Jako że w ten weekend nie da się jeździć (próbowałam), można tylko leżeć w cieniu na ogródku i czekać na burzę (co niniejszym czynię, chwaląc sobie), to rzućmy na tapetę wycieczkę sprzed tygodnia. W sumie nic wielkiego, główną atrakcją była wąska dróżka ostatniej kategorii, o nawierzchni miejscami wołającej o pomstę do nieba… ale w tym jej urok ;)
Trafiłam na nią jakiś czas wcześniej, gdy wracałam z Oblężenia Kożuchowa (w ramach dni miasta bodajże). Oczywiście nie omieszkałam wracać na skróty, by jak najbardziej ominąć główną drogę (fotki z wtedy). Nie zwiedzałam jednak za wiele, zmierzając tym swoistym tranzytem bezpośrednio do domu. A okazało się, że minęłam choćby pałac w Solnikach (głównie przez to, że zaintrygował mnie ten kościół na górce i przeoczyłam wielką jak wół tablicę, że po drugiej stronie drogi jest Pałac Solniki i Sad Solniki – właścicielem obu jest lokalny potentat jabłkowy).
Przy powtórnej wycieczce wjechałam raźno na teren przypałacowy, ale po paru metrach zastopował mnie napis, że teren prywatny i wejście tylko po umówieniu telefonicznym. Niby mogłabym wyjąć telefon i zadzwonić, ale z jaką sprawą miałabym się zapowiedzieć? Że komunię chcę wyprawić? Wesele? Niedorzeczne :P No więc swoim zwyczajem wycofałam się na z góry upatrzone pozycje i pałac obejrzałam ino z daleka. Kontynuując jazdę, dotarłam do końca kamienistego traktu, a w las po deszczu nie chciało mi się pchać. Zawróciłam i napotkałam jeszcze stary sklepik z antyczną tabliczką. Idealną dla Duchologii i Peerelików ;) Z rozmowy z przechodzącą panią dowiedziałam się, że sklep będzie reaktywowany, przez właściciela sadów właśnie. Mam nadzieję, że tabliczki nie wyrzucą.
Po wyjechaniu ze wsi ponownie pojawia się asfalt. Nie na długo jednak, bo jeszcze przed następną wsią najpierw zwęża się, po czym kocie łby wracają – za pierwszym razem myślałam, że zaraz droga urwie się w polu i koniec ;) Ale da się przejechać. Mijamy mikroskopijną Zawadę (gdzie droga składa się z 3 ostrych zakrętów, piaszczysto-kamienistych) i dziurawym asfaltem dalej w las. W lesie – nie zgadniecie – znowu kamienie ;) I pod górkę. No nie mówiłam, że śliczna dróżka? ;) Ale wytelepało mi hondę do tego stopnia, że mimo chęci nie wróciłam, żeby przejechać się tamtędy jeszcze raz – obawiałam się, że tym razem już mi coś odpadnie ;)
Na wielkim skrzyżowaniu małych dróg – porażające widoki, w pozytywnym sensie ;) Przestrzeń, pagóry, ładnie.
Skierowałam się do Borowa Wielkiego, w prawo. W lewo pojechałam poprzednim razem, na Borów Polski. Ponoć jest tam budowla szumnie nazwana zamkiem. Chyba faktycznie mijałam jakąś ruinkę, ale nie zapadła mi w pamięć. Trza pojechać jeszcze raz (ojej :P).
Na obrzeżach owego Borowa Wielkiego przywitał mnie widok… winnicy. No tak, Lubuski Szlak Wina i Miodu. Tym bardziej muszę tu wrócić, bo wtedy nie miałam jak zabrać, a wykombinowałam, że żeniącym się znajomym wręczę wino, tak jak sobie zażyczyli, ale miejscowe, żeby było oryginalnie ;)
Dalej obrałam kierunek na Konin (bo to po drodze – tak tak ;) ), żeby odbić w nim do Szyby. Co za nazwy… ;) Szyba okazała się śliczną wioską, zaciszną, z bardzo zadbanymi domkami. Jechałam żółwim tempem, żeby nacieszyć tymi widokami oczy, ale również dlatego, że na skrzyżowaniu w Koninie wypatrzyłam niepozorną tabliczkę z symbolem muzeum za 2 km. A jakież muzeum może być w tak małej miejscowości? Spodziewałam się – i wypatrywałam – czegoś w rodzaju ekomuzeum, czyli takiego upgrade’owanego gospodarstwa agroturystycznego. Nic takiego jednak nie było. Minęłam jedynie jakiś dworek, ale wyglądający mocno prywatnie, więc nie pchałam się bliżej. Ale okazuje się, że to tam. I że chodzi o… Muzeum Instrumentów Muzycznych. No na to bym nie wpadła.
W sumie nie nazwiedzałam się za wiele, ale i tak zgłodniałam. Dochodziła 13:00, wypadałoby zjeść jakieś śniadanie. Dojechałam do Długich z postanowieniem znalezienia sklepu. Na skrzyżowaniu od razu skręciłam w prawo, bo po lewej było widać już koniec wsi. A zgodnie z nazwą – ciągnie się ona i ciągnie… Więc tak jechałam i jechałam, mijałam znane kąty (bo 2 lata temu kręciłam się tędy co chwilę), aż dojechałam do sklepiku gdzieś w 3/4 długości wsi. Akurat nikt pod nim nie przesiadywał, więc postanowiłam zjeść co kupiłam od razu na miejscu, zwłaszcza że zachęcały do tego gościnnie wystawione krzesła na malutkim ganku z kaflową podłogą. Że też się zachowała… Swojsko.
Wrócić postanowiłam, cofając się do Nowego Miasteczka, żeby przeskoczyć do Bytomia Odrzańskiego i potem prosto do domu. Jadąc dalej i chcąc gdzieś potem odbić, musiałabym się przedzierać przez roboty drogowe, objazdy i bogowie oraz drogowcy wiedzą co jeszcze, na budowie S3.
Przy wylocie z Długich natomiast minęłam położony zaraz obok wcześniejszego skrzyżowania… sklep nr 1. Geniusz nawigacji… A wystarczyło się mocniej rozejrzeć ;)
Piękne plenery i świetnie uchwycony ten moment zaczynającego się właśnie lata, z którym czerwień Hondki fajnie kontrastuje :) Te włóczęgi nie wiadomo gdzie i po co są po prostu best. Trochę tu, trochę tam, można się lekko pogubić, ale dzięki temu też znaleźć coś ciekawego, jak w tej relacji. Miło to pooglądać i poczytać kiedy za oknem jest jak jest :)
Dzięki :D Dobrze ktoś powiedział, że warto się cieszyć z małych rzeczy, bo takich pierdół, jak ładne widoczki albo zaskakujące znalezisko jest pełno, więc i okazji do dobrego humoru nie brakuje. I mówię to ja, narzekacz i cynik z natury ;)