Majówka, nawet jeśli tylko weekendowa, jednak do czegoś zobowiązuje – w sensie, żeby ją wykorzystać jakoś inaczej niż zwykłą sobotę czy niedzielę. Do jakiejś dalszej wyprawy.
No to się wybrałam na najdalszą w mojej dotychczasowej karierze, planowaną na trochę wcześniejszy termin, odroczoną z braku pogody (tak, wiem, że pogoda jest zawsze jakaś ;) ). Nie, nie Maroko, nie Gruzja i nie Antyle. Trochę bliżej… Ziemia Jaworska, czyli rzut beretem za Legnicą :P No ale co, nigdy się tak daleko nie zapuszczam, bo nie da się dojechać w ciągu jednego dnia dalej niż 50 km od domu, w trybie zwiedzania każdej mijanej wsi ;) Ale tutaj już miałam przydrożne tereny z grubsza objeżdżone, więc nie odrywały mnie żadne pokusy zbaczania z kursu. Prawdę mówiąc, już przed Lubinem łapałam się na tym, że „budzę się”, nie wiedząc, gdzie podziały się ostatnie 2 km drogi, bo jadę spokojnie (czyli w górnej granicy przepisów) prawym pasem za przyczepą z końmi i zamyślam się o niczym. No a w drodze powrotnej, to już od Złotoryi zdychałam z nudów, bo droga prosta, płaska i znana, a jednocześnie starałam się bić rekord szybkości w jeździe terenowo-szosowej (czyli w przysiadzie do pokonywania nierówno połatanej, obrzydliwie wyboistej drogi). Ale czego się nie robi, żeby dotrzeć w takie bajkowe miejsca, jak Park Krajobrazowy „Chełmy”.
Przed wycieczką przetrząsnęłam internet, godzinami gapiłam się na mapę, wymyśliłam pińcet wariantów trasy (do czasu wyjazdu zdążyłam zapomnieć, który uznałam za najlepszy ;) ), ale nie nastawiałam się na zrealizowanie 100% planu, ani na wierne trzymanie się obranej drogi – wiadomo, na miejscu jedzie się i tak gdzie oczy poniosą. Ale zgrubny plan był niezbędny o tyle, żeby nie przeoczyć jakichś ciekawszych rzeczy i wiedzieć, z czego ewentualnie można zrezygnować, a nie potem w domu się dopiero dowiadywać, co się w nieświadomości ominęło.
Turystom równie żądnym informacji mogę polecić moje źródła, tj. bogatą we wskazówki mapę i stronę ziemiajaworska.pl oraz ulotki z kilkoma propozycjami tras, z których można sobie wyłuskać co kogo interesuje (do ulotek trzeba zjechać w dół strony).
Początek wydawał się prosty, a atrakcja zupełnie cywilizowana. Pałac w Warmątowicach Sienkiewiczowskich.
Niestety, po dojechaniu na miejsce pałac – owszem – zobaczyłam, ale przez kraty bramy.
No tak, świąteczna niedziela to nie wszędzie turystyczny czas. Korzystając z postoju, zaczęłam pisać smsa i kiedy tak tkwiłam na podjeździe, brama drgnęła i zaczęła się otwierać. Zgłupiałam najpierw i zaczęłam się rozglądać, myśląc że może z zewnątrz ktoś wjeżdża. Konsternacja zajęła mi tyle czasu, że brama po chwili się zamknęła :P Ale zaraz podjechało jakieś auto, wysiadła z niego rodzina i na ich widok wrota stanęły ponownie otworem. Stwierdziłam, że tym razem okazji nie przepuszczę, niech się dzieje co chce i wprosiłam się pod sam pałac.
Stało się tyle, że na powitanie wybiegły dwa potwory. Kaukazy albo coś podobnego, łeb wielkości piłki do koszykówki. Po wstępnym obwąchaniu, zwłaszcza jeden okazał się misiaczkiem-przytulaczkiem i już miałam przyjaciela do zwiedzania. Tylko właśnie, z tym zwiedzaniem… Za pieskami wyszedł pan właściciel i przez chwilę ustalaliśmy – on: kim jestem, czego chcę i czy byłam umówiona, zaś ja: czy jest otwarte, tj. możliwe do zwiedzania, bo wcale nie byłam umówiona i nie do końca wiem, czy powinnam tu być ;) Lekkie nieporozumienie i mój nietakt zostały ukrócone gościnnym przyzwoleniem na pokręcenie się po posiadłości, ostrzeżeniem przed elektrycznym pastuchem strzegącym osiołka i wręczeniem ulotki – czyli wszystkim, czego takiemu niedzielnemu turyście jak ja potrzeba do szczęścia ;) Dziękuję!
Pałac już nawet (zwłaszcza?) z zewnątrz prezentuje się bosko, no a ogród o tej porze roku to raj na ziemi. Dla zamieszkujących go kaczek, kóz i wzmiankowanego osła – z pewnością.
Wdzięczna za ten uśmiech losu, z optymizmem ruszyłam dalej. Niezdrowy entuzjam ostudziła trochę droga przez dwie wybrukowane wioski (chyba nie mam już tylu plomb, ile miałam…), która doprowadziła mnie do drogi krajowej. Zupełnie nie według planu. Po spojrzeniu na mapę (rychło w czas…), okazało się, że kontynuowanie jazdy w tym kierunku jest mi wcale nie po drodze i muszę się cofnąć jeszcze przed Warmątowice, żeby odbić. Więc z powrotem przez te cudowne bruki…
Okolica kusiła na mapie kilkoma innymi zabytkami w gorszym stanie, ale tym razem się nie dałam, bo jeszcze wiele było przede mną. Podążyłam niestrudzenie na południe, ku górkom.
Wybrałam drogę przez Winnicę, bo chciałam uzupełnić zapasy miodu (na przemkowskim miodowym święcie kupiłam nawłociowy od bartnika z tej miejscowości), ale nie wzięłam kartki z adresem, więc liczyłam, że jak trafię na coś po drodze, to dobrze, a jak nie, to innym razem. Ostatecznie minęłam jedno gospodarstwo z reklamą pasieki, ale mając w pamięci poprzednie niepokojenie ludzi przy niedzieli, tym razem się nie pchałam, zwłaszcza że odechciało mi się targać słoje przez całą czekającą mnie drogę. A propos drogi – do Winnicy prowadzi cudowny, malowniczy wjazd, wijący się w dół. Po bruku – a jakże ;)
Z ciekawostek, spotkałam drewnianego… chyba cystersa (zważywszy na to, że okolica jest mocno pocysterska właśnie).
Yup, sprawdziłam, je to cysters, wytworzony nawet przez lokalnego artystę..
W Sichowie źle skręciłam (oczywiście), ale zawróciłam dopiero po dojechaniu do następnej miejscowości, bo droga fajna ;) Wracając, uznałam, że już mogę zacząć zbaczać, bo jestem na terenie docelowym, toteż i wjechałam w polną drogę, na którą kierował drogowskaz o zabytkowym parku. Znajduje się tam podobnież pomnikowy tulipanowiec.
W pobliżu parku, według mapy, niby jeszcze pałac. Przed sobą widzę faktycznie jakiś plac i zabudowania, ale po drodze są garaże i ewidentnie zamieszkane budynki.
Tak komuś przez podwórko? No trudno, postaram się po cichu. Moja decyzja została nagrodzona już po paru metrach, ale choć turlałam się powoli, to i tak zatrzymałam się za późno i musiałam cofać pod górkę, żeby ustawić hondę na tle…
Super znalezisko – takie lubię najbardziej :D
Docelowy pałac jest skrupulatnie zabezpieczony ogrodzeniem, więc można sobie popatrzeć z daleka. Całkiem kompletne są jednak okoliczne zabudowania, zachowała się nawet cała brama wjazdowa (oczywiście ja musiałam zacząć od dupy strony, więc nią wyjechałam).
Zwiedzanie na rozpęd zaliczone, stwierdziłam, że styknie – teraz trzeba by się przejechać, bez stawania co chwilę. Dojechałam… kawałek za wieś, do początku lasu, gdzie stoi pomniczek z jeleniem, który widziałam na google maps. Na miejscu okazało się, że to czacha upolowanego jelenia, a pomnik jest ku czci związku łowieckiego…
No cóż, ale najlepsze i tak było przede mną. Bezpośrednio. Droga przez las do Stanisławowa. Wijąca się wzdłuż potoku, górska, o dziwo równa… Przejechałam się nią 3 razy ;) Raz w pierwszym upojeniu, drugi z powrotem i z równą przyjemnością i trzeci, żeby stawać robić zdjęcia.
W trakcie tego trzeciego przejazdu miałabym przygodę z dzikami, które kątem oka wypatrzyłam, jak przeskakują całą rodziną przez strumyk i zmierzają na drogę. W pierwszym odruchu chciałam się zatrzymać i foto oczywiście, ale jakieś resztki rozsądku ostudziły mnie myślą, że locha i młode to nienajlepszy pomysł na nową znajomość i rozjuszona „dziczyca” może być jednak szybsza niż honda, którą bym na pewno z nerwów zgasiła przy ruszaniu, do tego wszystkiego ;)
Przy planowaniu trasy cała moja łamigłówka rozbijała się o to, żeby zaliczyć jednocześnie ten odcinek i sąsiedni, podobnie przez las, tylko z dziurawym asfaltem – tamtą już kiedyś jechałam. Problem w tym, że jakbym się nie gimnastykowała w układaniu, to musiałabym gdzieś niepotrzebnie nadkładać drogi i dublować któryś fragment. Teraz widzę, że nie byłoby to jakieś straszne utrapienie, ani nie wyszłoby tych kilometrów nie wiadomo ile, ale czasu mogłoby zabraknąć. Więc tamtą znaną drogę odpuściłam na rzecz tej – i dobrze zrobiłam.
Dojechałam zatem w końcu do Stanisławowa. Tutaj punkt obowiązkowy – widokowa górka i ruiny niemieckiej radiostacji. Po informacjach wyczytanych u właściciela białego malucha, wjeżdżałam tam z lekkimi obawami, ale zapomniałam – o naiwna – że jest majówka. Na górze tłum turystów, parę samochodów, ktoś grilluje, grupa motocyklistów właśnie się rozkulbacza… Postałam sobie z boku, podziwiając widoki (rzeczywiście widać daleeeeko), parę szybkich fotek i uciekłam. Swe nieprzeciętne skillsy interpersonalne ograniczyłam do kiwnięcia motórzystom głową. Po tym moja towarzyskość zdechła.
O niemieckiej przeszłości wioski i dzisiejszej aktywności lotniczo-spadochronowej w jej okolicy można poczytać tutaj.
Przecudnej urody pejzaże towarzyszyły mi odtąd cały czas, zwłaszcza przy zjeździe do Pomocnego (Pomocnych?). Jak w prawdziwych górach ;)
Wjazd do wioski od tej strony jest dość przygodowy. Mijani rowerzyści sobie nawet zsiedli i szli pieszo, ale ja uznałam że trzeba być twardym Słowianem, a nie miętką nindżą i się nie ulękłam. Mało tego, że stromo, że zakręt typu szykana, to jeszcze na końcu rozwidlenie na skarpie i nakaz skrętu w prawo – z lewej bowiem jednokierunkowy wjazd pod górkę. Na google maps widzę, że parę lat temu widok ograniczały niewysokie drzewka. Teraz ich już nie ma i nawet ta resztka komfortu psychicznego, jaki mogły zapewniać, zniknęła – jedzie się prosto w przepaść (niewielką), jeśli się nie wyhamuje ;)
Wioski nie zwiedzam, już tu byłam, lecę prosto na kolejny punkt widokowy – Czartowską Skałę. Wulkaniczny blok bazaltowych słupów wystaje na środku pola. Teoretycznie prowadzi tam polna droga, liczę więc, że uda się kawałek podjechać miedzą, bo szkoda czasu na łażenie.
Przy głównej drodze postawili drogowskaz, gdyby ktoś nie zauważył skały samej w sobie. Dodatkowym ułatwieniem dla orientacji jest grupka poparkowanych na poboczu aut tych, którzy nie zdecydowali się wjeżdżać dalej. Niektórzy jednak byli bardziej ufni w zdolności terenowe swych citroenów i beemek. Największym hardkorem była jednak załoga… transita (czemu mnie to nie dziwi? ;) ). Dojechałam tam, gdzie oni i wymiękłam. Akurat wracali, więc pomogli mi obrócić hondę dziobem do wyjazdu – gdy mimo ich zachęt i zapewnień, że dam radę pojechać dalej, stwierdziłam, że jednak zaparkuję tutaj. A ich czekało jeszcze cofanie busiorem przez całą miedzę do drogi… Co się nie da, jak się da ;)
U stóp skały ścieżka się rozwidla. Gdy wszyscy inni (w tym rowerzyści) wybierali drogę w lewo, ja uznałam, że pójdę tą po prawej, bo wygląda na krótszą. Owszem, była. I jak zwykle w takich przypadkach – kosztem stromizny.
Widoczki – głównie na pola, lasy. Na co by nie były, cieszyły oko.
Po zejściu drugą stroną, znalazłam się na piknikowej polance z całym niezbędnym wyposażeniem, w tym – tablicą informacyjną.
Wytelepałam się z powrotem na asfalt i dojechałam do pobliskiego Muchowa. Sądząc po zdobytych w internetach informacjach, miejscowość to wybitnie turystyczna. Klątwa majówki jednak mnie nie opuszczała. W pałacyku, poza ośrodkiem wypoczynkowym, jest też m.in. wypożyczalnia rowerów, z której chciałam skorzystać, żeby zwiedzić kilka miejsc w okolicy, w które motocyklem bym nie wjechała. No ale zamknięte, a w samym pałacyku chyba jakieś wesele. Nie tracąc zatem czasu, postanowiłam zrealizować przynajmniej okrojony plan.
Jedynym potencjalnie osiągalnym dla mnie punktem zdawał się być słup bazaltowy wyznaczający skrzyżowanie równych współrzędnych geograficznych.
Droga przez las, ale liczyłam na to, że uda się nią przejechać, w ostateczności nielegalnie – chociaż wygląda jak łącząca miejscowości. Ale nie, jednak była pożarowa. I ktoś chyba jednak przewidział mój tok myślenia, bo zaraz z brzegu trafiłam na ewidentny i nieprzeoczalny, taka jego mać, znak zakazu.
No i co robić? Odpuścić sobie czy dreptać? Ile to może być? Kilometr, dwa… Nie tak daleko. Dobra, idę, nikt tu nie łazi, hondzie się nic nie stanie przez chwilę.
A teraz mała ankieta. Co byście rozumieli przez sformułowanie „słup bazaltowy”? Zwłaszcza, jeśli przed chwilą byliście na skale zbudowanej z takowych słupów. No wiem, nie należy się od razu spodziewać menhira. To może chociaż jakiś nie za duży obelisk, pomniczek, jak na Kremenarosie czy innych trójstykach granic? Bardziej prawdopodobne. Czegoś takiego zatem wypatrywałam, drepcząc przez ten las.
Gdy zgodnie z wytycznymi mapy znalazłam się u celu, prawie mi oczy wypadły od skanowania krzaków i odległej perspektywy drogi. A słupa ni ma. Już się chwyciłam ostatecznej deski ratunki i zaczęłam włączać gps w telefonie – bo mapa może się mylić… I gdy szłam ze wzrokiem wlepionym w ekranik, czekając aż złapie zasięg… właśnie wtedy dojrzałam nieszczęsny słup.
Słupek. Słupunio. Wypierdek mamuta, a nie słup! Uhh, co ja się tam naklęłam. To ja tu lecę z wywieszonym jęzorem, z mapą w garści, z kaskiem w drugiej, w całym, kurna, ubiorze na moto i zastaję co?
No dobrze, że jeszcze wiosna, że liści nie ma i krzaczory nie zgęstniały, bo latem to kaplica, nic bym nie znalazła. Wracałam oburzona :P Więc tylko zmarnowałam czas, który mogłabym poświęcić na jeżdżenie tu i tam, i obtarłam pięty butami niezbyt trekkingowymi (do dzisiaj nie wiem, czy to jakieś budżetowe Sidi, czy podróba). Pięknie, k.., pięknie.
Nauka z tego taka, żeby jednak takie atrakcje zostawić osobom lepiej przygotowanym i zajmującym się takimi rzeczami bardziej kompleksowo, jak autor Ścieżką w bok.
Jako że zaparkowałam hondę zaraz obok starego cmentarza, jak informowała niekłamiąca jednak mapa, to uznałam, że jak już tu jestem, to zajrzę. Tradycyjnie, obraz nędzy i rozpaczy. Nagrobki bezmyślnie poniszczone, niewiele ich w ogóle zostało, muru też prawie nie ma. Ciekawe, budowę ilu okolicznych zabudowań wspomógł ten ponurego pochodzenia materiał.
Największa mogiła należała do właścicieli muchowskiej gospody. Ich szczątki spotkał marny los. Ale nawet rozwłóczone kości nie budzą takiego obrzydzenia (raczej smutek), jak żywi, którzy tak to miejsce potraktowali.
Po tym stwierdziłam, że dość spacerów – czas jechać w ostatnie zaplanowane miejsce. Gdzie wprawdzie też czekało mnie potencjalne dreptanie, ale istniało duże prawdopodobieństwo, że sobie odpuszczę tę przyjemność. Wszak wypadałoby odwiedzić tu jeszcze kiedyś sam Wąwóz Myśliborski, więc można jeszcze wtedy nadrobić, czego teraz nie obejrzę.
Po drodze trochę mnie zmyliły prowadzące w pole strzałki, a przecież chciałam dojechać jak człowiek, asfaltem. Niemniej w końcu znalazłam się we właściwym punkcie – na początku Drogi Kalwaryjskiej na górę Górzec koło Męcinki.
Chciałam obejrzeć przynajmniej wejście na kalwarię – kamienne schody i kapliczkę w środku lasu – ale po pokonaniu szutrowej drogi i minięciu parkingu, za zakrętem powitał mnie kolejny halt, że park krajobrazowy prawem chroniony. Takich jak ja to powstrzymuje ;)
Wycofałam się zatem i nie czekając na dalsze efekty majówkowej klątwy, skierowałam się ku Złotoryi – krajobrazową i przyjemną drogą wojewódzką nr 363.
Po wyrysowaniu sobie pokonanej trasy, widzę że nawet nie wyszło to tak źle, ale rejon jest na pewno do powtórzenia i to niejednokrotnego. Kolejna okazja będzie choćby w okolicy zlotu w Kondratowie.
Cmentarze oba sobie zapisałem, bo przejeżdżałem w pobliżu a nie byłem. Dziękuję :)
Tego w Pomocnem/-nych też w sumie z bliższa nie widziałam, więc chętnie spojrzę, co tam odnajdziesz :)
Z pałacami tak bywa, że często są w prywatnych rękach. My też często błądzimy,zawracamy i tak dalej ;) ale motocyklem to nie wkurza. Po prostu samą przyjemnością jest jazda, zwiedzanie to tylko dodatek:D Pozdrawiam
I bardzo dobrze, że są prywatne – bo tylko to je może ocalić. Ale właściciele są różni. Najczęściej spotykałam się z gościnnością, ale bywały i dziwne sytuacje, kiedy turyści nie byli mile widziani, a wstęp mieli jedynie goście hotelowi. Z tym też trzeba się liczyć.
No ale tak jak piszesz – zabytki to tylko atrakcyjny dodatek do jazdy ;)
I to się nazywa wycieczka :) Jazda, widoki, zabytki w dobrym przeważnie stanie, a do tego wiosna w powietrzu :) Zazdroszczę widoku gór gdzieś w oddali podczas tych wojaży ;) Tablica Warmątowic Sienkiewiczowskich wygrywa wszystko :D
Też jestem tego zdania :D Do tej pory ciepło wspominam tę eskapadę. Zabytki w dobrym stanie są od czasu do czasu miłą odmianą od wszechobecnych ruin… A widok gór też uwielbiam, ex aequo z jeziorami w kadrze, więc you know what to do :P
rzeczywiscie malutka ta Honda z daleka. moja dojechala troszke dalej http://nicckt.blogspot.com/2012/11/czartowskie-skay.html
Oo, no ładnie :D To miejsce, gdzie teraz jest tablica, rzeczywiście nadaje się na parking, ale w tamtym wypadku jednak wolałam nie ufać swoim (nie)umiejętnościom terenowym i zwyciężył rozsądek. Gdybym woziła się czymś lżejszym, to chyba nic by mnie nie powstrzymało ;) A inna sprawa, że jak już zrobili drogowskaz, to warto by zadbać też o jakiś wyznaczony kawałek miejsca do zaparkowania, bo każdy tam albo staje przy drodze, albo na tej miedzy jakoś na partyzanta…