Wolsztyn to nie tylko parowozy. To również fajne okolice leśno-jeziorowe. I właśnie tam co roku, w pobliskim pobliżu, w maleńkiej wiosce zwanej Wolą Jabłońską odbywa się festiwal historyczny – z naciskiem na czasy piastowskie, bo organizowany przez Drużynę Wojów Piastowskich Jantar. Przy czym określenie „W” wiosce jest pewnym nadużyciem. Jeśli komuś, kto się tam wybiera pierwszy raz (tak jak ja), trzeba by było precyzyjnie wytłumaczyć, to powinno być tak: – Wiesz gdzie jest Wola Jabłońska? – No. – To to jest zupełnie nie tam ;)
Przejeżdżając wioskę wzdłuż po raz pierwszy, wyglądałam i nasłuchiwałam z natężeniem – jakiejś wrzawy, zwiększonego ruchu na okolicznych polach, widoku namiotów. Ale nic. Cisza, spokój, jak makiem zasiał. Minęłam wieś, dojechałam do następnej, co robić? No to telefon, internet i sprawdzam najpierw, czy na pewno data jest właściwa. Nauczona własnym doświadczeniem… Ale jest ok, termin się zgadza. No to gdzie ten festiwal się schował? Wracam – no Wola Jabłońska jak byk, nie ma w pobliżu innej. Jednak dopiero nadjeżdżając z tej drugiej strony, zdołałam jakoś pod słońce zauważyć drogowskaz, ukryty wśród innych, zawieszony na samym dole przy ziemi. No nic, dobrze, że był. Skręcam, gdzie mnie kieruje – piach. Trudno, powoli, powoli i się dojedzie. To się turlam, 20 km/h. W miarę ubita droga przechodzi płynnie w rzekę piachu. Zwalniam do 5 km/h. Na szosowych oponach nic mi nie da główne offowe przykazanie „więcej ognia!”. Mijam pojedyncze gospodarstwa, mijam pola, coraz więcej pól… A festiwalu ni ma! Zwątpiłam z lekka na tym etapie i zaczęłabym rozważać zawrócenie, gdyby nie to, że wcześniejsze poszukiwania internetoskie rozładowały mi telefon, a brak kontaktu 80 km od domu oznacza kończyny powyrywane stamtąd skąd rosną, byłam więc zdeterminowana znaleźć tę imprezę i wymusić na losowo złowionym Słowianinie użyczenie prądu (sic! :P).
I tylko dzięki temu dotarłam na tę imprezę. Dwa i pół kilometra katorgi (głównie z nudów wywołanych tempem pokonywania drogi) i nareszcie ujrzałam mój cel!
Wcześniej jednak ujrzałam budkę z goframi, która ucieszyła mnie podwójnie, bo właściciel poratował mnie w desperacji ładowarką do telefonu, za co dzięki mu i niech zbije na gofrach fortunę! Albo na czymkolwiek ;) Jak gdzieś zobaczycie taką budkę, to bierzcie gofry w ciemno! I zagryźcie lodami, bo też mają ;)
Już podczas mozolnego rozkulbaczania się udzielił mi się nastrój imprezy, a to za sprawą dobiegających zza płotu skocznych dźwięków. Średniowieczna nuta pod buta to jest to, co lubię (od czasów, gdy poznałam i pokochałam Corvus Corax). Niech więc udzieli się i Wam:
https://www.youtube.com/watch?v=UWd7kwMtWw8
Chłopaki dawali radę, co widać też po dającej się porwać do tańca publiczności. Jak głosi podpis, nazywają się Řemdih i są z Czech. Mieli ze sobą płyty, ale wybrałam się tam jak ostatni tuman bez gotówki i resztkę klapiaków wydałam na dziękczynnego gofra (lubię zresztą gofry ;) ) – nie starczyło mi więc na żadne okolicznościowe pamiątki ;( A na straganach było co dusza zapragnie… Ale o tym za chwilę.
Dotarłam tam w sobotę późnym popołudniem i jakby wbrew szumnym zapewnieniom, że to jedna z największych tego typu imprez w tej części kraju (czy w ogóle w kraju), że mnóstwo wykonawców, że wszystkiego dużo… zastałam ją bardzo kameralną. Nie żeby mi to przeszkadzało ;) Część rekonstruktorów na pewno się pochowała, wymęczonych gorącym dniem i pokazami walk, które mnie ominęły (tylko niestrudzona dzieciarnia jeszcze gromiła niedobitków ;) ). A cywili pewnie najwięcej było po obiedzie, a do tej pory zdążyli wszystko obejrzeć pięć razy i sobie poszli w końcu. Trafiłam więc chyba w najbardziej sprzyjający czas.
Poza muzyką na żywo i żywymi odtwórcami, kolejną atrakcją były wspomniane stragany i dobra na nich zgromadzone. Można było znaleźć co kto chciał – od jedzenia i napitków, przez ubiory, ozdoby, po przedmioty codziennego użytku. Może to i lepiej, że nie wzięłam pieniędzy… ;) Ale za to na imprezie wzięłam kontakt, żeby się zaopatrzyć drogą wirtualną, bo najbardziej spodobały mi się skórzane ozdoby i bransolety – takie jak zresztą kiedyś miałam i nie wiem, co się z nimi stało, więc akurat dobry pretekst do zakupów ;) A robi takie pan z kramu „Macska bör”.
Obszedłszy część handlową, poszłam oglądać skansen. Działa od tego roku i cały czas się powiększa, ale sporo chatek już jest, a co najfajniejsze – w trakcie festiwalu zakwaterowano w nich uczestników, więc historia była na żywo po całości.
W obejściach krzątali się ludzie, biegały dzieci, a nawet… kicały króliki. Oczywiście uległam przymusowi „follow the white rabbit” i zaczęłam do niego ciućkać z trawą w garści, starając się naganiać tak, żeby nie odszedł za daleko od zagrody. Okazało się jednak, że najlepiej czuje się u stóp pradawnego bóstwa (czy innego bożka), bo tam najbardziej zawzięcie zaczął sobie coś wykopywać. Pewnie trafiłam na jakiegoś domowika na emigracji ;)
Słowem – atmosfera i okoliczności przyrody były tak przyjemne, że nie chciało się wyjeżdżać. Może następnym razem uda mi się zawitać tam na dłużej.
– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –
A takie naprawdę piękne zdjęcia i to z całej imprezy, w trakcie wszystkich wydarzeń, można obejrzeć u Dunvaela – polecam bardzo!