Mnóstwo wody w Odrze upłynęło, odkąd ostatnio byłam w lesie – tak normalnie, na piechotę. Tych górskich nie liczę, bo tam nie las jest celem samym w sobie, tylko wdrapanie się gdzieś ponad wierzchołki drzew. A zatem ostatni taki przypadek, to będzie chyba grzybobranie, dwa lata temu.
Spacery po lesie są spoko, tyle tylko, że ja strasznie nie lubię chodzić na piechotę, bo to katastrofalna strata czasu jest – a ja zawsze się spieszę (nawet jak się nie spieszę, a trafię na jakiegoś zamulacza na drodze, to nagle czuję potrzebę, żeby się gdzieś spieszyć i jechać dynamicznie – chyba już za późno na leczenie tego)… A po wtóre – choć łączące się z poprzednim powodem – wolę zobaczyć więcej km lasu podczas jazdy, bo wtedy mam i przyjemność z jazdy, i z (jakiegoś tam) obcowania z naturą. Po trzecie zaś, ale chyba najważniejsze – nawet przebieranie nogami nie jest ostatecznie takim problemem, jak moja kleszczofobia :/ Spada to to na człowieka z dębów (tam najbardziej lubią siedzieć), wyskakuje z trawy i boję się, że złapię takiego i nawet nie zauważę. Brr…
No ale nadszedł taki moment, że w obliczu wolnego dnia właśnie piesza wycieczka wydała mi się najlepszym możliwym pomysłem. Z cezetką nadal się nie przeprosiłam (ma karę za to, że przerywa i gaśnie na nierównościach po jednej ledwie terenowej wycieczce), honda niedysponowana… A poza tym uznałam, że skoro zeszły mi zakwasy i kolano zgina się znowu w miarę normalnie, to należy udać się na rehabilitacyjny spacer, coby rozruszać kości.
Celem stała się góra św. Anny, bo od dawna chciałam tam wleźć, tylko nie miałam dobrego pretekstu, żeby poświęcić dzień na łażenie, zamiast jeżdżenie. Jak zwykle, coś mi jedynie świtało, że jest tam wieża widokowa i chyba nawet jakaś zabytkowa kaplica – nie zdziwię nikogo, jeśli powiem, że żadnych tego typu obiektów nie znalazłam ;) Ale nie miałam ze sobą żadnej mapy, a ponadto – wieży nie znalazłabym, choćbym i sto lat szukała, bo niestety już jej tam nie ma. W czym to przeszkadzało, że sobie stała? Ciągle czytam, że u Czechów coraz to nowe punkty widokowe są dostępne, buduje się nowe, odnawia stare, a u nas tylko się burzy i zamyka…
Nie mogę jednak powiedzieć, że był to czas stracony – dreptanie bez celu okazało się nad wyraz przyjemne, a nerwowe oczekiwanie, kiedy spomiędzy krzaków wyskoczy jakiś dzik, dodało całości lekkiej nuty przygody:P Do tego typu bliskich spotkań trzeciego stopnia na szczęście nie doszło, ale i tak zaskoczona byłam, ile drobniejszej dzikiej zwierzyny udało mi się spotkać z dość bliska. Była wśród tego tałatajstwa jedna sarenka, całkiem spora jaszczurka, cztery piorące się kruki (moje nadejście pogodziło je albo po prostu rozdzieliło, bo się spłoszyły i poleciały każdy w inną stronę), małe żabole (w sensie – jeszcze kijanki), jakieś drapieżne ptaszyska (jedno brązowe i jedno szarawe, jasne od spodu) oraz… perliczki :P Szczegóły na zdjęciach. Najbardziej jednak zaskoczyło mnie spotkanie rowerzysty (lokalnego) oraz rekreacyjnego biegacza. A taki środek puszczy, wydawałoby się…
Obeszłam trasę, która, jak mi się wydawało. będzie najwłaściwsza, ale w jednym miejscu np. skończyło się tym, że wylazłam z lasu na pole. Musiałam wrócić po swoich śladach i udać się innym wariantem. Nie był ostatecznie taki zły, bo szłam chyba kawałek jednym z Dalkowskich Jarów, a dalej trafiłam na oficjalne wejście do Annabrzeskich Wąwozów (gdzieś czytałam, że zrobili dwa podobne rezerwaty obok siebie, bo dzieli je granica administracyjna i co za tym idzie – są różni zarządcy terenu). Nie zapuszczałam się w nie głębiej, bo bałam się pogubić (wolałam wrócić tak, jak przyszłam, niż wyjść znowu w pole i zastanawiać się, którędy do auta), ale chyba wybiorę się tam jeszcze raz, bo ładnie się zapowiadały. Ominięcie ich jednak nic mi nie dało, bo wędrówkę zakończyłam, doszedłszy do jakichś zabudowań odizolowanych od świata, ale skąd już było słychać ruch na S3-ce (jeszcze nie jest ekspresówką, ale będzie, więc łatwiej mi ją tak nazywać), co znamionowało rychły koniec lasu.
Kiedyś miałam kilometr do przystanku – ale szło się długą, prostą Al. Rzeczpospolitej i cel było widać z dala, więc wydawało się całkiem blisko. Tutaj zaś niby tylko 4 km, ale lazłam i lazłam. Na pewno nie bez znaczenia było dokładne pokonanie odcinków błądzonych, ogólne tempo bardzo spacerowe, robienie zdjęć co chwilę i nieznajomość odległości do celu (drogowskazom nie należy ufać, zresztą te tu ewidentnie kłamią – jaka wieża? :P)
A teraz będzie dużo zdjęć drzew ;)
Start zaplanowałam w wiosce o najbardziej adekwatnej nazwie, tj. w Górze Św. Anny. Opiewa ona na przysłowiowe trzy (chyba nawet dokładnie) gospodarstwa na krzyż. Auto zostawiłam na samozwańczo przez siebie wytyczonym parkingu pod gruszą (czy czym tam), ale jak się okazało, było również pod opiekuńczą uwagą pań wczasujących w pierwszym z brzegu domku – jak w końcu wylazłam z lasu, to dowiedziałam się, że myślały, że już tam zginęłam, bo same też zdążyły pójść na spacer z dziećmi i wrócić :P
Początek wyglądał doskonale, do lasu prowadziła najbardziej archetypiczna polska dróżka wśród pól, jaką można sobie wyobrazić. Takimi na pewno wędrowali bohaterowie podań i legend, którymi się zaczytywałam jako dzieciak ;) Jeszcze dobrze nie weszłam do lasu, a już trafiłam na drogowskaz. Myślę sobie – dobra nasza!…
…tyle tylko, że tkwił on głęboko w krzakach, zaś w jego pobliżu nie za bardzo było widać jakiekolwiek skrzyżowanie. Widać było za to ślady przedzierania się przez chaszcze innych zdezorientowanych turystów, którzy postanowili się ściśle zastosować do wskazówek. Ja jednak stwierdziłam, że nie ze mną te numery i idę dalej, póki nie trafię na jakiś cywilizowany szlak.
Zgodnie z tymi przewidywaniami, kawałek dalej faktycznie było spore skrzyżowanie i mój błąd w tym, że jednak zastosowałam się do wskazówek z tego ukrytego drogowskazu (wtedy jeszcze mu ufałam) i skręciłam w bok. No, jakiś tam szlak faktycznie był oznaczony, najpierw prowadził szeroką leśną drogą. Momentami można było poczuć się jak nad morzem – wśród piaszczystych niby-wydm i sosen… Za chwilę – jak w Bieszczadach – gdy droga opadała w dół, a horyzont przesłaniał kolejny pagór. A dla odmiany – parę kroków dalej klimat dżungli zapewniał swojski las akacjowy.
Następnie szlak odbił w gęstwinę i zapowiadało się nieźle, bo wyprowadził na jakieś wzniesienie…
…ale idąc nim dalej, trafiłam właśnie na wspomniane pole. Czyli na początek owego szlaku. Zawsze to jakiś punkt odniesienia, więc wróciłam do skrzyżowania i poszłam dalej tak, jak kierowały oznaczenia (nawiasem mówiąc, namalowane było, że to dla kijkowców nordic-walkingowych, co w moim przypadku nawet się zgadzało w połowie, bo przy polu znalazłam sobie pozostawiony przez kogoś ładnie ucięty kijaszek do wspierania się). Droga, znowu szeroka, biegła przez las. Zupełnie typowy, trochę zaśmiecony. Jako że i tak planowałam tędy wracać, to postanowiłam, że te wszystkie mijane butelki, papierki pozbieram potem (przezornie tym razem miałam ze sobą jakąś reklamówkę, choć głównie po to, żeby zawinąć w nią puszkę po wypiciu napoju i żeby mi w torbie nie nachlapało).
W pewnym momencie krajobraz się nieco zmienił i znalazłam się w sporym jarze. Nie był aż tak wąwozowy jak te koło Sandomierza, ale był nim niezaprzeczalnie.
U jego wylotu znajdowało się następne rozwidlenie w wielu kierunkach i ponownie drogowskaz, tym razem ulokowany we właściwym dla niego miejscu. Temu zaufałam trochę bardziej, bo i tak nie miałam wyboru, i poszłam w kierunku domniemanej wieży.
Ten kawałek był o tyle ciekawy, że otoczenie zmieniało się co jakiś czas radykalnie – najpierw był zakrzaczony, wilgotny las, po chwili następował odcinek pustynny, dalej z kolei zaczynał się normalny las ze starymi drzewami…
…a potem znienacka wpadłam na tablicę informującą o głównej w okolicy atrakcji.
Bardzo urokliwe miejsce.
Dalsza droga robiła się coraz bardziej cywilizowana, drzewa się nieco przerzedzały, zaczęła się też pojawiać dzika zwierzyna – wspomniane sarenki i perliczki ;)
No i na koniec jedyne dalsze widoki, jakich uświadczyłam – jak na brak wieży, to i tak zawsze coś ;)
W drodze powrotnej natknęłam się na zastanawiającą instalację… artystyczną? No bo nie wiem, jaką by to miało mieć funkcję praktyczną..
Z braku większych atrakcji przystanęłam też przy bajorze z kijankami. Istny mikrokosmos.
Niby taki zwykły lasek, ale bardzo urozmaicony – warto było trochę podreptać.
Ale zważywszy na to, jak niedługi odcinek pokonałam, to ilość śmieci była taka, że ledwo mi się pomieściły w tej siatce (logo zamazałam, żeby mnie nikt nie pozwał, że sugeruję śmieciowość jedzenia czy coś ;) ).
Tak że następnym razem pójdę lepiej przygotowana, bo 1) już wiem, żeby nie szukać wieży, 2) znam orientacyjną lokalizację kaplicy, 3) zostały do zbadania wąwozy.
Sprawiłaś, że zaczęłam się zastanawiać, kiedy ja byłam w lesie na piechotę.. i jakoś nie mogę sobie przypomnieć nawet ;)
No właśnie, a to przecież fajna sprawa :) Tylko o ile jakąś okolicę da się objechać pobieżnie i czuć, że coś się widziało, tak żeby zobaczyć kawałek lasu, to naprawdę trzeba mieć zapas dnia i możliwość spokojnego połażenia, bo „spacerowanie” w biegu to się nadaje tylko dla hardkorowych sportowców ;)
Kijanka jaka jest, każdy widzi :P