Co najlepiej robić w wolny weekend tuż przed wypłatą, gdy zapowiadają przelotne deszcze? Posiedzieć w domu z zaczętą książką, dokończyć serial, pójść na dłuższy spacer z psem… Albo stwierdzić, że koniec z wymówkami i odkładaniem przez kolejny rok zamiaru zdobycia nigdy dotąd nieodwiedzonej (!) królowej Karkonoszy; że to świetny moment, by zadłużyć kartę kredytową jeszcze bardziej, wziąć rajdowego escorta (mój tymczasowy wóz zastępczy, bo sierra się lakieruje) na kręte górskie drogi i samotnie wleźć na tę cholerną górę. Samotnie, bo mało kto wytrzyma moje mordercze tempo – z postojami co 5 m (bywa i tak, serio) ;)
To nic, że poważniej chodzić po górach przestałam z 10 lat temu. Że po 15 minutach na orbitreku na siłce ledwo stoję na nogach. Że jakikolwiek wysiłek pieszy pod górę skutkuje ciężką zadyszką i łomotem w uszach. Słowem – że kondycja hen-hen daleko na minusie. Co, ja nie dam rady?? Zawziętość to moje drugie imię. Powoli, ale dolezę ;)
Jak koło środy pomyślałam, tak w sobotę zrobiłam. Naszykowałam sobie skrupulatnie pełne wyposażenie małego skauta (spodnie krótko-długie, termotrykoty góra/dół, zapasowa bluza, dwie czapki, komin na szyję, sztuczne oczy itd.), naładowałam wszystkie możliwe baterie do sprzętu, zrobiłam kanapki z pasztetem, zatankowałam wóz… Nawet zainstalowałam w telefonie aplikację Ratunek, bo strzeżonego… Wiadomo ;)
Zwlókłszy się mocno po piątej, punkt 7:00 udało mi się ruszyć z cepeenu. Półgodzinna obsuwa na dzień dobry… Mój szczegółowo wyliczony plan zakładał bowiem, że w ramach rozgrzewki udam się na dopiero co otwartą atrakcję turystyczną (względnie narzędzie tortur dla lękowców wysokościowych) w Janských Lázních. Skoro już będę w okolicy, to grzech nie skorzystać. Stezka korunami stromů, czyli bodajże trzecia w Czechach „podniebna” ścieżka z wieżą widokową, była uroczyście otwarta tydzień wcześniej. Wyobraziłam sobie, co tam się będzie działo przed kasami z racji, że weekend i dlatego postanowiłam zerwać się tym bladym świtem, dojechać tam na 9:30 albo nawet wcześniej i ustawić się w kolejce przed wszystkimi. Mhm… Nawet miało szanse się to udać, nadrobiłabym w drodze, gdyby nie… zerwana nawierzchnia za Jaworem o_O W maju jeszcze tam była. Tradycyjne wakacyjne remonty…
W ogóle z drogami po drodze miałam pewien konflikt poznawczy. Dotychczas wydawały mi się równiejsze, nawet pokonywane hondą. Niektóre w ogóle wyidealizowałam sobie w pamięci, jakoby nie miały ani nierówności, ani łaty. Jakże boleśnie przyszło mi się rozczarować, gdy escort, podskakując na swym twardym zawieszeniu niczym ping-pong, wybijał mi z głowy – oraz wszystkich organów wewnętrznych – to mylne przekonanie. Zapamiętać na pamięć (jak mawiał nasz nauczyciel w LO) – drogi na pogórzu i po polskiej stronie gór NIE SĄ gładkie i piękne jak sierść pieska po wyczesaniu.
Tym niemniej, do pierwszego celu dotarłam pół godziny po otwarciu. Zaskoczyły mnie naraz dwie rzeczy – bliskość całego kompleksu (tuż przy drodze, a nie głębiej w lesie, jak myślałam) i powstała już kolejka. I dość szczelnie zawalony parking. Dając sobie czas do namysłu, minęłam owo centrum rozrywki i podążyłam dalej całkiem ładną, równą drogą przez las. Doprowadziła do jakiejś miejscowości, gdzie zawróciłam i wspiąwszy się z powrotem, zdecydowałam, że odstoję swoje – Śnieżka przecież nie ucieknie, nawet jak nie wejdę na nią o zaplanowanej godzinie ;) A przecież przyjechałam tu też specjalnie po to, więc głupio byłoby odpuścić tylko dlatego, że trzeba trochę odczekać.
Obawy okazały się niesłuszne, bo kolejka zmniejszała się całkiem wartko. Aby uniknąć wybuchów zamieszek wśród zmuszonych do czekania Polaków (na szczęście tym razem nie było ich tam zbyt wielu), w zasięgu wzroku ustawiono plansze informacyjne z różnymi ciekawostkami, a placyk upstrzono rzeźbami… ślimaków. Na jednej z tablic jest wyjaśnione, że to tutejszy endemit wśród fauny.
W końcu i ja przekazałam pani w kasie 220 CZK za wejściówkę dla dospělých i wkroczyłam na upragniony mostek z desek – 24 metry nad ziemią ;) Żeby turyści nie biegli od razu na samą górę – kto pierwszy – na całej długości ścieżki są umieszczone wstawki edukacyjne – ogólne lub wskazujące konkretne okazy czy zjawiska w pobliskim lesie. Są też tory przeszkód „dla odważnych”, czyli przechodzenie po chwiejnych deseczkach na stalowych linach, ale jeśli nie chce się czekać, aż wszystkie rodziny z dziećmi je pokonają, a wszyscy pozostali zrobią sobie pamiątkowe fotki, że sprostali takiemu wyzwaniu – można każdą z nich obejść normalną trasą dookoła. Po tym krótkim wstępie dochodzimy do stóp wieży. Aby się na nią dostać, musimy jeszcze wejść… do podziemi. Tutaj czeka na nas nieco bardziej rozbudowany przystanek edukacyjny, dotyczący tego, co na poziomie korzeni drzew, czyli wszystko o glebie. Informacje podane krótko, zwięźle, z ilustracjami i dowcipnymi komentarzami – żeby nie zanudzać, ale też żeby jednak dotarło (najbardziej spodobał mi się przykład z traktorem ;) ).
A potem – już up, up to the sky… Nie wiem, ile kondygnacji w sumie się pokonuje, ale droga jest zupełnie niemęcząca i żadna to rozgrzewka przed górami ;) Chyba że w zaspokajaniu oczu widokami – o, to tego nie brakuje ;) Im wyżej, tym bardziej da się też wyczuć pracę całej konstrukcji, ale ogólnie trzyma się to całkiem stabilnie, choć na górze już solidnie wieje.
Po parokrotnym okrążeniu górnego tarasu, czas było się zbierać na dół. Można zjechać toboganem (bodajże dodatkowe 60 CZK) albo wrócić tradycyjnie, na nogach. Końcowy odcinek ścieżki kieruje do wyjścia przez budynek będący kawiarnią i sklepikiem z pamiątkami (głównie gadżety z drewna, jakżeby inaczej ;) ).
Ostatecznie wyszło na to, że wybrałam nienajgorszą porę, bo po godzinie od mojego przyjazdu parking, na którym zostawiłam auto w towarzystwie kilkunastu innych i mnóstwa wolnej przestrzeni, był już kompletnie zapełniony, a kolejkę przed kasą pan zaganiacz zaczął przestawiać tak, żeby szła wężykiem – stojąc w prostej linii, ludzie zaraz by musieli wyjść na drogę.
Z informacji praktycznych: ścieżka jest szeroka na 2 m, a całość można pokonać nawet na/z wózkiem. Pieski niestety wstępu nie mają, ale przygotowano dla nich zamykane budy/kojce, żeby mogły poczekać na zwiedzających właścicieli. Chociaż smutne wycie niektórych z nich mówiło samo za siebie, że lepiej się rozdzielić i zwiedzać po kolei – przez ten czas można się z psem przejść dołem albo pójść dalej w górę leśną drogą, do Zlaté Vyhlídky. Ach, jeszcze jedna rzecz przydatna: jeśli, tak jak ja, wybralibyście dojazd od strony Przełęczy Okraj (co uważam za jedyną słuszną drogę od tej strony,
a dojazd główniejszymi drogami za koszmarną stratę krajoznawczą ;) ), to nie spodziewajcie się drogowskazów w postaci wielkich mrugających neonów (na które nieustannie i beznadziejnie zawsze liczę ;) ). W miejscowości Svoboda nad Úpou, gapiąc się na jakieś stare fabryki po lewej, nie przeoczyłam właściwej tabliczki po prawej chyba tylko przypadkiem (albo dzięki temu, że Czesi nie mają nawalone na poboczach pierdyliona znaków i ten jeden dał się zauważyć). W każdym razie, skręcić należy w prawo, na pierwszym skrzyżowaniu za burgerownią ;)
To tyle w tym odcinku, ciąg dalszy i gwóźdź programu – niebawem!
Ostatni raz byłem tam chyba jeszcze w podstawówce. Przekroczyliśmy granicę z „bratnią Czechosłowacją”, nawet o tym nie wiedząc. Wytłumaczyli nam to dopiero druhy z Pohraniční strážy… To byli czasy ;)
Mi się tylko zdarzyło niechcący znaleźć po austriackiej stronie granicy Czech, ale bez konsekwencji ;) Choć nawet przy braku granic nerwy lekkie są – ale może to tylko jakaś pozostałość w pamięci.
Super wyjazd, a to tylko przecież przystawka przed daniem głównym :) Czuć i w tej przystawce jednak klimat letniego tripa, i aż te zalesione wzgórza przypomniały mi te „moje” sprzed roku ;) Fajnie tam w tych Czechach! Chociaż ta tabliczka że dymy znad polskich fabryk przyczyniły się do zagłady jodeł taka trochę prztyczkowata , ale jeśli to prawda, to słaaabo :/ Sama konstrukcja imponująca, i całkiem całkiem wpisuje się w krajobraz, ale Czesi pewnie takie rzeczy ogarniają bezproblemowo. Czekam na kolejną część! :)
Z tego, co widzę, takie konstrukcje stały się u naszych sąsiadów, też niemieckojęzycznych, całkiem modne. Pokazują się jak grzyby po deszczu ;) Mnie to cieszy, chociaż niektórzy narzekają, że to gwałt na przyrodzie i krajobrazie…