Dając po raz kolejny dowód swego niezaprzeczalnego sprytu i żywej inteligencji, długi czas błędnie kojarzyłam Wojnowice z miejscowością w Dolinie Pałaców i Ogrodów, gdzie również jest znany pałac, ale w Wojanowie. Aż któregoś dnia na fb wyskoczyło mi kolejne zdjęcie zameczku na wodzie, ale z podpisem, który poruszył zardzewiałe kółka zębate pomyślunku: „Wojnowice, pow. średzki”. Hmm, średzki? TEN średzki? Koło tej Środy Śląskiej, którą mijałam pińcet razy, czasem i dwa razy w tygodniu? O żesz – pomyślałam krótko i treściwie. Trzeba zatem któregoś razu w drodze do Wro jednak zboczyć z tranzytu i pozwiedzać.
Okazja trafiła się niedługo potem, kiedy to wypadło mi znienackowe wolne. Wolne w dzień roboczy to towar deficytowy i trzeba z niego korzystać roztropnie, nie przebimbowując go na leżenie brzuchem do góry. Jako że zebrało mi się kilka spraw do załatwienia w stolicy regionu (z zawiezieniem wzorów naklejek do hondy – na czele), wyruszyłam w drogę, z odpowiednim zapasem czasowym na zwiedzanie powiatu średzkiego. Adekwatnie – było to w czwartek.
W Mieście Skarbów nie zatrzymywałam się, w przelocie obejrzałam ratusz i imponujący budynek kościoła św. Andrzeja. Zawsze obiecywałam sobie, że kiedyś wstąpię czy to właśnie do Środy, czy do Prochowic, zobaczyć jak właściwie wyglądają te miejscowości, które znam tylko z tabliczek o początku i końcu terenu zabudowanego, ale zawsze ostatecznie pilniejsze okazywało się jednak sprawne dotarcie do celu. Tym razem, niestety, cel też był inny, ale na wszystko przyjdzie pora.
Celów właściwie było kilka, bo moja niezawodna mapa turystyczna poinformowała mnie, że w okolicy Wojnowic jest całe skupisko jakichś zabytków. Mniejsza, lokalna dolina pałaców. Jednakże przez to „zwiedzanie” Środy wybrałam niezbyt sensowny wariant trasy i objechałam najpierw boczne drogi do Miękini, gdzie oprócz ładnych lasów i nierównych dróg nie potknęłam się o nic ciekawego, przynajmniej przy drodze. Co nie znaczy, że nic tam nie ma, bo choćby od razu w pierwszym z brzegu Szczepanowie okazuje się, że poza ciekawym, pstrokatym kościołem, jest ponadto pałac i to całkiem spory.
Bezludne boczne drogi zakończyły się brutalnie skrzyżowaniem z nową szosą prowadzącą do mostu na Odrze i dalej do Brzegu Dolnego. Od tego momentu trzeba było obrać jakąś strategię, żeby dalsze jechanie miało ręce i nogi. Wybrałam wariant zawierający możliwie najwięcej obiektów do obejrzenia przy możliwie jak najmniejszej ilości zawrotek albo dublowania pokonanej już raz drogi. Pamiętając, że głównym celem mają być Wojnowice, nie chciałam się za bardzo rozdrabniać, bo oglądać każdą wioskę po kolei mogłabym do wieczora. Jednak już na samym początku wypadł mi Mrozów, gdzie świadomie musiałam ominąć skrzyżowanie z dwoma drogowskazami do Wojnowic (zielonym na miejscowość i biało-brązowym na zabytek), bo wg mapy tutejszy „zamek-pałac” (jak podpisano to w legendzie) miał być kawałek dalej. No i był. I to z grubej rury. Śliczny, biały pałacyk – jak z bajki. Poza nim, mogłam jeszcze popodziwiać ozdobne ogrodzenie i właściwie nic więcej, bo wstęp verboten, teren prywatny, jakiś zakład opieki się tam mieści.
Nawet mnie ten zakaz wstępu jakoś nie rozczarował. Zabytek w całości i z funkcjonującą instytucją w środku zawsze cieszy serce (i oko). Tak jak lepszy jest jeżdżący zabytkowy grat, niż wrastający w otoczenie, a za to łatwo dostępny.
Zadowolona z tak obiecująco zaczętego zwiedzania, skierowałam się wreszcie na właściwą drogę. Nie był to jednak koniec niespodzianek w tej miejscowości, bo za rogiem dojrzałam w oddali znajomy kształt. Dojechałam bliżej i przypuszczenia się potwierdziły :D
A potem już ostatnia prosta, chciałoby się powiedzieć, ale było nawet lepiej – przed samymi Wojnowicami droga staje się kręta, w dół przez las i wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że jest też dziurawa. Jak wiadomo, są to najlepsze warunki, żeby strzelić kilka pamiątkowych fotek :P
Jeszcze na zdjęciach zamek robił piorunujące wrażenie, a w rzeczywistości wcale nie było gorzej, wręcz przeciwnie – jest przepiękny.
W środku działa kawiarnia, są też dania obiadowe. Jak widać, jest gdzie usiąść zarówno w środku, jak i na zewnątrz, a że to niecałe 10 km od Wrocławia, to dziwi mnie, że zamek nie przeżywa permanentnego oblężenia turystów. Może mało liczne towarzystwo owego dnia było kwestią środka tygodnia, ale dla mnie to nawet lepiej – mogłam sobie do woli łazić dookoła i skradać się za kaczkami bez świadków :P
Nie za wiele wyszło z tego „polowania”, bo nawet gdy czaiłam się przy przepuście, czekając aż przejdą na drugą jego stronę, jakimś sposobem za każdym razem mnie dojrzały i się spłoszyły.
Poza kaczkami jednak, sam park też ma wiele do zaoferowania. Na całkiem sporym terenie są i ładne trawniki ze spokojnymi alejkami (to bliżej zamku), i zupełnie dziki las, niemalże górski z tymi ciemnymi świerkami.
Leśna ścieżka prowadzi do tylnej bramy, choć wybrukowana droga i starannie obsadzona aleja mogą świadczyć, że był to kiedyś główny wjazd na posesję. Z dzikości powoli wracamy do równych trawniczków i schludnej zabudowy ogrodowo-gospodarczej.
Po zrobieniu trzech kółek wytłumaczyłam sobie, że nie ma co robić czwartego – zamek będzie nadal tak samo ładny – ale żeby nie musieć od razu odjeżdżać, poszłam jeszcze obejrzeć tę bardziej zrujnowaną część, wystającą z trawy za parkingiem.
Bliższe oględziny zaowocowały obszczekaniem przez psa z sąsiedniego domu i baczną obserwacją innego osobnika z góry…
Wracając powoli do auta, rzuciłam jeszcze parę razy okiem na zamek w oddali i odhaczyłam go w pamięci jako miejsce, gdzie z pewnością warto wrócić.
Po czym, już nie zwlekając, ruszyłam w poszukiwaniu kolejnych skarbów ziemi średzkiej, a o nich w części kolejnej.