
Nie urodził się z talentem do jazdy motocyklem. Do dziś nie potrafi celowo postawić maszyny na gumę (nie, żeby było to wyznacznikiem umiejętności…).
Nie jest pełnoetatowym motocyklistą wyścigowym. Utrzymuje się z naprawiania ciężarówek w niezbyt dużym angielskim mieście.
Nie wygrał dotąd wyścigu w cyklu Tourist Trophy na wyspie Man, choć – o ironio – stawał na podium 16 razy. I wielokrotnie zwyciężał w pozostałych ważnych wyścigach drogowych.
O co więc tyle szumu, zapytacie? Czy to w ogóle ktoś ważny?
Może nie tyle ważny, co na pewno wyróżniający się. W dobrym tego słowa znaczeniu. Nie robi wokół siebie sztucznego zamieszania, pod którym nie ma nic wartego uwagi. Wręcz przeciwnie – robi tyle rzeczy, z takim zaangażowaniem i entuzjazmem, że po prostu nie mogą przejść bez echa.
Guy Martin. Niby zwykły gość, ale nie może usiedzieć w miejscu, nie robiąc czegoś mniej lub bardziej niezwykłego. Poza wyczynowym serwisowaniem ciężarówek i dość przeciętnym ściganiem :P, brał udział m.in. w takich przedsięwzięciach, jak:
- solowy start w 24-godzinnym rowerowym wyścigu górskim,
- naprawa wiktoriańskiego żelaznego mola (czyli zwisanie nad zimnym Morzem Irlandzkim w uprzęży i usiłowanie odcięcia palnikiem kawałka śliskiego żelastwa, a nie sobie ręki) podczas jednego z programów robionych do telewizji,
- jazda rowerem za ciężarówką w odległości mniejszej niż metr… z prędkością ponad 170 km/h (i bicie paru innych rekordów prędkości na dziwnych urządzeniach),
- renowacja spitfire’a,
- wystrzelenie fajerwerków z własnej…
- …a następnie wywalczenie piątego miejsca w Makau z poparzonym tyłkiem ;)
- bicie rekordu prędkości w rekordowo dużej beczce śmierci (link),
- zakup najszybszego volvo amazon w kombi na świecie – zresztą ponoć najszybszego samochodu w Wielkiej Brytanii ;)
- zjazdy downhillowe z alpejskiego lodowca. Tak, na rowerze.
- praca po 100 godz. tygodniowo, żeby mieć za co startować w wyścigach (np. za dnia naprawiając ciężarówki, a nocami sprzątając w pubie i wożąc węgiel w porcie, w 35 kursach przez 12 godzin…),
…czy choćby napisanie książki. Jednej, drugiej, trzeciej… Żaden wyczyn, powiecie? A kto z Was jakąś napisał? :D
Nawet jeśli nie kręcą Was wyścigi szlifierek; nawet jeśli nie oglądaliście z zapartym tchem Jazdy na krawędzi parę razy w kinie i jeszcze potem kilkakroć w zaciszu domowym; nawet jeśli uważacie, że (auto)biografie są nudne – to ta lektura i tak może Wam się spodobać ;)
Wbrew tytułowi (zresztą genialnie zmodyfikowanemu w stosunku do mniej finezyjnego oryginału), nie samymi motocyklami Martin żyje. Ba, jest nawet coś, co kocha bardziej ;) Właściwie tylko jeden rozdział stanowi opis trasy wyścigu, a pozostałe strony są wypakowane różnorodnością. Od lat szczenięcych i tła rodzinnego począwszy, przez zdobywanie pierwszych szlif w mechanice (w ramach wybuchania i dekonstruowania silników kosiarek) i dalsze, nieraz burzliwe, losy zawodnika wyścigów torowych i drogowych.
Czyta się to naprawdę dobrze, bo jest napisane tak, jak Guy normalnie mówi (przy czym na piśmie odpada problem ze zrozumieniem go, spowodowany prędkością wyrzucania słów i silnym akcentem ;) ), potocznie, ale nie nazbyt slangowo – nie zakłada, że każdy musi wiedzieć, co to highside, jak dzielą się klasy wyścigów albo jakie są rodzaje torów w Anglii. Opowiada szybko, z mnóstwem wtrąceń i dygresji, zbacza na różne tematy, chętnie dzieli się niedyskretnymi anegdotami, nie tylko o sobie ;), nie zawsze trzyma się chronologii, ale zawsze mówi na temat – wszak, jak by nie patrzeć, jego życie od zawsze kręciło się wokół mechaniki i motocykli. I najlepsze, że ma o czym opowiadać. Jak widać po zaznaczonych co ciekawszych fragmentach w moim egzemplarzu ;) Raz, że pchał się do wszystkiego i po prostu wiele przeżył, a dwa, że wszystko doskonale pamięta i na zawołanie przytacza w opowieści. No, ale to akurat nie dziwi. Mam taką teorię, że żeby być świetnym mechanikiem, trzeba mieć łeb jak sklep, aby wszystko spamiętać i kojarzyć intuicyjnie co z czym. Bohater tego wpisu jest drugim takim znanym mi przypadkiem, ale sami też na pewno spotkaliście podobne indywidua ;)
Wreszcie – samo wydanie, przysposobione na nasz rynek przez Sine Qua Non. Należy się drugie tyle pochwał. Wspomniany tytuł i tłumaczenie ogólnie – świetnie oddające styl wypowiedzi autora. Prosty, ale piękny projekt okładki, też według mnie lepszy niż pierwowzór ;) Niemal perfekcyjna korekta – rzecz, może wydawać się, oczywista, ale odkąd zetknęłam się z koszmarnie pokaleczoną opowieścią o początkach Depeszów, gdzie na jedną stronę przypadały czasem 3 błędy, w tłumaczeniu, w pisowni, w czymkolwiek… Od wtedy doceniam ich brak jeszcze bardziej. Tutaj też się bez dwóch czy trzech nie obyło – ale na całą książkę! – więc nie są nawet warte wzmianki ;) Co jeszcze… Nawet taka pierdółka – reklamowa zakładka, ale jakże adekwatna. Miły szczegół :)
Ciężko pokrótce podsumować tę opowieść. Z jednej strony mamy tu postać jak najbardziej wartą naśladowania, facet może być stawiany za wzór (choćby pracowitości), a z drugiej – zupełnie nie :P Na zasadzie – wiecie – nie próbujcie tego w domu ;)
Ja nie narzucam, oceńcie sami ;)
Uwielbiam tego gościa, chociaż jak patrzę na to co robi na motocyklu to chyba ma coś nie tak z głową ;) Nie wiem czy wiesz ale Guy zrobił też ciekawy program dla BBC: „The Boat that Guy Built”. Dostępny na YouTube :)
Tak, przed lekturą słyszałam właśnie tylko o tym programie o łodzi (nie licząc filmu o TT), a z książki dowiedziałam się, że potem wzięli go do telewizji niemalże na etat i robili jeden program za drugim – ponoć biły rekordy popularności, a Boat That Guy Built pokazywano na lekcjach w szkołach :D Inna sprawa, że facet źle znosi popularność i brał się za to, bo jest ciekawski i chciał spróbować tych wszystkich rzeczy, których dotyczyły programy. Postać pełna sprzeczności, naprawdę ciekawie się o nim czyta :)
Co do ścigania, Guy to jeszcze pół biedy, ale ci starsi zawodnicy czy wręcz Sammy, o którym pisałeś – to dopiero niezłe przypadki ;) To jednak tylko potwierdza, że motocykle to nałóg i wiek tu nie gra roli ;)