W ramach wykańczania analoga, w zeszłą niedzielę zawzięłam się i postanowiłam jeździć po okolicy, dopóki nie zużyję rolki. Okazało się to o tyle łatwiejsze, że wzięłam też cyfrową małpkę na wszelki wypadek, ale zapomniałam do niej włożyć karty pamięci. Odkrywszy ten stan rzeczy już w terenie, poklęłam chwilę, ale dzięki temu nie miałam potem skrupułów przed trzaskaniem zdjęć wszystkiemu, z delikatną jedynie selekcją kadrów, a nie skrajnie wybiórczą, jak to zwykle ma miejsce.
Jako cel obrałam niewielką osadę, w której dawno nie byłam, a jako że jest położona w puszczy niemalże, to można bezkarnie przeturlać się tam leśnym traktem, no bo inaczej dojechać się nie da. Ofrołd Świnkiem? Say no more ;) Dodatkowo – zwłaszcza nim, jako że ostatnim razem, gdy tam byłam, wycieczka odbywała się pierwszą fiestą, więc podróż była teraz dodatkowo sentymentalna.
Co ciekawego można powiedzieć o wiosce (?) liczącej trzy gospodarstwa (z czego jedno jest na sprzedaż, drugie to nowa hacjenda, a trzecie jest tak daleko od nich, że niezbyt je widać spod haltującej zawczasu tabliczki, że teren prywatny, nie włazić)… Wbrew pozorom, stężenie atrakcyjności jest spore.
Przede wszystkim – aspekt naturalny. Przyroda, lasy wokół, wiadomo. Same fajne rzeczy ;) Cała okolica to Wzgórza Pszczółkowskie i z racji, że znaleźć tu można i jeziorka, i pagórki, i głazy narzutowe, i pomnikowe drzewa, i cuda-wianki, stworzono nawet ścieżkę dydaktyczną po całym terenie, którą wszakże można przebyć tylko pieszo lub rowerowo, więc tu na mnie nie liczcie, ale jeśli kto ciekaw, to wszystko jest ładnie opisane tutaj (link geocachingowy, więc jak widać jeszcze do tego wszystkiego i taka dodatkowa atrakcja kryje się w lesie).
Druga sprawa to aspekt historyczny. Tak, historia w środku lasu, też mnie to zdziwiło i jednocześnie ujęło od pierwszej wizyty w tym zakątku. Wspomnianą zabudowę uzupełniają pustostany, na oko o wiele starsze od pobliskich domów. Jak informuje napotkana kawałek dalej w lesie tablica, jeden z budynków to niegdysiejszy młyn wodny (a dawniej była jeszcze we wsi karczma).
Za pierwszym razem nie trafiłam na tę informację, więc teraz zrobiła na mnie piorunujące wrażenie i przegoniła resztki wahania, czy przedzierać się przez chaszcze, żeby obejrzeć coś więcej niż tylko ceglaną ścianę od drogi.
Wkroczyłam nieustraszenie (jeśli nie liczyć panicznego zaklinania losu, żebym tylko kleszczy nie nałapała) w trawiszcza i po wydeptanej przez zwierzynę (?) z grubsza ścieżce udało się dostać do drugiej strony budynku.
Przez wyłamane drzwi rzuciłam okiem do środka (kondycja stropu nie zachęcała do wejścia na salony), ale wewnątrz nie zostało nic, co by wskazywało na dawną funkcję tego miejsca. Prędzej obstawiałabym, że to mogła być obórka. Pozostaje wierzyć na słowo tablicy, ale fakt faktem – obok rzeczywiście płynie strumyk, więc nie ma podstaw by wątpić w „młynowość” budynku.
Echo historii odbija się także w nazewnictwie – leżąca na trasie ścieżki Stara Winna Góra potwierdza istnienie winnic i uzasadnia obecność karczmy.
Usatysfakcjonowana wizytą w Pszczółkowie, pokręciłam się jeszcze po lesie, spotkałam przebiegłą sarnę (mi przez drogę) i udałam się ku celowi uzupełniającemu.
Plan B zakładał bowiem słusznie, że z moim impetem nie wykończę kliszy w jednym tylko miejscu, więc skoro już byłam po tej stronie Odry, chciałam zahaczyć jeszcze o Rapocin – opuszczoną wieś. Ale tak kompletnie opuszczoną, a nie po prostu słabo zaludnioną jak Pszczółkowo.
Ów cel był właściwie po drodze do domu i teoretycznie zdołałabym go zaliczyć na rezerwie, ale pamiętając, że Świnek to mały oszust i potrafi przez wiele kilometrów trzymać wskazówkę w połowie pomarańczowego pola, a potem nagle spaść ją na sam dół i zdechnąć na środku ulicy, wolałam przezornie nadłożyć drogi, pojechać na stację na obrzeżach miasta i dopiero potem udać się z powrotem ku przygodzie. Tym bardziej, że przewidywałam jeszcze większy ofrołd, a więc i bujanie paliwem w baku, a nie uśmiechają mi się niekontrolowane przygody w rodzaju utkwienia gdzieś na wertepach nad Odrą z tak błahego powodu.
Wspominam o tym w ogóle, ponieważ jest to istotne preludium do finału całej wycieczki, o czym później. Na razie dość rzec, że kręciłam się w tę i nazad po drodze wylotowo-wlotowej do miasta z/do Sławy (nabijając sztucznie statystyki, bo tego dnia odbywało się liczenie natężenia ruchu), drodze ku jedynemu mostowi, która w weekendy zamienia się w wielokilometrowy armagedon, ale póki tam jeździłam, nic tego nie zapowiadało, więc uspokojona tym faktem, nieśmiało liczyłam, że tendencja ta utrzyma się i zdołam potem wrócić w normalnym trybie jazdy.
Zatankowana pojechałam więc do Rapocina. Po wsi jako takiej nie został już żaden ślad – a nie była wcale mała. Teraz stoi tylko kościół (z końca XIII w.) i nieduża kaplica (młodsza o jakieś 400 lat) oraz cmentarz obok niego. Wieś zniknęła w latach 80., więc żyją jeszcze jej niegdysiejsi mieszkańcy i podobno odwiedzają groby. Same okoliczności wysiedleń to smutna historia, nie tylko z powodu losów zabytków, ale przede wszystkim ludzi. Co tu wiele pisać, posłuchajcie sami – ówczesna sprawa dla reportera stała się częścią kroniki filmowej.
Wracając natomiast do obecnych czasów…
Jadąc starą, brukowaną drogą, tak mocno wpatrywałam się w krzaki, tak się rozglądałam na boki, jednocześnie starając się śledzić drogę, coby nie zawisnąć na niespodziewanych wądołach, że kompletnie i popisowo przeoczyłam zabytek. Nic. Zero intuicji :P Spostrzegłam go dopiero w drodze powrotnej, kiedy w pełnej okazałości wystawał ponad zaroślami. Chociaż tyle. Wcześniej jednak, korzystając z tego, że dotelepałam się tak daleko, zajechałam jeszcze zobaczyć, co kryje się za wałem przeciwpowodziowym, nad samą Odrą (wtedy podejrzewałam, że może jeszcze tam trafię na poszukiwany obiekt ;) ). Znalazłam tam jednak tylko nieliczne ślady po wędkarzach biwakujących nad wodą i rosnące wszędzie stare okazy drzew. Nie tylko dęby, ale nawet ogromne brzozy czy lipy.
Bardzo ładny teren, zachęcający do połażenia np. z psem, ale w pojedynkę było mi tam trochę nieswojo, zwłaszcza że pogoda się psuła i zaczęło kropić. Zrobiło się zatem dość ponuro, więc tylko przeleciałam szybkim spacerem wzdłuż brzegu, z duszą na ramieniu (mając nadzieję, że nikogo nie spotkam), popatrzyłam jeszcze chwilę na przygnębiająco szarą Odrę i postanowiłam wracać. Wtedy tego nie wiedziałam – a wiedza ta na pewno nie przyczyniłaby się do lepszego odbioru tamtejszych uroków natury – ale okazało się, że znaleziony w tym tygodniu dokładnie w tamtej okolicy nieszczęsny topielec, zniknął pod wodą dzień wcześniej niż tam byłam. Teraz trochę mi słabo, jak o tym myślę…
Mimo niezachęcającej pogody, kiedy w końcu trafiłam, wracając, na obiekt swoich poszukiwań, z determinacją postanowiłam przyjrzeć mu się z bliska. Trochę mnie to kosztowało, bo nie znoszę moknąć. Liczyłam, że na takim odludziu nie znajdzie się nikt, kto by z powodu deszczu miał tam szukać schronienia (z braku jakiegokolwiek własnego, dajmy na to). Zanim jednak wparowałam za kościelny mur, najpierw oczywiście okrążyłam teren, robiąc rozeznanie. Nazwijcie to obsesją czy manią prześladowczą :P, ale wolę się zawsze upewnić, że jestem sama ;) Nieco uspokojona, obeszłam budynek z jednej strony (nie tej od cmentarza). Spotkałam się opiniami, że jest mały, ale na żywo wydaje się potężny jak na wiejską świątynię. Widywałam mniejsze, w każdym razie. Swego czasu doczekał się zabezpieczenia poprzez zamurowanie wszystkich wejść i okien, ale dla chcącego to żadna przeszkoda i ktoś już sobie „odbezpieczył” go w jednym miejscu. W takim nastroju, w beznadziejnie kapiącym deszczu, z towarzyszącym nieustannie monotonnym huczeniem wentylatorów huty – jednym słowem, w atmosferze jak z któregoś Terminatora :P – nie było siły, która by mnie zmusiła do wejścia do środka, więc darowałam sobie, ale wiedziałam, że nie tracę wiele, ponieważ tak atrakcyjne dla urbeksiarzy miejsce z pewnością zostało już udokumentowane na wszystkie sposoby, od każdej strony. Wiem, że nie wygląda, jakby ktokolwiek o nim wiedział, ale takie samo wrażenie wywarł na mnie kościół we Wróblinie, a potem okazało się, że to miejscówka bardziej popularna, niż kolegiata i ratusz razem wzięte. Tym razem nie myliłam się w tej kwestii, więc już w ciepłych i suchych okolicznościach można obejrzeć, jak to wygląda:
- Raven Fotoamator
- sfilmowane przejście po obiekcie
- z mojej kopalni wiedzy – dużo historii, archiwalne zdjęcia
- Third Eye
- galeria Wioletty #1
- galeria Wioletty #2
Z mojej perspektywy natomiast wyglądało tak:
Na zdjęciach sprzed paru lat widać, że kaplica Góry Oliwnej znajdująca się obok trzyma się jeszcze w jednym kawałku. Mi natomiast ukazała się kompletna katastrofa.
Po zabytkowych polichromiach lał się deszcz, dachu nie było, a dwie ze ścian stanowiły gruzowisko. W głowie się nie mieści, jak można do czegoś takiego doprowadzić. Rozpacz.
Zwiedzanie kompletnie mnie przybiło, w aparacie zostały mi dwie klatki, stwierdziłam więc, że wystarczy jak na jedną wycieczkę.
Jedyny plus był taki, że w ulewie przynajmniej auto mi się opłukało z błota. Trzymając się tej budującej myśli, wracałam sobie przez ostatnią na trasie wioskę, za wioską miałam wjechać na wiadukt, a za nim – na drogę wiodącą prosto do domu. Jednego się nie spodziewałam. Że deszcz wypłoszy wszystkich letników znad jeziora jednocześnie i wcześniej niż mnie. Spacery w deszczu opóźniły mnie na tyle, że z wiaduktu trafiłam w sam środek sznura aut, którego końca nie było widać przed horyzontem. Miał zatem co najmniej 4 km. Nienawidzę stać w korkach, szlag mnie trafia z niemocy, więc ustawiłam się początkowo z boku, żeby ocenić, czy się to w ogóle rusza, czy mam już zawracać i jechać do następnego najbliższego mostu (czyli 40 km w którąkolwiek stronę). Wolę spędzić tyle samo czasu, albo i więcej, ale jadąc, niż stać. Kolejka jednak wykazywała minimalny posuw, więc rozsądek nakazał mi się ustawić ze wszystkimi.
Tyle dobrego, że jednak zatankowałam wcześniej ;)