Powiadam Wam, nie dajcie się skusić temu drogowskazowi do krainy trolli czy innych faerie… ;)
Przy Jelence tym razem nie spotkałam ani pół turysty. Na ganku stał jedynie właściciel (?), odpoczywając po całym dniu. Już w trakcie pytania go, czy jeszcze otwarte, dostrzegłam wyrysowane za nim godziny czynności i że do 18 (było paręnaście po). Pan odrzekł szczerze, że wejść można, tyle że kuchnia już nie pracuje, ale nie chciałam w takim razie zawracać głowy, skoro właściwie miał już fajrant. Nie dane mi było więc tym razem spróbować zachwalanych talentów kulinarnych gospodarzy. Może kiedy indziej jeszcze zawitam do samego schroniska.
Nie zwlekając, podążyłam żwawo asfaltem ku mojej tymczasowej oazie na kołach, ku mojemu wytęsknionemu schronieniu… Żółty szlak również w tę stronę się dłużył :P
Co mnie jednak ucieszyło najbardziej, to fakt, że ostatecznie całe przedsięwzięcie poszło zgodnie z planem. Wlazłam, zdobyłam, przydało się wszystko, co zapobiegliwie ze sobą wzięłam, nie przydało się, czego zapomniałam… ;) Cytując „Hannibala” Smitha: I love it when a plan comes together ;)
A w nagrodę dla wytrwałych – gratis o wartości przysłowiowego „talonu na balon”, mianowicie parę ujęć z drogi przez przełęcz (po czeskiej stronie), bo nie miałam gdzie ich dać wcześniej ;) I znów nie wiem, czy to kwestia zawieszenia escorta, czy mojej zawodnej pamięci – ale jadąc nią parę lat wcześniej, nie zanotowałam tylu nierówności… Nie, że są jakieś wyboje, ale idealnie gładka też nie jest. Po ichniej stronie. Bo po naszej, to już w ogóle strach w oczach (względnie – redukcja, gaz i odcięcie – co kto woli ;) ). Tym niemniej, mimo wszystko – polecam. Przynajmniej raz się przejechać, samemu ocenić.
Na wstępie szczere gratulacje za napisanie tekstu do końca, bo to nie jest wcale takie łatwe ;) Wycieczka, co widać z opisu i zdjęć, bardzo się udała, a jakieś poboczne przygody zawsze się na takich zdarzają, w postaci mgły (ale klimat!) czy tej korzennej drogi. Ważne jednak, że imponująca Śnieżka zdobyta, i tu ponownie winszuję, bo to kawał górzyska jest i sama ona jak i widoki z niej wyszły fenomenalnie :) Pogodę też trafiłaś znakomitą raczej i te wszystkie doliny i wzgórza hen po horyzont wyglądają jeszcze lepiej :) W ogóle odważny trip, tak samej pojechać, i iść i dojść na sam szczyt tego Wichrowego Czubu, przy okazji jeszcze wspaniałomyślnie robić porządki po drodze, za co już w ogóle powinni pisać o Tobie w czeskich gazetach, że przyjechał ktoś na polskich blachach i zbiera do torebki <3
Świetna, letnia wycieczka i trochę zazdro tych wrażeń i widoków :P
Odważny trip to może w mojej mikroskali, bo tak ogólnie znam parę osób (znaczy dosłownie 2 :P), które zrobiły coś podobnego ;) I jedną regularną górołajzę, która bez względu na porę roku sama jeździ w Tatry, więc przykład tych trzech osób (z Tobą włącznie) trochę mnie też ośmielił ;)
Na moje zbieractwo nikt szczególnie nie zwracał uwagi (a przynajmniej nie wytykali mnie palcami), ale mam nadzieję, że da to do myślenia choćby paru osobom, zanim następnym razem rzucą śmieć na ziemię. Z narodowością też się nie afiszowałam ;) Na czerwonym szlaku w większości maszerowali Czesi, więc odpowiadałam po ichniemu – ahoj, dobrý, díky…
Jest czego zazdrościć :D Sama sobie nie przestaję i chodzi za mną gdzie by tu teraz… ;)