Temat malowanej małpy powrócił w trakcie szukania informacji o Tarnowie Jeziernym. Na fb miejscowości trafiłam na dokładną – nareszcie – mapkę.
O ile na normalnych drogach, nawet polnych, jakoś tam się odnajduję, z mapą czy bez, tak w lesie jestem pierwsza do błądzenia :P Myli mnie, że wszystkie drzewa są takie same, a dodając tego nieumiejętność szacowania odległości na oko – katastrofa gotowa. Mapy mi tu zresztą też niewiele pomagają – z braku jakichś charakterystycznych punktów odniesienia w naturze (nie tylko wszystkie drzewa, ale i większość leśnych skrzyżowań wygląda dla mnie tak samo) – więc mimo tak jasno wyłożonej trasy, udało mi się zgubić już na samym początku. A właściwie, udało mi się zapomnieć, co na tej mapie było (tak, to jest moment, w którym możecie zrobić facepalm ;) ). Ubzdurało mi się również, że teraz, gdy już „znam” trasę i wiem, w którym momencie zjechać z asfaltu, to jestem królem lasu, a na miejscu doznam oświecenia i trafię jak po sznurku, przy czym odpowiednia ścieżka będzie oznaczona migającymi neonowymi strzałkami – specjalnie dla mnie :P No, tylko że od głównej drogi odchodziły naraz dwie ścieżki. I zonk. Bardziej w prawo czy raczej w lewo? Taak… Ale wrodzona zawziętość wzięła górę, wycisnęłam z telefonowego internetu potrzebne informacje i dotarłam. Ale po kolei.
Mając już wiedzę i bezcenną mapę ze wskazówkami oraz mając czas i ładną pogodę, potrzebowałam jeszcze odpowiedniego transportu. Honda? Odpada, nie zostawię jej przy drodze, żeby poleźć na piechotę 3 km w las. To może auto i na piechotę? Wolne żarty, mam czas, ale nie zamierzam cały dzień dreptać w tę i nazad, kiedy mogę ten kawałek pokonać… na rowerze. Tak, tak, przyszła kryska na matyska. Zachciało się zwiedzać lasy, to nie ma wyboru, trzeba się przesiąść na ekologiczne dwa kółka. Pakowanie roweru do różnych aut, niekoniecznie do tego przystosowanych (a także do metra i autobusów, tramwajem chyba z nim nie jechałam, ani pociągiem), przerabiałam wielokrotnie, ale mając teraz do dyspozycji świeżo nabytą ciężarówkę, bez wahania wybrałam tę opcję – żeby było profesjonalnie ;) Powiedzmy…
Chrupek (to chyba zrozumiałe, skąd to imię? ;) ) dzielnie dowiózł nas na miejsce i po początkowym nawigacyjnym potknięciu mogłam udać się w podróż uwieńczoną triumfem – w co ani przez chwilę nie wątpiłam. Od razu też okazało się, że gdy poprzednim razem przymierzałam się do poszukiwań głazu, to nawet byłam już na tej samej drodze, co teraz. Po pierwszych metrach przez morze piachu, w lesie nawierzchnia zrobiła się już bardziej zwarta i można było raźniej popedałować. Zaraz też na początku niemalże wpadłam na pierwszy (i jedyny) drogowskaz.
Wprawdzie to nie mrugające neony, ale też nieźle. Dalej już cały czas prosto rowerowym „Szlakiem wiatraków i jezior”. Czasami po korzeniach i dołach, czasami pod górkę, okazjonalnie znów przez morze piachu…
A przez pozostałe 6% trasy całkiem znośnie :P Trochę idąc, trochę jadąc, w końcu doczłapałam i z daleka ujrzałam JĄ. Legendarną, a jednak rzeczywistą. Ukrytą, a jednak wszyscy poza mną już tam byli i widzieli… :P No ale mniejsza o to, w końcu trafiłam.
Głaz na wszystkich zdjęciach, niezależnie od autorstwa, wygląda tak samo, więc żeby nie było, że coś nakradłam z internetów, to w ramach unikalnego modela zatrudniłam rower – jako że selfików nie praktykuję. Rower wszak stwierdził, że „pie*olę, nie pozuję” albo może małpie nie spodobało się towarzystwo, bo długo nie postał.
Małpa, mimo swojego niepewnego pochodzenia (chociaż na moje oko wygląda po prostu jak Tytus de Zoo), wydawała się tam jedynym optymistycznym akcentem, bo polanka na której stoi była stosunkowo ponura. Gołe drzewa, sterty suchych liści – gdy wszędzie dookoła pierwsza wiosenna zieloność – no, dość posępnie.
W ramach dostarczania merytorycznej wiedzy, polecić mogę kolejną stronę traktującą o temacie: u pana Wojtasika. Zresztą, jest tam opisane wszystko, co tylko da się znaleźć w okolicy, a Encyklopedię Puszczy można czytać od deski do deski – same ciekawe rzeczy. Tam też znalazłam konkretniejsze informacje o drugim miejscu, które znajduje się obok małpy, a które zaintrygowało swoim wyglądem na google maps.
Dość hipnotyzująco wygląda z tym swoim zbyt regularnym kształtem. A na miejscu – całkiem urocza kałuża.
Wycieczka zatem udana na 200% i muszę przyznać… że nawet fajnie na rowerze ;)
– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –
W trakcie wycieczki przetestowałam też wynalazek zakupiony na allegro – mimo że pan fotograf, który mi wywołuje filmy, nie dawał temu szans powodzenia. Załadowałam bowiem do aparatu jugosłowiańską rolkę EfkeColor… Zaledwie 25 lat po terminie ważności, drobiazg ;) No, nie powiem, że zdjęcia wyszły super, ale sukces, że w ogóle wyszły! A że monstrualne ziarno, że zamiast czerni zieleń… Ooooj tam…