Co byście pomyśleli, widząc taki plakat i nagłówek? Druga Góraszka pewnie i to na ostro? ;) Ale gdzie tu w okolicy miałoby się to odbywać? Na nieczynnych lotniskach? Chyba nie. Okazało się, że rzecz była jeszcze bardziej, przynajmniej dla mnie, zaskakująca. Chodziło o walki MODELI samolotów. I tu ponownie pytanie – jakich tych modeli? Ja kojarzyłam co najwyżej, że są takie na baterie, zabawkowe, no i takie typowo modelarskie, ale nieruchome. Jak więc miałoby to niby „walczyć”? Wiedziona ciekawością i poszukiwaniem odpowiedzi na te wszystkie pytania, udałam się więc pewnej słonecznej soboty do… Pasternika, bowiem to on jest zwany Wioską Wiatru.
Mamy tu w okolicy parę fajnych wiosek tematycznych – z tego co widzę, niektóre należą do projektu Wioski z pomysłem, a inne chyba promują się samodzielnie. Natknęłam się dotąd (podczas wycieczki do Osłej) oczywiście na Borówki (Wioska Darów Lasu) i Wilkocin (niedawno stał się Wioską Czerwonego Kapturka), a także na Ostaszów – Wioskę w Dechę, gdzie faktycznie jest sporo budynków w malowniczą kratę.
Jak tak teraz się zagłębiam w temat, to wychodzi na to, że to nie tylko okoliczna inicjatywa, ba! nawet nie dolnośląska, ale szerszy trend, a jako pierwsze zyskały przydomki wsie zachodniopomorskie. Co nieco (nie tylko o polskich wsiach) można poczytać na wikipedii. Pozostałe strony są mocno rozdrobnione, nie widzę na razie żadnej zbierającej pełne dane.
Ale miało być o samolotach, a ja oczywiście o każdej pobocznej atrakcji turystycznej muszę się rozgadać…
Dzień na wycieczkę i piknik lotniczy trafił się chyba najpiękniejszy tej jesieni. Jazda przez las rozbuchany kolorami była ucztą dla oczu, a cudowne warunki na drodze zachęcały do nieco bardziej swawolnego traktowania pedału gazu ;)
Po pokonaniu serii przepysznych zakrętów, postanowiłam zatrzymać się na chwilę, żeby nacieszyć się urokami lasu, a przede wszystkim, żeby przelać zapasowe paliwo z kanistra do baku. Przez te zakręty i swawolenie dowiedziałam się, że wzięłam akurat jakiś mniej szczelny baniak ze sobą, więc spod korka niemalże chlustało i zaczęło śmierdzieć nawet w kabinie. Kiedy sobie spokojnie nalewałam, minął mnie jakiś rozpędzony pojazd i gdy udało mi się złapać na nim ostrość, okazało się, że to radiowóz na kogutach. Mam nadzieję, że to nie za mną tak pędzili :P
Wspomniane uroki lasu nasuwały mi na myśl inne miejsce, które widywałam właśnie jesienią, kiedy na Zaduszki jechało się z rodziną na groby do Jaszkowej koło Kłodzka i gdzieś w okolicy Barda zawsze stawaliśmy w takim przydrożnym zagajniku dębów czerwonych, które z racji swoich rozmiarów i kolorów robiły na mnie spore wrażenie. W zasadzie nie wiem, z czego wynikał ten postój – może na wysikanie psa? Może z przyzwyczajenia? Wtedy nie pytałam, tylko zbierałam ciemnoczerwone i rude liście o rzadko spotykanym kształcie, które potem lądowały w encyklopediach i innych książkach o odpowiednim rozmiarze.
Po minięciu Chocianowa, pozostał mi do pokonania odcinek jednej z lepszych w okolicy leśnych dróg, której już poprzednim razem nie mogłam się nachwalić.
Za skrzyżowaniem na Modłą/-ę jeszcze kawałek przepiękną aleją i dotarłam na miejsce.
Latanie odbywało się na pierwszej z brzegu łące. Impreza raczej kameralna, na parkingu trochę aut, część osób pewnie przyszła w ogóle na piechotę. Zanim doszłam do docelowego miejsca zawodów, minęłam stanowisko strzelnicy ASG, zajęte jakąś zorganizowaną zabawą dzieciaki oraz stoisko harcerzy częstujących ciepłymi napojami i domowymi ciastami. Obok pasu startowego, gdzie kręcili się zawodnicy, znajdowało się też całe zaplecze techniczne, więc można było z bliska zobaczyć, czego dotyczy cała zabawa.
No, jakby nie patrzeć, nie były to małe „modeliki”. Co więcej – latały one na normalnym paliwie, terkocząc swymi spalinowymi silniczkami (o pojemnościach zaczynających się od 2,5 ccm). Super sprawa ;) I owo terkotanie w sumie dominowało w odbiorze z perspektywy kibica, bo z racji pewnego oddalenia ze względów bezpieczeństwa, z ławek dla widowni było widać mniej więcej tyle:
Pogapiłam się przez chwilę na latające maszyny i określiłam priorytety – najpierw herbata i przegląd ciast, potem bitwy. A ciasta nie dość, że pyszne, że ogromny wybór, to jeszcze 2 zł za kawałek (a złotówka za herbatę). Zostawiłabym u harcerzy majątek, ale w ramach śniadania zdołałam w siebie wepchnąć „tylko” 4 kawałki – żeby jednak nie byli stratni, to wzięłam jeszcze kilka do domu na wynos ;)
Cała rzecz to nie było takie o se latanie, tylko normalne, poważne zawody – podział na kategorie (I i II wojna światowa), limit czasu, zasady. I jakbyście się, tak jak ja, zastanawiali, czy walka była na serio, to owszem – samoloty czasem zderzały się i lądowały awaryjnie. Taki laik jak ja mógłby pomyśleć, że na tym to właśnie polegało – na dosłownym eliminowaniu przeciwników – ale teraz już się dokształciłam i wiem, że bynajmniej, zderzanie się jest przypadkowe i, co zrozumiałe, niezbyt pożądane.
Zabawa zwie się aircombat, a samoloty są makietami rzeczywistych maszyn z podanego wyżej okresu historycznego, najczęściej w skali 1:12. Sterowane radiem, napędzane spalinowo lub elektrycznie – zresztą wszystkiego można się dowiedzieć na stronie polskiego ramienia ACES. Od siebie dodam tyle, że cała walka opiera się na tych intrygujących wstążkach fruwających za samolotami. Inni muszą je po prostu odcinać śmigłami. „Po prostu”, pff, to nie jest takie łatwe – maszyny są cholernie zwrotne i jestem pełna podziwu dla kontrolujących, że kierowane przez nich samoloty latały „jak żywe” ;) Obejrzyjcie zresztą sami (film jest niestety trochę rozchwiany, bo na maksymalnym zoomie niełatwo nadążyć za pościgiem):
Trzecią najbardziej fascynującą dla mnie sprawą (po samolotach i ciastach) była rozmaitość kasków noszonych przez zawodników. Najwyraźniej wymóg jest jeden – żeby kask był. A jaki, to już dowolnie. Przekrój fasonów i kolorów był zatem szeroki – od rowerowych, przez budowlane, jakieś ogólnosportowe (wspinaczkowe?) po metalowe wojskowe garnki.
Choć dzień był ładny, to wiatr jednak nieco za bardzo chłodził, gdy się siedziało bez ruchu, więc po obejrzeniu części pierwszowojennej, popatrzyłam jeszcze chwilę na bijące się repliki z II wojny, dopiłam herbatę i się zebrałam. Póki dnia, można gdzieś jeszcze pojechać.
Przez chwilę myślałam, czy by nie pojechać sprawdzić, co tam w Osłej, ale aż tyle czasu nie miałam, więc zwiedziłam jeszcze boczną dróżkę prowadzącą do Motyli. Dojazd jest tam wąski i kręty, tak jak lubię najbardziej, wioska zaś to kilka domów na krzyż.
Powrót inną, równie wąską dróżką, tym razem przez las. Przyjemność z jej pokonywania psuły nieco podbijające asfalt korzenie, ale sama w sobie iście bajkowa. Taka jak te w głębi lubuskich lasów, daleko od cywilizacji, nie wiadomo skąd ani dokąd. Ta tutaj ewidentnie pamiętała odległe czasy, bo nawet drogowskaz na jej końcu jest z rodzaju tych, które się już rzadko spotyka – na betonowym słupku (o czym też niedawno pisał autor wyjątkowo ciekawego bloga Ścieżką w bok).
O szczególnych walorach wizualnych opisywanej wcześniej drogi niech świadczy fakt, że wyjątkowo nie wracałam inną trasą, tylko po własnych śladach – z przyjemnością.
PS. Zdjęcia z innego źródła, bliżej zawodników można obejrzeć tutaj.
Może to jest właściwy kierunek? Mniejszych więcej zmieści się w garażu :P
Jako fan wszystkiego co lata, na takich imprezach przesiaduję od początku do końca. Zawsze warto zaopatrzyć się w lornetkę :-)
Na przyszłość też już będę wiedzieć, żeby ją mieć ;)