Zawzięłam się na udział w rajdzie motocyklowym w tym roku i w końcu się udało. Po tym, jak Koci Rajd nie zgrał mi się terminowo; jak Rajd Bobrowy wypadł w ostatniej chwili z realnych planów… To na ten już się jakoś szczególnie nie nastawiałam, żeby nie zapeszać. Jak by wyszło, to spoko, a jak nie, to żebym włosów z głowy nie rwała.
A przecież tyle rzeczy mogło stanąć w poprzek. Inne plany (niekoniecznie moje). Sama honda (niby nie odwala takich akcji, ale…). No i jak to w ogóle ugryźć logistycznie? Wstawać o świcie czy pojechać dzień wcześniej i przespać się u dziadków? (Już widziałam, jacy szczęśliwi wypuszczają mnie o 7 rano na tym strasznym motórze gdzieś w świat. I TO BEZ ŚNIADANIA… :P ) Wybierając wczesny wymarsz z domu, mogłam też po prostu zaspać. Tyle rzeczy mogło zawieść, że facebookowe „Wezmę udział” kliknęłam dopiero będąc na miejscu ;)
No bo jednak nie zaspałam, honda nie grymasiła (to akurat nie dziwi ;) ), wręcz dojechałam do Wrocławia w rekordowym czasie 1h 20 min. (od tankowania na starcie do tankowania kontrolnego na miejscu – spalanie też rekordowe 4,88 l… Rekordowo małe, znaczy się :P ). Tak to można jeździć – ruch niewielki, jak już TIR jakiś, to zaraz akurat światła, na których można go wyprzedzić 20 km/h ;) To i się jechało szybko i ekonomicznie. Tylko to wschodzące słońce w oczy…
Na miejscu, czyli w siedzibie Motor Mania Husky, zameldowałam się… jako pierwszy uczestnik, trochę po 8:00. Tak jak planowałam, z dużym zapasem, żeby się nie spóźnić… Odprawa miała być od 9:00, ale jeszcze godzinę później czekaliśmy na zameldowanie się brakujących osób z listy. W efekcie, część zasadniczą można było rozpocząć koło 11:00, jak sądzę.
No i właśnie – na czym ta Moto Synergia właściwie polegała? Zgodnie z nazwą: na współpracy. Dwuosobowe drużyny dobierano losowo na zasadzie „125ka i duży”. I w takiej konfiguracji trzeba było potem razem jeździć po mieście i zbierać punkty za zadania. Honda już na dzieńdobry wywarła na dziewczynach z odprawy wrażenie „To 125ka?” (coś takiego, wreszcie ktoś bez podejścia „taki duży motor” :P) i etykietka w sumie do niej przywarła, bo gdy potem okazało się, że dużych jest za dużo, to i tak spadłam do drużyny mniejszych, czyli tej losującej sobie większych towarzyszy. W sumie to nawet sensowne, bo z tymi moimi 27 PS mam pewnie niewiele więcej mocy, niż współczesne małe bzyki.
Wylosowałam więc Adama z hyosungiem GT 650 i jako team number 1 ruszyliśmy w miasto. Prowadzić nas miały takie oto wytyczne…
Trasa właściwie prosta, na przestrzał przez całe miasto, z małym tylko odbiciem na Wielką Wyspę. Przejazd nie liczył się na czas, ale na jak najmniejszą ilość pokonanych km, więc planować trzeba było roztropnie. Oddałam to w ręce Adama, bo o ile w „moim” mieście się nie zgubię, to z wyborem najkrótszej drogi miewam problemy :P Znam je po swojemu, nigdy nie jeździłam po nim z mapą, żeby się go nauczyć, wożono mnie jako dziecko, a że prawie żadna ulica nie jest tutaj prosta, tylko wszystko skręca i się wije, to jeszcze inna para kaloszy.
Na pierwszy ogień pojechaliśmy rozwiązywać zagadki w warsztacie Motomik. Dotarliśmy tam na skróty przez moje rodzinne osiedle, więc mogłam sobie jeszcze obejrzeć przy okazji, jak się pozmieniały stare kąty. O szarej przeszłości wielkiej płyty przypominają teraz co najwyżej nieliczne stare garaże na tyłach, ale tak poza tym wszystko odnowione, nie do poznania. A ja nawet lubiłam tamten beton i wczesną dzikość (by nie rzec – zadupiastość) Gaju… ;)
Ale sentymenty na bok, do meritum. W gąszczu hal na Żegiestowskiej udało się odnaleźć malutki serwis i przystąpiliśmy do zgadywanek. Każdy z osobna, trzy rzeczy. Już się bałam, że dostanę fory i pan mi pokaże, nie wiem… łańcuch, klakson i manetkę. Ale nie. Żeby było sprawiedliwie, przedmioty były ponumerowane i rzucało się liczby, według których dostawało się przedmioty. „Wybrałam” sobie najpierw przewód hamulcowy, następnie korek od chłodnicy i jako ostatni – pływak. Pan trochę oniemiał, więc uściśliłam, że „no taki w gaźniku”, ale rzecz była w tym, że się nie spodziewał po prostu, że zgadnę ;) No ale, odparłam, koszulka z napisem „naprawa motocykli” zobowiązuje :P
Przy okazji jak widać, złapaliśmy też do zdjęcia warsztatowego psa (właściwie Sukę) – tak na wszelki wypadek, wychodząc z założenia, że wszyscy po kolei sobie z nim zrobią zdjęcie, więc jak się uda, to później wypełnimy zadanie bardziej kreatywnie. Z Motomika wyjechaliśmy więc z pięcioma pierwszymi punktami (Adam zgadł dwie rzeczy) i zapasowym psem – nieźle na początek ;)
I dalej w drogę. Następny – Sklep pod WSKą. Bo jednak tutaj, a nie w ich alter ego, czyli StrefieGP, wyznaczono punkt kontrolny. A tu ponownie zgaduj-zgadula, ale wersja trudniejsza – bez patrzenia. Wybrać można sobie było tylko jeden z trzech worków. Wymacałam najpierw regulator napięcia – ok. Ale przy następnej rzeczy zbladłam. Co to za cholerstwo? Tego chyba nigdy z niczego nie demontowałam ;) Obracałam dziwny przedmiot najpierw w jednej, potem już w dwóch rękach i nic mi nie przychodziło do głowy. Zaczęłam się dzielić swoimi wątpliwościami na głos i dzięki temu dowiedziałam się, że jak nie wiem, to mogę zgadywać co innego. Punkty są za dobrą lub błędną odpowiedź, więc można brać do ręki to, co się wie, a nie co się po kolei trafi. Uff, to zaczęłam grzebać dalej, odrzucając przeklęty, jak się później okazało, rozrusznik i tym samym finalizując to zadanie za pomocą tarczy sprzęgłowej i klamki hamulca. Git malina, ruszamy dalej, bo gorąco!
Podczas przebijania się przez starówkę mignęła mi myśl, żeby zrobić przystanek na krasnala-motocyklistę, któremu chciałam zrobić zdjęcie do kolekcji, ale dałam sobie spokój, odkładając to na po-rajdzie. Jak już jedziemy, to jedźmy.
Żeby nie strzelić sobie w kolano, kręcąc się po mieście i nawijając kilometry, pojechaliśmy już prosto do 4MotoShop, gdzie rebus miał zdradzić jeszcze jedno miejsce z zadaniem. Obok była akurat stacja, więc zdobyliśmy paragony opiewające na 1 zł ;) Ja oczywiście byłam tak zamotana od upału, że zaczęłam lać… ale 1 litr. Gdy byłam już po 3 zł, otrzeźwił mnie Adam, że co ja robię. A ja patrzyłam tylko, żeby nie przelać prawie pełnego baku :P Poszłam, zapłaciłam, po czym dolałam równiutko za złotówkę do baku hyosunga, bo tylko tam zostało miejsce. Na szczęście obsługa stacji była wyrozumiała ;)
W sklepie musieliśmy chwilę poczekać, bo był klient, więc zaczęliśmy się kręcić. Rozglądamy się, patrzę do drugiego pomieszczenia, a tam – sobie stoi jak gdyby nigdy nic… kývačka. Od razu poczułam się swojsko ;) Ale wyżyny bystrości i tym razem nas omijały, bo czekaliśmy aż pani skończy transakcję, tylko po to, by mogła nam wskazać, że rebus… wisi na ścianie przy wejściu. Oj tam, białe kartki na białej ścianie, mogliśmy nie zauważyć :P
A rozwiązanie rebusu brzmiało: Ulica Szewska Krasnal Wentyl! Ach, trzeba było zaufać przeczuciu i jednak namówić Adama na ten dodatkowy przystanek wcześniej… ;) Ale nawet dobrze, że wróciliśmy w okolice Rynku, bo mój przenikliwy umysł otrzeźwiał na chwilę w trakcie postoju na światłach i spytałam Adama, czy tu nie ma jakiejś knajpy z psem w nazwie. Od razu skojarzył, że jest! Super, będziemy mieć „kreatywnego psa”. Inna sprawa, że nawet nie wpadliśmy na to, żeby w ramach tego zadania szukać policji skorej do wspólnych fotek. Takie z nas grzeczne dzieci :P
Kończąc tę nierówną walkę z upałem (honda już mnie grzała po nogach niemiłosiernie, ale na szczęście w trakcie jazdy, zwłaszcza w cieniu, dało się poczuć chłód, więc miałam nadzieję, że i silnikowi przynosi to jakąkolwiek ulgę i nie wybuchnie mi albo nie stanie na którychś kolejnych światłach :P), udaliśmy się w stronę Hali Ludowej, czyli pierwszej zagadki z działu „Przejazd na orientację”. Potem szybki desant pod stary stadion, dalej – do górki Kilimandżaro (którą uznaliśmy za namiastkę Tatr, a przecież chodziło o kąpielisko Morskie Oko…) i na koniec do – jak się okazało – crossfitowni, czyli miejsca z deszczowego dnia. Teraz pozostały tylko ósemki, niedaleko mety na szczęście, więc już bez błądzenia. Ale może lepiej było je załatwić na początku, gdy nie byliśmy jeszcze tak umordowani?…
Doczłapaliśmy na plac manewrowy, na szczęście przed nami jeździła jeszcze jedna załoga, więc honda miała krótką chwilę, żeby raczej symbolicznie, niż realnie ostygnąć. Bo tak to już kiełbaski można by było na niej grillować. Nasi poprzednicy się wyósemkowali (przy czym ten na 125ce – pierwszy raz w życiu, a pozytywnie) i puściłam Adama przodem. Niestety, niewjeżdżony w moto posiadane od kwietnia, a do tego niezbyt poręczne – co przyznał sam instruktor, który też się spróbował na hyosungu – nie przeszedł „egzaminu” i odpadła nam połowa punktów za to zadanie. Mi się, mimo obaw, udało pojechać bezbłędnie, a nawet – jak chyba się nie przesłyszałam – ładnie ;) W sumie, już podobne harce tego dnia uskuteczniałam wcześniej, klucząc w korku na Curie-Skłodowskiej, więc czemu miałoby się na placu nie udać, ale wiadomo, jak to jest… Jak sytuacja wymusza, to jestem mistrzem gymkhany, ale jak ludzie patrzą, to się przewracam :P
Dotarliśmy na metę jako trzeci czasowo zespół (po 3h – kiedy to zleciało?) i zaczęło się czekanie. Najpierw na pozostałych graczy (a tym, którzy dojechali ostatni, zeszło jakimś cudem do 16), potem na werdykt. Oczekiwanie urozmaicano nam m.in. możliwością jazd testowych na rometach prezentowanych na wystawce…
…z czego sporo osób skwapliwie korzystało, bo i miejsca do testów było wystarczająco dużo w samej hali (crossik szedł na koło ;) ), a także na zewnątrz.
Jeśli kto zgłodniał (a kto nie?), został nakarmiony przez dobrodziei z Orczej Bryki, w promocyjnych cenach :) A jeśli dodatkowo nie był takim gamoniem jak ja, to nawet nie musiał udawać się na poszukiwania bankomatu… Po całym dniu na twixie i wodzie, taka buła i fryty były zbawieniem :D
Dla odważnych zaś przygotowano konkurs – w którym można było wygrać bezkresny fejm – konkurs polegający na załadowaniu na motocykl jak najwięcej rolek folii (technika przyczepiania dowolna) i jeżdżeniu z tym jak najdłużej ;) Skoro w Tajwanie i Indiach mają ciężarowe skutery, to co ma się nie dać na prawie litrowym cruiserze? ;) Aczkolwiek mały junak też nie dał sobie w kaszę dmuchać.
Innym z pobocznych konkursów był ten na przebranie. Znalazło się tylko dwóch śmiałków, bo reszta zawodników nie dopatrzyła się adnotacji w opisie zabawy albo po prostu nie podjęła wyzwania. Luigi i Mario prezentowali się doskonale, a do tego, w drodze wyjątku, jeździli na jednym motocyklu, gdyż 125ka tej pary zaniemogła. Niezapomniany widok ;)
W końcu jednak doczekaliśmy się końca obrad jury, zagrały werble i… moja ciekawość została zaspokojona dość szybko – zajęliśmy 8. miejsce na 9 zespołów :P Nooo, booo wiecie… Specjalnie daliśmy pozostałym fory, nam niepotrzebny kurs na kat. A (jedna z nagród za 1. miejsce) ani darmowe zimowanie motocykla w hali (nagroda za 2., a każde z nas ma garaż), tak że daliśmy sobie już spokój z morderczą walką o ten bon na akcesoria za 1400 zł, niech inni też mają coś z życia :P Największym profitem był sam udział – fajna trasa, dobrze rozplanowane i nie za trudne zadania, tak akurat, żeby się dobrze bawić, a nie rzucić to w połowie w cholerę, bo się czegoś tam nie znalazło albo zaliczyło ;)
Po tym, jak dobrowolnie zrezygnowaliśmy z chwały, nie pozostało mi nic innego, jak się pożegnać i ulotnić, bo dzień się kończył pomału. Przynajmniej dla mnie, bo na miejscowych czekało jeszcze afterparty do rana (podobno) ;) Wyjeżdżałam z żalem, patrząc jak właśnie zaczyna się kolejny konkurs, tym razem gymkhanowy – z żalem widza oczywiście, bo twardo trzymam się postanowienia, by nie robić tego więcej przy ludziach :P
Na koniec polecam Waszej uwadze fąpaż Moto Synergii, gdzie pojawi się z czasem pewnie więcej ciekawostek i relacji – jak np. ta:
…no i oby do zobaczenia za rok ;)
Cóż za świetna inicjatywa :) Do tego kilka godzin dobrej zabawy, troszkę integracji i nawet nauczyć się czegoś można (gdy kiedyś w warsztacie zgaśnie światło i będziesz musiała na czuja ogarniać sprzęt ;)). Pewnie będziesz wypatrywać w przyszłości podobnych akcji?
Pozdrawiam :)
Cały czas mam inne na oku ;) Poza wspomnianymi jest jeszcze ciekawy Rajd Stu Mostów, też po Wrocławiu, no i te całkiem duże: Tukan, Paszków Rally, Latarników, Bieszczadzki czy nawet Warszawski. Ale to już za grube koszty na mnie, szaraczka ;)