…taki, wiecie, prawdziwy, z poważnymi motocyklami (ale nie tylko ;) ) I nie, że w przelocie na chwilę, fotki porobić i spadówa – ale żeby posiedzieć (no, ale też nie cały weekend, już bez takich szaleństw ;) ).

Mówi się „tylko krowa nie zmienia poglądów”, więc niektórzy mogliby się dziwić, skąd u mnie takie rewolucyjne decyzje ;) Najpierw przeprosiłam się ze skuterami, potem z choppero-cruiserami, a teraz jeszcze zlot… Ale pomijając złośliwości – przemawiało za tym kilka plusów dodatnich. Przede wszystkim towarzystwo. Miłym gestem wykazali się znajomi z Chopper Motovlog, zapraszając mnie do kompanii. Po drugie primo, po zeszłorocznej wycieczce polubiłam tamte tereny, a nad jezioro zawsze chętnie. Nie widać przeciwwskazań, to nad czym tu się zastanawiać?

Tośmy więc pojechali (nie licząc mojego karygodnego spóźnienia, ale rano przed wyjazdem jak zwykle same nieszczęśliwe przytrafunki – najpierw wyciąganie hondy z samego końca, bez niczyjej pomocy przy odgruzowywaniu garażu, po drodze olśnienie, że łańcuch nienasmarowany, więc jeszcze przystanek w sklepie…). Niestety dla moich towarzyszy, prowadziłam, i poniewczasie kapnęłam się, co muszą na swoim szadole przeżywać, jadąc drogą, którą zaproponowałam… A bujając się z intruderem, zostałam już wszak poinstruowana, że tam, gdzie ja sobie pomykam na „tej mojej wuesce”, to na miękkim czoperowym zawieszeniu niekoniecznie jest fajnie, no ale jeszcze mi się odruch nie utrwalił i jeżdżę którędy popadnie… Obiecuję poprawę ;) Daleko na szczęście nie było i jakoś dotarliśmy bez strat w ludziach.

Impreza odbyła się po raz trzeci. Stoi za nią ogółem… trzech ludzi (pomysłodawców, bo wiadomo, że pomagają wszyscy krewni i znajomi Królika). Panowie nie bez słuszności stwierdzili, że jak się chce mieć fajną imprezę, na swoich zasadach, to trzeba ją sobie samemu zrobić. Pierwsza edycja podobno bez szału, rok później już się rozbujało i tak tendencja rosnąca się utrzymuje. A jakie to zasady, spytacie? Prawie żadnych ;) Zapewnione jest żarcie i picie, miejsce do spania, trochę konkursów, trochę koncertów, kilka stoisk z akcesoriami, jezioro i plaża (plaża do rycia, opalanie raczej wskazane na pomoście) i… róbta z tym co chceta ;) Taki wywczas nad wodą w dużym motocyklowym gronie. Brzmi nieźle – jak ktoś ma tyle czasu, żeby przesiedzieć weekend w jednym miejscu ;)

W sobotnie popołudnie, gdy już wszyscy byli wróceni po paradnej przejażdżce po okolicy, zabawa rozkręcała się w najlepsze. Przybyliśmy w trakcie konkursu na rzut skuterem (fot. 1). Rzut barumką na zlocie jawerów wygląda przy tym na niewinną igraszkę ;) Z dalszych konkurencji zręcznościowych było przenoszenie z ławy na stół pakietu cegieł luzem, acz w rządku – kto da radę więcej. Po wielu niepowodzeniach, niektórzy cudotwórcy potrafili zaskoczyć i za pomocą jakiejś magicznej techniki dokonywali, zdawałoby się, niemożliwego. Nie mogło zabraknąć też elementów jeździeckich, choć niestety nie było konkursu wolnej jazdy, lecz hamowanie „awaryjne” przed pachołkiem – kto zdoła bliżej. Z tą awaryjnością bywało różnie, bo część partycypantów postawiła na dokładność, a nie widowiskowość i dojeżdżali powoli i precyzyjnie. Jak mówiłam, zasady były traktowane dość luźno, w końcu chodziło o rozrywkę, a nie dokumentowanie rekordów.

Ostatni zaproponowany konkurs to już próba sił z grubej rury – przeciąganie KrAZa, jakieś 20-30 m. Większość drużyn radziła sobie z tym w coś koło półtorej minuty, ale ostatni, damski zespół to dopiero dał czadu, szły jak burza ;) Z małą pomocą dobrych duszków :P

Gdy już wszyscy wygrali, co było do wygrania (w sensie satysfakcję i wieczną chwałę), można było udać się w kierunku zapachów niosących obietnicę pełnego brzucha. Do wyboru była pizzeria (na stałe w tej lokalizacji) lub grill, grochówka itp. Moi towarzysze postawili na burgery, więc najedli się szybko i mówili, że smacznie, zaś ja na swojego szaszłyka trochę się naczekałam, ale było warto – z warzyw jedynie cebula była na patyku ;) W trakcie konsumpcji można było zawrzeć ciekawe, a nawet i zaskakujące znajomości. Panował pełen luz i zupełnie rodzinna atmosfera. Ale nie w tym sensie, że plac zabaw i biegające dzieci, tylko to takie mityczne pojęcie „wielkiej motocyklowej rodziny”. Nie sądziłam, że to jeszcze da się spotkać w naturze…

Z pozostałych rozrywek zlotowych, to też tradycyjnie – palenie gumy, hałasowanie, popisowe przejazdy po asfalcie i w piachu… Zwłaszcza te drugie miały sporą publiczność, gdy na plażę wjechały zaprzęgi ;) Niektórzy opcjonalnie kontynuowali jazdę w wodzie, chyba dla ochłody – ale we mnie sam ten widok budził zgrozę i już miałam w wyobraźni wszystkie możliwe scenariusze „gleby” (jak to nazwać w wodzie? :P) i utopienia sprzęta ;) Na koniec dołączył do nich jeszcze hinduski autobus VW T3 Syncro pełen pasażerów na dachu. Wszyscy, o dziwo, wyjeżdżali z topieli o własnych siłach.

Zwiedzając teren ośrodka, między domkami i namiotami oczywiście można było obejrzeć całą gamę motocykli.

Wyłapałam tylko niektóre z tych, co chwyciły mnie za oko – postawiłam tego dnia na relaks, zamiast czołgania się z aparatem ;) Przeciwnie Filip, który wyciągnąwszy kamerkę, był w swoim żywiole ;) Dlatego, kończąc swoją, zapraszam do jego relacji, pełniejszej i bardziej oddającej atmosferę takiego zlotu:

4 thoughts on “wycieczka: Znów do Rudna, ale tym razem na zlot

  1. Zlot! No nie wierzę własnym oczom :). Nie próżnujesz. Ale przyznaję, że prezentuje się to bardzo sympatycznie, zarówno z Twoich zdjęć, jak i fajnie zmontowanej relacji video. Pełno ciekawostek, zwłaszcza bardzo mi się podoba jeżdżenie w wodzie :D. Chociaż też bym się bała o utopienie sprzętu. No i nie wiem, czy bardziej mnie rozbawił „hinduski autobus” czy DR z koszem :P.

  2. Czyżby archiwalne materiały VHS video z dawnych zlotów w jakiś sposób przyczyniły się do Twojej zmiany w ich postrzeganiu i uczestniczeniu? ;)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *