To, co lubię najbardziej, to stare fury w pięknych okolicznościach przyrody (i/lub architektury). Albo lepiej – wśród zabytków techniki i przemysłu (tak jak to wymyślili w Bolesławcu w zeszłym roku). A najlepiej – z jednym i drugim, a co. Nie da się? Powiedzcie to ludziom z Oldtimer Chojnów, bo tak się składa, że ogarnęli takie rozpoczęcie sezonu, że chyba nie byłam na lepszym ;)


Ale pozwólcie, że zacznę od początku… Nie będę biadolić po raz kolejny na pogodę, bo sami wiecie, jak cały kwiecień wyglądał. Dlatego też postanowiłam nie czekać, aż się ociepli, bo czekałabym tak do jesieni. Pogodę na sobotę zapowiadali jak zwykle – może będzie chłodno, a może nie, może trochę popada, ale może nie wszędzie… Toteż o świcie przed 9 rano, gdy jeszcze mgły nie zeszły całkiem z pól, z wielkich fochem wpięłam z powrotem do kurtki podpinkę ocieplającą (początek maja, do diaska!), słusznie zakładając, że za parę godzin i tak będę musiała ją wyciągać. Ale nic to. Wyruszyłam. Niech się dzieje wola nieba. Po paru minutach drogi, na trzeciej górce za miastem chmury rozerwało słońce. Będzie dobrze, znaczy!

Plan był taki, żeby dojechać do Chojnowa z niezbyt wielkim spóźnieniem na ok. 10.00. Wtedy bowiem miała wyruszyć kawalkada pojazdów na docelowe miejsce zlotu w skansenie „Dymarki Kaczawskie” koło Złotoryi. Według zapowiedzi organizatorów, trasa przejazdu miała prowadzić drogą krajobrazowo-historyczną z przystankiem na wzgórzu przy radiostacji Rudiger, które to miejsce wprawdzie już zwizytowałam, ale ciekawa byłam, jaki szlak zaproponują. Raz niech ktoś inny coś fajnego wymyśli, a nie tylko ciągle ja ;)

Wjechałam na chojnowski Rynek – miejsce zbiórki – dwadzieścia po. Akurat, gdy wszyscy ładnie ustawieni w szyk drogowy, pomału ruszali. Idealnie. Czyli nie spóźniłam się, lecz wszystko doskonale wyliczyłam :P Wcięłam się w kolejkę, trochę od czapy, bo byłam tam jedynym motocyklem… Ale pocieszam się przynajmniej, że nie trollowałam „zabytkowości” aż tak bardzo, niż jak gdyby do towarzystwa jechała jeszcze cebra (a przecież też spokojnie mogłaby mieć już żółte blachy ;) ).

Mimo długiego ogonka pojazdów, przejazd przebiegał dość sprawnie – trafił się tylko jeden drogowy wojownik, któremu tarasowaliśmy drogę i postanowił nas kawałek za miastem wyprzedzić, całą kolumnę na parę skoków. A mógł poczekać, myśmy zaraz odbijali na wioski… Dalsza droga przez nie była rzeczywiście malownicza – rzepak, pagórki, te sprawy ;) – niektóre odcinki znałam, innych nie, ale jednak nawet pokonywanie znanej drogi, lecz w tak doborowym i licznym towarzystwie – to zupełnie inna para kaloszy ;) Wyobraźcie sobie: tempo spacerowe, sznur pięknych aut jak okiem sięgnąć w przód i w tył, machający nam miejscowi (albo i nie, jeśli nie zdążyli w porę wyjść z szoku na widok takiego tłumu w ich zapomnianej przez bogów i ludzi wsi ;) ), paradziści też machający lub potrąbujący… No sielanka i zadowolenie milion. Niezapomniane, zwłaszcza na moim ulubionym „oesie” tuż przed Stanisławowem… Achh :)

Dotarliśmy zatem na wzgórze Rosocha. Uczestnicy rozstawili się mniej lub bardziej partyzancko i można było przystąpić do popasania, zwiedzania, podziwiania widoków, fotografowania, rozmów, polerki szmatką, zjeżdżania z górki na rowerku (lub wjeżdżania tymże pojazdem w kałuże z rozpędu) czy co kto tam chciał…

Poprzednio byłam tu w przelocie, więc tym razem nie odmówiłam sobie pozwiedzania ruinki na spokojnie. W środku raczej nie ma na czym oka zawiesić, ale jak wyjrzeć przez wyłupane w ścianach dziury, to już parę przyjemnych widoków się znalazło…

Spędziwszy tam nieco czasu, gdy już wszyscy popałętali się gdzie chcieli, zarządzono wymarsz. Wyjazd znaczy. Urzekł mnie zwłaszcza jeden fragment drogi, gdy na przejeżdżające z wolna auta romantycznie sypały się gonione wiatrem płatki kwiatów z drzew :D Niestety, zdjęcia (po prawej) mogłam zrobić tylko spalonym bezpiecznikiem (bo i tak nikt mi nie uwierzy, że telefon może wypluć aż tak dziadowską jakość… ;) ).

Cała impreza zjechała aż do drogowskazu w wiosce i odbiła na Pomocne. Po zeszłorocznym rekonesansie wiedziałam natomiast, że droga do Leszczyny prowadzi w inną stronę – prosto ze wzgórza ładnym asfaltem, choć z oznaczeniem, że szlak rowerowy. Teraz przyszło mi sprawdzić, jak bardzo rowerowy i dlaczego wszyscy pojechali dookoła :] (z jednym, poza mną, wyjątkiem – jakiś chyży mercedes wcześniej też tam odbił). Zawróciłam w stronę upatrzonego skrótu i nastąpiło to, co skróty mają w swoim paskudnym zwyczaju – piękny, choć wąski asfalt skończył się za pierwszym zakrętem i przeszedł w polną drogę z dwiema wyraźnymi koleinami. Echh… Kto by się spodziewał? :P Na szczęście ofrołd nie był długi, jakoś się przeturlałam do wsi i mogłam podążyć do skansenu.

Na miejscu powoli zbierały się już inne auta, które przyjechały niezależnie od pielgrzymki z Chojnowa. To jest fajne w tych naszych okolicznych zlotach – kto by nie organizował, zjawi się zawsze jeszcze parę innych lokalnych grup i jest mnogo, gwarno i wesoło ;) Na bramie musiałam jeszcze tylko wynegocjować możliwość wjazdu z panem selekcjonerem (nowsze samochody i motocykle nie miały wstępu) i wprawdzie na mój argument, że honda skończyła 30 lat, odrzekł powątpiewająco, że „może i tak…”, ale ostatecznie przepuścił. Z zastrzeżeniem, żeby nie stawać na środku, bo jeszcze kupa aut musi się pomieścić. Fakt, nie mieli łatwego zadania, żeby wszystkich sensownie rozlokować na tak małym terenie, no ale ileż miejsca przecież zajmie taki motór?… ;)

Dzięki zjawieniu się na miejscu przed większością, mogłam na spokojnie pobuszować po głównej (ex aequo) atrakcji, czyli dymarkach, a właściwie – wapiennikach. Pałętając się potem po terenie, trafiłam jeszcze na dwie figury i starą kolejkę.

Będąc jeszcze na górze, obrałam dogodne stanowisko snajperskie do udokumentowania nadjeżdżających aut i z rozbawieniem śledziłam próby opanowania rosnącego pandemonium (np. maluchy miały stać w jednym rejonie obok siebie, więc na widok jakiejś samowolki jeden człowiek w kamizelce krzyczał przez całe podwórko do drugiego: „Goń malucha! Goń go stamtąd!” ;) ).

Ostatecznie nie wiem, według jakiego klucza samochody były rozstawiane, ale mam wrażenie, że do środka wjechały te najkolorowsze ;) Pięknie się to prezentowało z wysokości. Youngtimery i auta w bledszych kolorach (trzymając się mojej hipotezy) poparkowały na zewnątrz.

Wśród nich moją szczególną radość wzbudził… skuter ;) Lecz nie byle jaki, bo Honda Helix! Kosmiczny tapczan z radyjkiem ;) Wspaniały. Tylko frapuje mnie, po co dodatkowy kufer przy jego własnym 40-litrowym schowku…

Wróciłam jeszcze na jednej nodze obejrzeć z bliska te w środku. Z brzegu zrobiono zonę PRL, zaplątało się też – nie wiedzieć czemu akurat tam – parę mercedesów.

Wśród „kolorowszych”, jako ta wisienka na torcie, na koniec zbiórki dojechał jeszcze Fiat Topolino, gromadząc od razu wokół siebie tłumek. Właściciel nie nadążał odpowiadać na wszystkie pytania ;) Obrodziło też w tym sezonie w Figara. Na zdjęciach ze zlotu w Legnicy widziałam jedno, a tu dołączyło kolejne. Pomyślałby kto…

Jeśli jakiś pojazd chwyci Was za oko, a zbraknie ujęć, to więcej jest w galerii organizatora.

Miejsce, przyznacie, wybitnie urokliwe i chyba zrozumiały jest mój zachwyt :) Żałuję tylko, że wszystko oglądałam w biegu i zwinęłam manatki akurat, gdy wszyscy się ostatecznie rozstawili i zaczął się piknik właściwy. Bo wydumałam sobie, że zdążę jeszcze na styk na Motokrew u nas… Oczywiście nie zdążyłam, bo wyruszyłam za późno i wypadło mi tankowanie (paliwa też na styk, a nie lubię mieć moto na rezerwie…). Nie mając więc perspektyw na powrót na czas, bez pośpiechu cyknęłam obowiązkowe fotki z rzepakiem i podjechałam pod wiatraki zobaczyć z bliska. Całkiem z bliska się nie dało, bo mimo braku jakichś ogrodzeń, skutecznie powstrzymała mnie tabliczka, że teren prywatny, wejście za zgodą właściciela. No tak już mam… ;)

Teraz tylko ciekawość mnie zżera odnośnie sierpniowego rajdu, organizowanego przez tych samych ludzi. Na pierwszym, rok temu, nie byłam. Zobaczymy, czy w tym okoliczności będą sprzyjać.

2 thoughts on “wycieczka: Klasyki i Dymarki (Kaczawskie)

  1. No w końcu jakaś relacja, czyli definitywnie koniec zimowania w terenie i na blogu ;) Ależ Ci się udało te rozpoczęcie sezonu :) Szkoda tylko, że jako (prawie) jedyna byłaś na dwóch kółkach, ale dzielnie dałaś radę :) Pogoda w końcu dopisała i w sumie dopisuje nadal, więc teraz tych relacji poprosimy więcej :P

    1. Koniec zimowania na kołach to już od dłuższego czasu, tylko na blogu nie było nad czym się rozwodzić ;) Bo takie pisiont kilometrów wkoło domu to tu, to tam, jeszcze z innymi motórami, to nie ma co opisywać, bo nawet i się przystanków nie robi. Ale mam trochę bardziej rozbudowanych (jak na mnie) tras w planach, może z raz na miesiąc się uda coś ogarnąć ;)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *