Planowane było tylko Osetno, ale honda zawołała jeść, więc trzeba było poturlać się kawałek dalej, do Góry, żeby zatankować. I dobrze wyszło, bo droga ładna (od samego mostu Radoszyce-Ciechanów) i miasteczko też ładne, więc z przyjemnością pokręciłam się po zaułkach starówki.
Ale po kolei: pierwsze podejście do pałacu w Osetnie robiłam w poniedziałek wielkanocny, kiedy to już uczucia nagłe a nieprzyjemne mnie trafiały od siedzenia w domu i nudy, i wtedy też wzięłam Prosię i podążyłam w tamte rejony. Było to zgniłe przedwiośnie i wiało, więc rekonesans wyszedł bardzo pobieżny i do wtargnięcia na tereny przypałacowe nie doszło, bo się nie ośmieliłam.
Tym razem byłam bardziej zdeterminowana i NAWET zostawiłam hondę samą poza polem widzenia (za to pod kościołem :P), aczkolwiek musiałam najpierw odczekać aż pan-wieczny-wędrowiec-prowadzący-rower sobie pójdzie (a wlazł do parku tuż przede mną), ponieważ niezbyt miałam ochotę na spotkanie oko w oko w chaszczach za murem.
Wtargnąwszy owym bocznym wejściem – bo główne wydawało mi się spalone, jako że kręcili się przy nim ludzie i wyglądało to wręcz jak czyjeś podwórko – znalazłam się w dżungli. Ścieżka rozwidlała się, okrążając ruinę, więc wybrałam którą odnogę? Oczywiście tę bardziej zarośniętą ;)
Niestrudzenie przedarłam się przez pokrzywy do pasa… i dotarłam do głównej bramy. Teraz już nikogo przy niej nie było, a przy okazji wyszło na jaw, że zabudowania folwarczne są jednak niespecjalnie zagospodarowane.
Ukazał mi się za to pałac od swojej najlepszej, tj. wieży strony. Myślałam, że jest większy, a to w sumie taki dworek, tylko z wieżą. Obronny czyli.
Zdziwiło mnie też, że jest w całkiem niezłym stanie – wszystkie ściany są, dach obecny, w środku sucho (i pusto). Tylko zarośnięty przeokropnie, ale tak poza tym dość przytulnie się prezentuje.
Dokładną wycieczkę po wnętrzach można znaleźć wśród innych zdjęć tutaj.
Kontynuując obchód, dowiedziałam się właśnie, że z drugiej strony jest całkiem cywilizowana, porządnie wydeptana ścieżka
oraz że o tej porze roku budynek można podziwiać tylko od frontu. Na tyłach przez liście da się dojrzeć coś jakby taras czy jakieś wyjście na ogród i niewiele więcej. Doczytałam teraz jednak, że za tym listowiem kryje się główna atrakcja, czyli portal wejściowy poozdabiany na pełnym wypasie, wykonany przez pewnego znanego (w rzeźbiarskich kręgach) i zdolnego pana.
Ale nawet i te drzewa tworzą ładny obraz jakiegoś założenia parkowego (tak mi się wydaje, że to nie samosiejki).
Poza pałacem wszakże, miałam jeszcze jeden cel w tej miejscowości. Poprzednim razem wpadł mi w oko nieczynny most na Baryczy. Mostek właściwie, mający w dodatku swojego bliźniaka kawałek dalej, choć ten drugi stoi już tylko nad zabagnionym terenem. Nieczynność akcentuje znak zakazu i słupki, między którymi Świnek, mimo nikczemnych gabarytów, jednak się nie zmieścił i mogliśmy tylko ze smutkiem spoglądać w dal z tej perspektywy.
Znaczy, ja mogłam jeszcze podreptać pieszkom na spacer, ale daleko nie zaszłam, bo – jak nadmieniałam wcześniej – zimność.
Podczas tego spaceru przemknął obok mnie jednakże wędkarz na komarku, co stanowiło niezbity dowód na to, że ów szlak zamkniętych mostów dokądś prowadzi. I można go pokonać jednośladem. A więęc… Był to doskonały powód, by po paru miesiącach wybrać się tu hondą ;)
Eksploracja jednak nie była wiele dłuższa niż wcześniejsza na piechotę, bo za drugim mostem jest kawałek lasu, a za lasem już wioska, Stare Osetno, zaś cała dróżka tworzy podkowę i wraca do głównej szosy. Nie było więc wyprawy w nieznane.
– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –
Bardziej przygodowe było już zwiedzanie Góry. W poszukiwaniu cepeenu oczywiście nie pojechałam na najbliższy (bo byłam już na pasie do skrętu w prawo, gdy dojrzałam stację przy wylocie po swojej lewej). Przemierzyłam więc całe miasto i na drugim jego wylocie trafiłam na orlen. Dokładnie taki, jak chciałam, bo z przystacjową jadłodajnią. Restauracją, niestety (bo osobiście wolę bary, choć domyślam się, że kierowcom, którzy są skazani na przydrożne jedzenie, przyjemniej jest zjeść w takim bardziej eleganckim lokalu), ale z zupełnie ludzkimi cenami, stać mnie więc było na obiad zarówno dla hondy, jak i dla siebie. W oczekiwaniu na kotleta (a jakże :P), obejrzałam sobie kolekcję hippicznych ozdób, którymi udekorowano część jadalną (w powietrzu unosiło się też wifi o nazwie stadnina jakaśtam, więc wnioskuję, że właściciel obu interesów jest jeden), a także upolowałam folderek z lokalnym informatorem i mapką powiatu.
Gdyby nie owa mapka, nie do końca wiedziałabym, gdzie jestem – ale to właśnie lubię najbardziej. Takie bycie-przejazdem. Nieświadomość, co jest za rogiem. Znajomość głównego kierunku podróży i niczego poza tym. No i lubię bary w małych miejscowościach – same w sobie ;)
Najadłszy się (a było dużo i bardzo dobre), skierowałam się z powrotem do centrum. Wśród wielu mijanych intrygujących budowli (m.in. siedziby starostwa, poczty, młyna czy też różowego domku), przystanki zrobiłam właściwie tylko pod wieżami.
Tradycyjnie, nie zaparkowałam gdzieś w centrum jak biały człowiek i nie przeszłam się na piechotę, tylko wciskałam się we wszystkie zaułki na kołach. Na szczęście honda jest cichutka i nie stanowi utrapienia nawet w wąskich uliczkach. Również na szczęście, (prawie) nigdzie nie było zakazów (raz się tylko zagapiłam i przecięłam w poprzek jakiś ciąg pieszy i dwa krawężniki ;) ).
Jak widać, ładne rzeczy kryją się nie tylko w krzaczorach, czasem warto też zajrzeć do cywilizacji ;)
W drodze powrotnej trafiłam jeszcze na bardzo urodziwy kościół w Starej Górze,
zaś całą okolicę po drodze upiększały pola kwitnącego… czosnku kwitnącej facelii błękitnej (nową wiedzę sponsorują Wioletta i Kasia ;) ).