Znowu to samo. Choć wydawało mi się, że tym razem pojechałam w teren niesamowicie przygotowana, oczytana i rozeznana, że obejrzałam na miejscu wszystkie atrakcje, że teraz pozostanie mi tylko wgrać fotki i wszystko ładnie opisać… No, w sumie w jednym się nie myliłam – wydawało mi się.
Nadgryzłam jedynie okolicę Wiechlic, jak się okazuje, bo zaliczyłam tylko pałac i lotnisko, a poza nimi jest tam milion innych rzeczy wartych obejrzenia. Ale nie ma tego złego – będzie powód, żeby wybrać się tam ponownie. A póki co, przejdźmy do tej biednej, wstępnej relacji.
Punkt 1. Pałac Wiechlice.
Raz na jakiś czas nie zaszkodzi odmiana i obejrzenie jakiegoś zabytku, który się nie rozsypuje. Ten tutaj zostawiałam sobie na deser, bo dużo było słychać o jego spektakularnym odnowieniu i nie chciałam go oglądać tylko w przelocie. Okazja do poświęcenia mu osobnej wycieczki nadarzyła się na początku lipca, w dzień tak upalny, że chyba bardziej się nie dało. Samochody nagrzewające się do 60 stopni (termometr w jednym z aut zaparkowanych przed pałacem tak twierdził), powietrze, które parzy w cieniu… Hell yeah… No ale zabytki same się nie zwiedzą.
Minąwszy frontowe wejście, zwiedzanie zaczęliśmy od d… ogrodu strony, gdyż słusznie założyłam, że będzie tam jakiś obiekt kawiarniany, w którym da się wchłonąć coś zimnego. Ogródek z parasolami owszem był, a dla urozmaicenia na trawniku postawiono ogromny, biały rower.
Pozostawiłam swoje ofiary (które najchętniej spędziłyby ten dzień w chłodnym garażu) w ukropie, jaki panował w cieniu parasola i poszłam szukać obsługi w budynku. Wyszłam na tym najlepiej, bo powitał mnie klimatyzowany chłód i Prokofiew plumkający z głośników. No i luksusowy wystrój, który mnie zawsze onieśmiela (mam wrażenie, że nawet nic nie robiąc, zaraz coś przewrócę, pobrudzę albo zepsuję w takich wnętrzach :P),
ale mając do wyboru cofnąć się do tego piekła na ziemi za drzwiami albo zagłębić się w labirynt sal przed sobą, wykrzesałam z siebie wszystkie zapasy odwagi i doszłam tym sposobem do recepcji. Z rozpędu już chyba, po zgłoszeniu potrzeby menu na zewnątrz, zapytałam, czy można się porozglądać jeszcze w środku jako zwykły turysta. I otóż bez problemu można :D
Pani, z którą rozmawiałam, wyczuła chyba mój turystyczny głód, bo opowiedziała mi ponadto, co jest w pozostałych budynkach – bo te folwarczne też są pięknie odnowione – i tak: w jednym jest sala bankietowa/imprezowa/weselna, przerobiona z dawnego… yyy, magazynu? stodoły?, w dwóch innych są pokoje hotelowe, jakby w samym pałacu zabrakło miejsc, ale najlepsze kryje się w następnym – niepozornym z zewnątrz, zaś w środku kryjącym Najpiękniejszy. Basen. Świata. Najpierw trafiłam na takie zdjęcie w folderze zabranym z recepcji, po czym musiałam pobiec zobaczyć to na własne oczy. Przez szybkę, bo akurat było zamknięte, ale potwierdzam – to nie fotoszop, takie miejsce istnieje naprawdę. Z drugiej ulotki zaś dowiedziałam się, że jest ono osiągalne nawet dla takiego parweniusza, jak ja, bo ceny są jak na dowolnym miejskim basenie – a wrażenia gratis!
Siedząc już z koktajlem owocowym w dłoni, mogłam spoglądać na wspomniany trawnik z ozdobami, gości wylegujących się na bujanych leżakach (!), wśród których plątał się chyba mainecoon (o ile dobrze oceniłam gabaryty kocura z odległości), a także kolejny odnowiony obiekt, tj. domek ogrodnika, obecnie będący prywatnym mieszkaniem właścicieli. Jednym słowem – sielanka.
Pozostaje mi jeszcze wyrazić podziw nad podniesieniem pałacu z ruin, bo – tak jak pisałam u Anji pod jej wpisem o Patrykozach – niewyobrażalne jest dla mnie przejście od takiego stanu, jaki najczęściej oglądam, do tak idealnego, uporządkowanego miejsca, jakie można teraz podziwiać. Aby to uświadomić również innym odwiedzającym, koło recepcji na monitorze wyświetlany jest pokaz slajdów z przebiegu odbudowy – to dopiero robi wrażenie, gdy stojąc w pięknym wnętrzu, widzi się, że niedawno była w tym samym miejscu kupa ziemi i powiedzmy dziura w podłodze. Trochę z tej przemiany można zobaczyć też tutaj. Dla pełnego przeglądu informacji, tutaj można poczytać, jak to się zaczęło i jakie są plany.
Punkt 2. Lotnisko Szprotawa-Wiechlice.
Dawne lotnisko wojskowe, przez środek którego idzie droga publiczna. Tak po prostu, w poprzek. Po obydwu jej stronach są wprawdzie wielkie pachoły sugerujące zakaz plątania się po terenie, bo prywatny (czy tam gminny), ale jak widać po zasobach jutuba, większość turystów „driftingowych” nie brała sobie tego do serca albo postawiono je niedawno i zloty miłośników palenia opon już się tam nie odbywają (tak często). Gwoli ścisłości, nie żebym miała coś przeciwko okazjonalnemu zarzuceniu tyłem albo zbyt gwałtownej jeździe, jeśli jest do tego miejsce i okoliczności sprzyjają – no heloł, to by była hipokryzja – ale raz, że nie lubię spędów, a dwa, że jeszcze bardziej nie lubię hałasu i psucia. I nie czuję kompletnie całej tej domniemanej „sportowości” driftu. Jeśli ktoś coś z takich „treningów” wyniósł, jakieś przydatne, praktyczne umiejętności, to daj mu panie borze (iglasty). Ale niestety, tego typu atrakcje przyciągają też kupę ludzi, którzy nigdy nie powinni się znaleźć w pobliżu kierownicy jakiegokolwiek pojazdu.
Ale dość marudzenia, bo o nie o tym miało być. Po minięciu płyty lotniska, wpadamy w ciąg dalszy szutrowych kolein, które wcześniej nas tu doprowadziły, a zza krzaków powoli wyłaniają się znajome kształty. Hangary.
Pierwsze dwa z brzegu są zagospodarowane (przez firmy), ale kawałek dalej następne są już puste. Pierwszy raz spotkałam się z tymi konstrukcjami w Tomaszowie i zakochałam się w zrealizowanej tam w paru miejscach idei przekształcenia schronów w mieszkania. Korzystając z okazji, przymierzyłam się sierrą, żeby zobaczyć, jak by wyglądała na podjeździe takiego mojego wymarzonego domku ;)
Dzięki obietnicy chłodu, którym wiało ze środka, udało mi się namówić wycieczkę na dłuższy postój i dokładniejsze obejrzenie obiektu.
Jak widać na załączonym obrazku, tak jak wszędzie w tego typu przybytkach, również i tutaj ostały się napisy informacyjne tudzież instruktażowe, gdzie co postawić. Niby rosyjska armia, ale porządeczek musiał być.
Wychynąwszy z tego przyjaznego wnętrza z powrotem na okrutny, spalony świat, zgodnie uznaliśmy, że jużeśmy się nawycieczkowali i kierujemy się do domu. Próba dostania się do krajówki przez osiedle Wiechlice-Lotnisko okazała się trudniejsza, niż myślałam (bo z jednej strony jednokierunkowy zjazd z owej krajówki z zakazem wjazdu na nią od naszej strony, z innej ślepy zaułek, z trzeciej objazd przez Szprotawę…), ale posiłkując się mapą okolicy pobraną w hotelu, udało się trafić na właściwą dróżkę, nieco zarośniętą i wyglądającą wprawdzie, jakby prowadziła jeszcze bardziej donikąd, ale oficjalną i najkrótszą.
Samo osiedle jest również terenem powojskowym, mieszkali tu żołnierze z rodzinami, i może przez to niewiejskie pochodzenie obecnie bardziej przypomina podmiejską część Szprotawy niż fragment Wiechlic. Poza starymi blokami i nowymi domkami jednorodzinnymi, znajduje się tu hotel Chrobry, mieszczący się w dawnej siedzibie dowództwa miejscowego lotnictwa, a także ciekawy kościół, przekształcony z byłego… kina.
A czego jeszcze udało mi się nie zobaczyć?…
- Dalszej infrastruktury lotniska i okolic, tj. np. obiektu specjalnego, o którym zwyczajowo przyjęło się mniemać, że służył do przechowywania broni atomowej, oraz bunkra łączności.
- Ostoi przyrody „Bunkrowe Wzgórza” (super nazwa).
- Pomnika „Pro patria” z napisami w 8 językach.
Zaś przede wszystkim nie zdawałam sobie sprawy z istnienia
- Szprotawskiego Parku Kamiennych Drogowskazów (info z Wikipedii i dłuższy artykuł), mimo że swój początek ma pod samym pałacem.
Sporo więc do nadrobienia i po raz kolejny wychodzi na to, że ilość atrakcji w danej okolicy rośnie w miarę szperania za informacjami. Zwłaszcza, jeśli teren jest tak dobrze zbadany, jak tutaj, a wszystkie lokalne historie są zebrane i opracowane, w tym przypadku – przez niestrudzonych pracowników Muzeum Ziemi Szprotawskiej.
– – – – – – – – – – – – – – – – –
W drodze powrotnej stanęliśmy jeszcze zobaczyć, jak się miewa Chrobry. Stoi, puszcza listki. Jest dobrze. Nadpalony, ale walczy.
Wracanie „prawie bezpośrednio” do domu oznaczało w moim wykonaniu, że czeka nas jeszcze jeden przystanek ;) Na gofry na jarmarku w Gaworzycach – obowiązkowo ;)
Pieję z zachwytu nad pałacem. Cóż za cudo!!! Fantastyczne nietypowe dekoracje. I wspaniały basen, chciałoby się tam od razu popluskać :) Brawa dla właścicieli za przywrócenie mu świetności i stworzenie tak urokliwego miejsca.
Urządzenie mieszkania w hangarze też byłoby super. Dziwię się, że nikt tego jeszcze nie zagospodarował ;)
Tak, pałac zdecydowanie robi wrażenie. Na szczęście widać taką tendencję, że jak ktoś się już bierze za taki temat, to dopracowuje każdy szczegół – zapewne przede wszystkim ku swojej, ale dzięki temu i naszej, turystycznej radości ;)
Co do hangarów, to pewnie cały zapas wariatów, którzy chcieli i mogli się w nich urządzić wyczerpało Tomaszowo ;) Tam jest o wiele większe „osiedle” tych schronów i na przemian są prywatne, firmowe i puste, choć tych ostatnich nadal najwięcej.