Tegoroczna majówka była, muszę przyznać, wyjątkowa – a to z tego względu, że pierwszego dnia byłam niejako w pracy, drugiego wynudziłam się jak pies, natomiast w niedzielę stwierdziłam, że jak się gdzieś nie ruszę, to szlag mnie trafi na miejscu.
Żeby zamydlić oczy swojemu sumieniu i nie zaprzepaścić zupełnie planu oszczędzania, podstępnie zorganizowałam sobie towarzystwo (jako kompanię, bo ileż można samemu, no i do zrzuty na paliwo ;) ), tj. escorta wraz z właścicielem, który to z bólem zgodził się na tę bezsensowną wyprawę (bo mającą na celu „podziwianie drzew i kamieni”) dzięki temu właśnie, że to czerwony perszing miał być dyliżansem (chociaż ja optowałam za miękką Myszą, znając jakość górsko-wiejskich dróg), co oznaczało, że oni się wylatają na górskich oesach, a ja se wlezę na skałę i wszyscy będą zadowoleni.
Sokolik to najpopularniejsza miejscówka w mało popularnych Rudawach Janowickich, więc jak ktoś siedzi w temacie, to widział już pierdyliard widoczków z tego miejsca, ale że górek nigdy za wiele, więc i ja dołożę kolejne pamiątki. Na początek jednak zapraszam na obowiązkowy seans ruchomych obrazków, bo strasznie ładnie jest tu pokazana cała okolica:
A propos ładnych ujęć, to zgrabne podsumowanie można też znaleźć na stronie Miejsca na Dolnym Śląsku, o których nie miałeś pojęcia.
– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –
O trasie nie ma co opowiadać, bo prawie do samego celu jedzie się elegancką krajówką, Legnica-Jawor-Bolków i potem na Jelenią, dopiero pod sam koniec trzeba odbić na wioski, gdzie jakość nawierzchni bywa dyskusyjna, a szerokość jezdni – niesprzyjająca wyprzedzeniu kopcącego małego pudełka (załóżmy, że matiza, bo nie pamiętam, co to było, ale coś tej proweniencji), które nie dość, że się wlokło, to jeszcze jego kierownik najwyraźniej bał się, że się nie zmieści i jadąc środkiem, hamował panicznie, ilekroć sytuacja wymagała minięcia się z pojazdem jadącym z naprzeciwka (za piątym razem zaczęło mnie to nawet bawić, a pod koniec wspinaczki pod górę nawet kibicowaliśmy kierowcy, który momentami był na tyle dzielny, że nie hamował, gdy z góry zjeżdżały rowery :P).
Parking na Przełęczy Karpnickiej okazał się kosztować złotówkę więcej, niż podawały internety, ale nic to – miejscowi też muszą z czegoś żyć, a patrząc na zapchany do granic teren dla samochodów, można było tylko powinszować dniówki właścicielowi tego interesu ;) Zostawiliśmy więc pod dobrą opieką escorta, który wczuł się w rolę turysty i studiował mapę okolic i poszliśmy zdobywać niebagatelny szczyt o wysokości 628 m n.p.m, od którego dzieliła nas odległość… 2 km z hakiem. Ale ze schroniskiem po drodze! :p
Samo schronisko, czyli PTTK Szwajcarka, to piękny, całkowicie drewniany budynek. Jak się okazało, można do niego nie tylko dojść pieszo, ale dojechać sobie pod same drzwi niemalże (tuż obok jest drugi, choć malutki, niby-parking). Mimo sielskiego wyglądu, miejsce to było świadkiem krwawych wydarzeń. Dwukrotnie. Kto by się spodziewał…
Podobnie niespodziewany był mój kompletny brak kondycji, przez co drogę do celu pokonałam z upokarzającą liczbą przystanków na złapanie oddechu, ale dolazłam. U stóp skały okazało się, że na jej czubek można dostać się po – chwiejnych miejscami – metalowych schodkach, poprowadzonych malowniczymi zakusami, albo na linach, jak to czynili wspinacze, którzy obsiedli cały kamień dookoła. Ja wybrałam schodki. Uwielbiam chwiejne ażurowo-metalowe konstrukcje :P W przeciwieństwie do idei wciągania się na linach i rękach po pionowych ścianach. Dziwny sport. Dość masochistyczny, mam wrażenie.
Widoki… Nie do opisania. Nawet nie będę się silić na poezję klasyczną i inne haiku. To jest coś, co trzeba zobaczyć osobiście. Choć zaraz nastąpi lawina zdjęć, to nawet to nie odda tej przestrzeni, wszędzie, dookoła, jak okiem sięgnąć. I jeszcze te drzewa i kamienie – coś pięknego :D
Zdjęcia, to w ogóle cudem wyszły, bo wzięłam ze sobą jakąś walającą się w garażu kliszę, chyba nawet nie moją i nie wiedziałam, czy robię na czystej, czy właśnie dubluję kadry. Od razu w poniedziałek poleciałam do fotografa, żeby to wywołał. Emocje jak na zbieraniu porzeczek ;p
Mogłabym tam na górze siedzieć i siedzieć, ale wiało jak nie wiem i, niechętnie, ale w końcu uznałam, że trzeba zejść.
W trakcie niedługiej drogi powrotnej włączył mi się już standardowy tryb eksploratora i na ile szlak pozwalał, sprawdzałam wszystkie boczne odnogi. Bo wszędzie skałki i widoki, wszystko trzeba zobaczyć!
Z uporem maniaka postanowiłam jeszcze zdobyć Krzyżną Górę, bo to tylko trzy kroki obok – żeby choć trochę zasłużyć na planowaną w schronisku kawę i szarlotkę.
Tu już nie było wygodnych schodków. Były wyciosane mniej-więcej stopnie, czasem wysokie gdzieś do biodra, trzeba było kozicować ;) Ale widoki ponownie wszystko wynagrodziły. Z nawiązką.
Bardzo przepięknie tam. Może nie tak widowiskowo, jak pod czeskim skalnym łukiem – Bramą Pravčicką – ale też must-see.
W drodze powrotnej ponownie uciekłam się do fortelu i żeby nie wracać dokładnie tą samą drogą, tylko zobaczyć jeszcze jakiś kawałek świata, zasugerowałam, że inną trasą do Bolkowa będzie krócej i równiej – odległość de facto taka sama, ale na szczęście nie było gorzej pod względem nawierzchni ;)
Minęliśmy dzięki temu Miedziankę, gdzie w przelocie dojrzałam nowo otwarty browar w tej opuszczonej miejscowości. 3 maja nadal była tam kupa ludzi – i bardzo dobrze, niech się dzieje. Też sobie tam jeszcze kiedyś na spokojnie zajadę.
W drodze już bezpośrednio powrotnej jechaliśmy w tak gęstym ruchu, jak dawno nie widziałam. Jedna, ciągła pielgrzymka, pospolite ruszenie i wędrówka ludów. Majówka ;)
Kolejne świetne zdjęcia, szczerze… robią wrażenie :) Świadomość iż wykonujesz je analogiem powoduje u mnie kompleksy :p Gratuluję :)))
Największą robotę na tych zdjęciach jednak robi sama natura, bo co do umiejętności… To kompleksy są zupełnie niepotrzebne, naprawdę :) Bo raz, że ten analog to nie żadna smiena czy zenit, tylko już mocno elektroniczna minolta, a dwa, że nie robię zdjęć, żeby idealnie trzymać się zasad fotografii, tylko raczej na pamiątkę, więc zazwyczaj automat albo jakiś tryb tematyczny, z rzadka priorytet przysłony co najwyżej, a po wywołaniu (o zgrozo) muśnięcie fotoszopem et voila. Dopiero, gdy dojdę do porządku np. z powyciąganiem cieni i całość wygląda dla mnie zadowalająco, fotki idą w świat. Chociaż muszę oddać fotografowi, który mi wywołuje, że robi to świetnie i najczęściej mogłabym nic już nie zmieniać, ale jednak zawsze sobie pokombinuję nieco ;)
Wow, ale fantastyczne widoki!!! Must-see, tak jak piszesz :)
Ta Brama Pravcicka to rzut beretem od moich rodziców, a chyba nigdy tam nie byłam. Mam już listę do zwiedzania tak długą, że zaczynam się zastanawiać, skąd wziąć na to urlop i kasę (przy czym z tym drugim znacznie trudniej :P).
Znam ten ból ;) A najgorsze, że wraz z długością listy wydłuża się też zasięg tych wycieczek… Wszędzie by się chciało :)
Tam wokół tej Bramy zaczyna się większy skałkowy teren nazwany ładnie Szwajcarią Saską, który ciągnie się jeszcze do Niemcowni, tam zaś z kolei mają np. takie coś, jak Bastei i twierdzę Königstein – cudowne, ale do których nie udało mi się dotąd wybrać… Ale tak to jest – z takich czeskich skałek blisko w niemieckie, z tychże to już rzut beretem do Drezna, zaś stamtąd do… itd. ;)
Dlatego póki co zadowalam się „zamiennikami” położonymi bliżej ;)
ps. Gdybyś coś bardziej planowała, to tylko powiem, że pod wejściem na szlak do tej Bramy nie ma parkingu, jest za to wyraźny zakaz postoju, więc albo trzeba drałować z pobliskiego Hřenska, albo zorganizować sobie podwózkę, zostawiwszy własny pojazd na jednym z licznych parkingów wśród jeszcze liczniejszych straganów (bo głównie z nich się składa miejscowość w sezonie, odniosłam wrażenie ;) ).
No faktycznie, zasięg się wydłużył właśnie do Königstein :D
W Dreźnie byłam po kilka razy na kilka dni, bo przyjaciółka tam studiowała, więc tam mnie już nie ciągnie. Objechałabym za to najchętniej całe Czechy :)
Haha, wykrakałam ;)
Ja właśnie zrobiłam taką objazdówkę parę lat temu ;) Ale raz (nie liczę krótszych wypadów) to za mało, zwłaszcza że na rzecz Pragi pominięty został całkiem południowy zachód. Ech, żeby tak znowu trafiła się 9-dniowa majówka i urlop, i niefrasobliwość w wydawaniu pieniędzy…:P