Jakiś czas już minął od wielkiego lokalnego święta (serio, przyszli chyba wszyscy – a najbardziej bawił mnie widok młodych ojców, którzy świńskim truchtem pokonywali pobliskie skrzyżowanie i to nie po pasach, pchając przed sobą wózki z pociechami – że niby tak bardzo się zajmują, spacer i w ogóle, ale motóry se pooglądać też pójdą ;) ), jakim były mistrzostwa w babraniu się w ziemi na motocyklach i quadach, ale tym razem mam dobre usprawiedliwienie dla swojego blogowego lenistwa, gdyż albowiem ostatnimi czasy wszystkie moje moce przerobowe pochłania szczeniak zwany Fiestą. I nie chodzi tu bynajmniej o jakieś monstrum stworzone z elementów świnka i czerwonego escorta, lecz o coś znacznie gorszego… *huk gromu w tle* Groza chyba zostanie najlepiej ukazana w postaci filmowej – o adekwatnej zresztą tematyce, bo jest ziemia, jest jej dynamiczne przekopywanie, są skoki… ;)
Tak że, jak widać, bydlę (właściwie beadlę – po matce ma rasowy charakterek) wymaga sporo uwagi. Non stop. W każdej sekundzie, kiedy nie śpi. I jeszcze się nie nauczyła, żeby nie pakować się z łapskami na laptopa, nie rzucać zabawek na klawiaturę i nie gryźć po rękach do tego, więc pisanie jest mocno utrudnione. Ale do wszystkiego dojdziemy z czasem ;)
Wracając do meritum… Poza tłumnie odwiedzanym stadionem, użytkowanym do zabawy (i rozgrywania meczów ekscytujących jak proces wzrastania rzeżuchy) przez nasz pierwszoligowy (już) zespół najpopularniejszego w Polsce sportu, mamy też całkiem niezgorszy, ogromny (w moich laickich oczach) tor do motokrosowania. Tak, tak, nie ma lipy ;)
No więc poszłam i ja pooglądać, ryzykując doszczętnym zapyleniem sprzętu. Byłam uprzedzana, ale rzeczywiście, po każdym przejeździe w powietrzu unosił się jakiś cholerny fech fech. Aparaty jednak cudem ocalały.
Mimo to, jak dla mnie – było super. Nie ma nic lepszego, niż patrzenie, jak ktoś inny pracuje albo się męczy, a my nie :P
Podeszłam do zadania ambitnie i nie zadowoliłam się patrzeniem od frontu (no dobra, po prostu uciekłam na widok tłumu), lecz wyruszyłam w tour de dookoła toru. Wyszła z tego wycieczka wysokogórska i to czasem w podskokach, kiedy było słychać, że jakaś fala zawodników nadciąga i trzeba się przygotować do strzału.
Niektóre fragmenty toru były bardzo odizolowane od widowni, a gdzie indziej z kolei można by przybić z zawodnikami pionę (nie wątpię, że byliby w stanie;) ). Przycupnęłam na chwilę przy jednym z takich „bliskich” odcinków i traf chciał, że nie był on najszczęśliwszy dla jeżdżących – tuż przed moim nosem jednego pana jakoś źle wybiło i boleśnie przekoziołkował. Było to także przed nosem porządkowych, więc sytuacja została szybko opanowana. Reporter ze mnie jak z koziej dupy…, bo w pierwszym odruchu chciałam się rzucać na pomoc, a nie – dokumentować cokolwiek. Ostatecznie, zostawiłam sprawę w rękach odpowiednich osób, patrząc tylko, czy nie dają sygnału, żeby coś pomóc. Kiedy motocykl i zawodnik znaleźli się bezpiecznie poza torem, poszłam na kolejne zakręty. Zdjęcia nawet nie miałam ochoty robić.
…a zakrętów poupychali na trasie całkiem sporo, istna karuzela.
Dla miłośników skakania (a pokażcie mi motocrossowca, który tego nie lubi ;) ) też co chwilę były okazje do rozpostarcia skrzydeł (ja bym momentami miała ochotę otwierać już spadochron).
Poziom zawodników ciężko mi obiektywnie ocenić, bo po moich osobistych doświadczeniach z ofrołdem (2h) samo to, że ktoś się nie wywraca stanowi już o profesjonalizmie (albo dużym szczęściu). A jak potrafi pojechać po bandzie tak, że publiczność też jest w błocie, to już w ogóle jest gość (lub gościówa) :P
Uczestnicy podobno zadowoleni z przygotowania i ukształtowania toru – i wcale mnie to nie dziwi. Skoro z perspektywy widowni wyglądało to tak fajnie, to zawodnicy mieli na pewno jeszcze większą radochę.
Po motocyklach przyszedł czas na występy quadów. Jak się okazało – przejazdy były nie mniej efektowne, a przy skokach nawet bardziej, za to na pewno o wiele głośniejsze. Już pojedynczy quad robi koszmarny hałas, a całe stado… No ale na torze – niech se robią. Ich zbójeckie prawo ;)
Wśród widowni, poza miliardem samochodów, zaparkowały też gdzieniegdzie motocykle wszelkiej maści. Standardowe tałatajstwo plastikowo-cruiserowe z rzadka przeplecione było czymś, na czym dało się zawiesić oko.
Obejrzawszy to wszystko, z każdej możliwej perspektywy, z końcem ścigania się quadów zebrałam szybko manatki, żeby wyturlać się z tej matni, zanim naród ruszy z parkingów. Dzięki temu powrót zajął mi pewnie jakieś 50x mniej czasu, niż wszystkim, którzy doczołgali się z rodzinami do furmanek nieco później. Dojazd i wyjazd zorganizowano (podobno jak zwykle) jednokierunkowo, czyli powrót przez pola do wioski pod miastem, dzięki czemu również „cywile” mieli swój terenowy tor do pokonania ;)
Impreza, mimo chwiejnej pogody, była świetna i to dla każdego – jak kto chciał się socjalizować, to miał do dyspozycji dziki tłum i budy z kiełbaskami, jak nie – to mógł sobie iść na górę i patrzeć na wszystko z dystansu; jak miał niedosyt wrażeń, to mógł przebiec przez nitkę toru na którąś z wysepek pośrodku, a dla permanentnych adrenaline junkie pozostawał po prostu start w zawodach ;) Ja byłam pierwszy raz na czymś takim i mogę tylko powtórzyć reakcję za pewną młodą damą:

Też jest taka możliwość :P