W czasie poprzedniej wyprawy w dzikie ostępy mój mały zielony komandos sprawił się na tyle dobrze, że następne zadanie, jakie mu wyznaczyłam, było już level wyżej.

F1100016

Mamy tu w naszym city batalion, a co za tym idzie – są też w pobliżu miejsca wykorzystywane do jego ćwiczeń terenowych. Między Odrami (w sensie tą główną i tą starą) jest właśnie taki kawał trawy i chaszczy, oficjalnie niebędący poligonem, ale czasami coś tam chyba ćwiczą na PTSach. I tam też udałam się z mym nieustraszonym pogromcą bezdroży.

Dojechawszy na koniec cywilizacji, miałam dwie opcje dalszej drogi – jedna to wyjeżdżone w trawie dwa ślady, czyli droga niczego sobie, acz mogąca skończyć się tyleż nieoczekiwanie, co definitywnie (jak znam takie dróżki), zaś druga… Drugą stanowiło przemielone wielokrotnie, zaschnięte częściowo błocko, co po niedawnych doświadczeniach podpowiadało mi, że nie ma się tam co pchać. Byłam oczywiście w błędzie, ale o tym później. Póki co, wybrałam przyjaźniej wyglądającą opcję nr 1.

Przemierzyłam wędkarskim szlakiem mały lasek i… wpłynęłam na suchego przestwór oceanu ;) Znaczy na łąkę. Nawet nie taką suchą. Na przedmiotowej łące nie było żadnych mleczy, ale za to były jakieś resztki bunkrów. Chyba bunkrów, z oddali tak to mniej więcej wyglądało. Poza tym było też parę malowniczych grzęzawisk, powalone drzewa i droga z kocich łbów przez środek tego wszystkiego. Podążyłam nią ochoczo i dotarłam na drugi kraniec lądu, gdzie napotkałam quada wraz z załogą. Zgodnie ze swoim aspołecznym instynktem, zrobiłam w tył zwrot i pojechałam w jeszcze dalsze rejony wyspy. Kamienie się skończyły, pojawiły się za to typowe leśne koleiny, bo i między drzewa ponownie przyszło mi wjechać. Wykrzesałam z siebie i z cezety ofrołdowego ducha i jakoś udało się przemierzyć ten odcinek w przyzwoitym tempie i bez większych zawahań, a tym samym i bez wywrotek ;) Szło nam coraz lepiej, ale na naszej drodze ukazał się w końcu… wodospadzik. Taki próg rzeczny. I bród zarazem, bo sądząc po śladach, tędy przyjechał wzmiankowany quad. Miejscówka w każdym razie na tyle malownicza, że uznałam, że dotąd wystarczy (ostateczny koniec wyspy zresztą majaczył już przez krzaki), zgasiłam maszynę i oddałam się celebracji:

 źródło
źródło

Ci, to mają sprytną nazwę na wszystko… Ale tak było. Pokontemplowałam sobie na środku tych kamlotów zarówno piękno przyrody, jak i frapujący fakt, że niektórzy przepierdalają się przez taki potoczek (bo to nie jest po prostu przeprawienie się) motocyklami ponad dwa razy cięższymi niż mój kucyk pony… na gumie.

No dobra, ten mój miał trochę mniej równe dno, ale i tak sądzę, że większość terenowców pokonałaby go bez mrugnięcia.

F1100009

F1100010

F1100011

F1100012

Z właściwą sobie przebiegłością, najpierw wytaplałam się w wodzie, po czym udałam się na zwiedzanie piaszczysto-mulistych brzegów (oj noo, z daleka wyglądały stabilniej…) i różnych zarośli. W czasie, gdy z napięciem próbowałam złapać w kadrze jednocześnie hubę i kwiatki, kilkanaście metrów dalej wybiegły znikąd dwie sarny. Jakieś takie czarniawe, dziwne. Poskakały, polawirowały i uciekły w końcu w drugą stronę, nie mijając mnie. Nawet nie było sensu podnosić aparatu, mając przypięty szeroki kąt zamiast flinty (17-35 kontra 70-210 mm…).

F1100013

F1100015

Przed wypstrykaniem całego filmu w tym urokliwym zakątku powstrzymało mnie jedynie zaszłe słońce, które jednak jeszcze dałoby się złapać na otwartej przestrzeni, toteż zebrałam manatki i ruszyłam z powrotem.

F1100017

Spóźniłam się minimalnie i słońce uciekło, ale dało mi to dobry pretekst do powzięcia zamiaru ponownego przyjazdu w ten plener przy kolejnej okazji. Podążyłam tym razem tymi kocimi łbami, zakładając, że mają swój początek w cywilizacji i gdzieś mnie doprowadzą, ale gdy skończyła się łąka, a zaczęły pola… znikł i bruk na rzecz zwykłej gruntówki.

F1100018

Lekki zonk, ale skoro są pola, to musi być do nich dojazd, podążyłam więc przed siebie nieustraszenie. Równą dzielność i brak strachu okazały kolejne napotkane przedstawicielki zwierzyny płowej – tym razem takie klasyczne w kolorze. Stały na polu, może z 5 m od drogi, którą hałaśliwie pokonywałam i niewzruszenie obserwując mój przejazd, ani drgnęły. Albo nie uznały mnie za człowieka (w sumie słusznie, ludzie nie dymią na niebiesko), albo takie zjawiska przejeżdżają tamtędy 15 razy dziennie i sarenki zdążyły się przyzwyczaić. Kto wie. Jechałam więc bez wahania przed siebie, aż dojechałam… do błotnych wertepów. Czyli jednak tertium non datur – to były jedyne dwa wjazdy na poligon i właśnie przyszło mi się zmierzyć z początkowo ominiętym drugim z nich. Ale po wcześniejszej rozgrzewce, teraz to było dla mnie tyle, co splunąć ;) Na mokrym tylko trochę uciekła i zatańcowała cezetce dupka, ale ogólnie wyszło bezboleśnie.

poligon mapka

Nie byłabym sobą, gdybym pojechała stamtąd prosto do domu, więc zajrzałam jeszcze w jedną odnogę prowadzącą w krzaki – minęło mnie z naprzeciwka dwóch skuterzystów i pan z pieskiem, uznałam więc, że był to rodzaj promenady… wydeptanej, bo wydeptanej, na skarpie stromo schodzącej ku wodzie, ale jednak ;) Na końcu był jednak dead-end, aczkolwiek z ładnym widokiem na most i miasto na drugim brzegu, więc i tak opłacało się tam zajrzeć.

Dopiero po tym poczułam się jak po ostatnim kęsie, którym się człowiek dopycha z łakomstwa, a potem nie może się ruszyć, więc mogłam już skierować się wreszcie na bazę.

…no, mniej więcej – jeszcze tylko rundka po mieście, bo dobrze mi się jechało, jeszcze skok w bok na peryferyjno-podmiejską wioskę i powrót Jerzmanówką (DW329), gdzie przypomniałam sobie, czemu nie należy cezetką rozpętywać 90 km/h. Nadświetlna. Obraz się rozmywa (od wibracji), kiera wyskakuje z rąk (jw.)… Nie, nie oraz nie. To nie jest wskazane.

Przejechanie tego etapu uznałam za deser i bez dalszego szlajania się, tym razem ostatecznie, dobiłam do portu.

Dodatkowy profit z tych harców był taki, że nabawiłam się zakwasów w nogach – co mnie ucieszyło (gdyż oznaczało prawidłowy dosiad ;) ), bo po poprzednim śmiganiu cezetką pobolewały mnie ręce i plecy (nieprawidłowy), ale wiadomo, ten pęd, te wibracje robią swoje na prostej – niby taki piździk, ale napina rączki :P A jak widać, w odpowiednim terenie robi dobrze również na inne partie mięśni. Taki fitness, to ja rozumiem ;)

13 thoughts on “wycieczka: Ofrołd po poligonie

    1. A to miło mi :) Chociaż nie była to już złota godzina, bardziej zmierzchało, więc dla mnie już nieco zbyt blado, ale z tym większą motywacją zajrzę tam innym razem – może dla odmiany o świcie (jakimś cudem ;) )?

      1. Może wyjść ciekawie, są takie dni gdy niebo podczas wschodu przybiera nieziemskie barwy :) Do tego odrobinę Odry w kadrze, w tle jeden z Twoich rumaków ;)

  1. Super wpis! Poczułam się, jakbym sama jechała przez te błota i chaszcze ;) Ale ja tam widząc zachód słońca i zwierzynę, prędko bym zwiewała ;)

    1. Momentami się tam faktycznie trochę tarzałam, więc fajnie, że i fotki wyszły przekonująco ;) Zwierzyna trafiła się z tych łagodniejszych gatunków, więc było nawet sympatycznie w takim towarzystwie – jak kiedyś spotkałam dzika, to brałam pod uwagę zawracanie, ale on uciekł pierwszy ;)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *